Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom VII/XXXII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Tom VII
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXII.

Marja zamknięta w swoim pokoju po ojca pogrzebie, nie otworzyła dotąd drzwi nikomu, gdy w tem pokojowa przyszła jej powiedzieć, że Alpatycz chce odebrać jej rozkazy, co do wyjazdu jutrzejszego. (To się działo przed rozmową z wójtem.) Złamana boleścią, leżąc bezsilna, kazała jej oświadczyć Alpatyczowi, że ani jutro, ani nigdy, nie myśli ruszać się z Boguczarewa. Żąda jedynie, żeby ją zostawiono w spokoju.
Wyciągnięta na sofce skórzanej, z twarzą do ściany obróconą, posuwała machinalnie palcami po goździach mosiężnych, któremi skóra była obitą, rachując takowe po raz dziesiąty. Jej myśli rozprószone i zamglone, wracały wiecznie do tych samych przedmiotów: Zastanawiała się nad śmiercią, nad niezłomnością i niewzruszonością boskich wyroków, nad niegodziwością jej duszy, czego miała jawne dowody podczas choroby ojca, i co przeszkadzało jej w modlitwie... Długo tam leżała, prawie nieruchoma.
Nagle oświetliły jej pokój ostatnie promienie słońca zachodzącego, padając ukośnie przez okno. Oblały złotym blaskiem i ten kąt, tę poduszkę, o którą głowę opierała. Teraz i jej myśli wzięły inny kierunek. Podniosła się z sofki machinalnie, włosy dłonią przygładziła, a zbliżywszy się do okna, otworzyła je na oścież, wciągając z lubością, całą piersią, chłodne, balsamiczne powietrze wieczorne.
— Teraz więc, możesz używać na wszystkiem w spokoju — szepnęła. — „Jego“ już nie ma... Nikt ci w niczem nie przeszkodzi!
Upadła na krzesło najbliższe, składając głowę bolącą i rozpaloną, na okna framudze.
Ktoś ją zawołał z cicha przez okno. Była to panna Bourrienne, w sukni kirowej z dwiema szerokiemi taśmami białemi u dołu. Podeszła ku niej, wspięła się na palce, pocałowała pokornie w rękę, na której miała głowę opartą, i wybuchnęła rzewnym płaczem. Przypomniała sobie Marja natychmiast, swoją dawniejszą niechęć, zazdrość którą Francuzka budziła w jej sercu, jak również i zmianę w ojca usposobieniu pod koniec życia. Po odjeździe Andrzeja, starzec nie mógł znieść widoku Francuzki, i nie dopuszczał jej wcale do siebie...
— Wszak to dowód oczywisty — pomyślała — jak niesprawiedliwemi były moje przypuszczenia i posądzania... Czyż to zresztą do mnie należy sąd o moim bliźnim, do mnie córki niegodziwej, która pragnęła śmierci ojca? — I wyobraziła sobie żywo, jak przykrem jest położenie jej tyloletniej towarzyszki. Traktuje ją ozięble, prawie pogardliwie, a ona jednak znosi to wszystko z pokorą, bo nie ma się gdzie podzieć, nie ma dachu własnego, nie ma rodziny, zmuszona wycierać cudze kąty, biedna sierota, biedne ptaszę z gniazda wyrzucone! Jak zwykle, serce wzięło u niej górę nad wszystkiem innem; podniosła oczy i spojrzała na Francuzkę serdecznie, zapraszając do swego pokoju. Weszła niebawem panna Bourrienne, zaczęła całować ją znowu po rękach, wylewając łzy obfite. Słowami łkaniem przerywanemi, mówiła o wielkiej boleści, o gromie straszliwym, który uderzył w nie obie: Jedyną pociechą byłoby dla mnie — kończyła — gdybyś raczyła księżniczko pozwolić mi dzielić z tobą wiernie to nieszczęście, gdybyś chciała przebaczyć mi wspaniałomyślnie, cokolwiek kiedy zawiniłam względem mojej największej dobrodziejki, a czego żałuję całem sercem!... Ten nasz drogi „zmarły“, patrzy na mnie teraz z góry, i czyta zapewne w mojej duszy, ile w niej mieściło się i mieści miłości i wdzięczności najżywszej za tak wiele dobrego i wyświadczonego przez was najszlachetniejsi państwo, biednej bezdomnej sierocie!
Marja słuchała z przyjemnością jej głosiku melodyjnego. Ten jej szczebiot odrywał ją na chwilę od myśli ciężkich i ponurych. Patrzała na nią, uśmiechała się łagodnie, ale roztargniona, nie rozumiała prawie i nie wiedziała o czem jej prawi tak długo Francuzka.
— Najdroższa księżniczko — zaczęła po chwili milczenia panna Bourrienne z innego tonu. — Pojmuję najzupełniej, żeś dotąd nie była w stanie zebrać myśli i zdecydować się na coś stanowczego. Ja więc za ciebie myślałam, z całą miłością i poświęceniem bezgranicznem... Czy Alpatycz był u ciebie i wspominał o wyjeździe?
Na razie nic jej Marja nie odpowiedziała. Nie mogła skupić myśli rozpierzchłych i zrozumieć dla czego miałby koniecznie odjeżdżać?
— Po co? Na co miałabym się stąd ruszać? — pytała się w duchu. — Co mnie już teraz wszystko obchodzi?
— Nie wiesz zapewne o tem księżniczko — mówiła dalej panna Bourrienne — że nasze położenie jest bardzo niebezpiecznem. Jesteśmy otoczone ze wszech stron Francuzami... Gdybyśmy odjechały, przyaresztowanoby nas gdziekolwiek po drodze, a wtedy Bóg jeden wie...
Marja wlepiła w nią wzrok przerażony.
— Ah! gdybyście wiedzieli jak mnie to wszystko jest obojętnem — westchnęła. — Nie oddalę się od „jego“ grobu!... Proszę cię Amelko, pomów sama z Alpatyczem... Co do mnie, nie pragnę żadnej zmiany.
— Już naradzaliśmy się wspólnie. Alpatycz utrzymuje, że możemy wyjechać jutro z rana. Mojem zdaniem byłoby stokroć lepiej i bezpieczniej zostać spokojnie na miejscu. Nużby nas złapali po drodze maroderzy rosyjscy, lub zatrzymało chłopstwo zbuntowane? To byłoby czemś strasznem! — Tu Francuzka wydobyła z zanadrza odezwę jenerała Rameau, polecającą usilnie mieszkańcom okolicznym, nie ruszanie się z miejsca, za co obiecywano im wszelką opiekę nad nimi, jak i nad ich mieniem, od najwyższych władz armji francuzkiej.
— Sądzę, że wolałybyśmy udać się od razu do owego jenerała francuzkiego, który ręczę! okazałby nam cześć najwyższą i otoczył troskliwą opieką.
Księżniczka przebiegła oczami odezwę drukowaną, a twarz jej drgnęła konwulsyjnie.
— Od kogo ją masz? — spytała.
— Dowiedzieli się zapewne, że jestem Francuzką i... — nie dokończyła, płonąc rumieńcem, z oczami wbitemi w posadzkę.
Marja wyszła natychmiast z pokoju, słowa więcej nie wymówiwszy i przywołała jedną z dziewcząt służebnych, zamykając się z nią na klucz w brata gabinecie.
— Sprowadzisz mi natychmiast Alpatycza lub Drona... któregokolwiek z dwóch... Francuzce powiesz, że chcę być samą... zrozumiałaś?
— Trzeba jechać, uciekać z tąd czemprędzej — wykrzyknęła rozpaczliwie samą zostawszy, ręce łamiąc na myśl, że mogłaby wpaść w ręce Francuzom.
Coby na to powiedział książę Andrzej? Dreszcz nią wstrząsnęła z trwogi i wstrętu, gdy sobie wyobraziła, że ona, córka księcia Mikołaja Bołkońskiego, miałaby błagać o protekcję jenerała Rameau, jednego z tych dzikich, niegodziwych najeźdźców, jej ojczyzny. Dotknięta do żywego w swojej dumie i godności kobiecej, to bladła, to płonęła z gniewu i oburzenia. W podnieconej fantazji, przedstawiała sobie jakieby na nią czekały upokorzenia.
— Francuzi zaczną gospodarować i plondrować po całym domu. Zabierą i ten pokój mego brata. Rozbiją jego biuro, dla niecnej zabawki, będą wertowali jego listy, jego papiery. Amelja będzie swoim ziomkom robiła honory w Boguczarewie, będzie z nimi czas trawiła najprzyjemniej, a mnie wyznaczą zapewne jaki kącik najgorszy, najciaśniejszy... Żołdactwo zbezcześci świeży grób ojca mego, aby zrabować jego gwiazdy i krzyże... Będę zmuszona słuchać ich przechwałek, co do mnogich zwycięztw odniesionych nad armją rosyjską... W obec mnie będą udawali kłamliwe współczucie...
Oto jakie myśli rozpierały mózg księżniczki Marji, która wśród tak fatalnego zbiegu okoliczności, przejmywała się mimowolnie uczuciami i zapatrywaniem się na te sprawy, ojca zmarłego i brata żyjącego. Czyż ich w tej chwili nie reprezentuje w Boguczarewie? Czyż nie powinna tak postąpić, jak oni by postąpili w danym wypadku? Gdy tak starała się z największym wysiłkiem zdać sobie sprawę dokładną z obecnego położenia, opanowały ją na nowo z całą gwałtownością, wymogi od życia nieodłączne. Sądziła, że po śmierci ojca, wszelkie ziemskie uczucia, staną się dla niej obojętnemi i wygasną w jej duszy. Przekonywała się jednak, że trzeba myśleć o sobie, trzeba się troszczyć i walczyć o przyszłość. Zaczynała nawet uczuwać ochotę do życia.
Rozgorączkowana, zaniepokojona, badała po kolei starego Tykona, budowniczego i wójta. Z tych jednak żaden nic nie słyszał o Francuzach, nie mógł jej więc powiedzieć dokładnie, czy Amelji wiadomości są prawdziwe. Budowniczy, prawie zidjociały i wiecznie zaspany, uśmiechał się tylko bezmyślnie i głupkowato, odpowiadając ni w pięć ni w dziewięć na jej pytania. Przez lat piętnaście spędzonych na służbie u księcia nieboszczyka, przywykł był zresztą do zupełnej bierności i do wiecznego potakiwania zdaniu cudzemu. Tykon poczciwy był tak przybity śmiercią swojego pana, tak złamany i osłabiony, tyloma nocami bezsennemi, które przebył u jego łoża, że nie był w stanie myśli skupić i odpowiadał jedynie płaczem rzewnym na Marji pytania. Jej widok podwajał jeszcze ból srogi, który rozdzierał serce sługi najpoczciwszego. Wszedł nareszcie Dron i kłaniając się czapką aż do ziemi, stanął lękliwie u samego progu.
— Hrycku — przemówiła do niego Marja czule, jak do starego doświadczonego przyjaciela, którego lubiła od lat dziecięcych, pamiętając, jak jej wtedy zawsze przywoził w darze pierniki olbrzymie, ile razy pojechał na jarmark do Wiazmy i ofiarował — „naszej pannuńci“ — z miłym uśmiechem — Hrycku — powtórzyła — dziś kiedy mnie dotknęło tak wielkie nieszczęście, nie mam — załkała głucho, nie mogąc zapanować nad wzruszeniem.
— Wszyscy jesteśmy w Boskich rękach — wójt potrząsł głową z ciężkiem westchnieniem.
— Hrycku poczciwy — mówiła dalej uspokoiwszy się nieco. — Alpatycza nie ma, do kogoż mam się udać w mojem sieroctwie, jak nie do ciebie, któryś mnie na rękach wynosił? Powiedz mi, prawdaż to, że ja nie mogę stąd odjechać?
— Dla czegóż nie miałabyś odjechać, jaśnie oświecona Barynio!... Każdy przecież może odjechać, skoro chce...
— Zaręczano mi, że to grozi niebezpieczeństwem, z powodu krążących w koło oddziałów nieprzyjacielskich. Ja sama nic nie wiem, co mam począć, takam samotna, opuszczona, a jednak radabym jak najprędzej wyjechać stąd, tej nocy jeszcze, lub jutro do dnia.
Dron spojrzał na nią z pod oka podejrzliwie i w głowę się poskrobał.
— Nie ma koni — szepnął. — Ot! przed godziną, mówiliśmy o tem z panem rządcą.
— Dla czegóż to nie ma?
— Ot, kara Boska nad nami!... Jedne konie zabrali podwody dla wojska... inne z głodu wyzdychały... rok był bardzo ciężki. Żeby się choć na chudobie skończyło! Aby choć ludziska nie marli, jak na przednówku nie będzie co jeść!... Już i dziś bieda lezie do chałup drzwiami i oknami! Chłopi nie mają ani zboża, ani za co kupić chleba.
— Chłopi nie mają zboża? — Marja wypatrzyła się na niego ze zdumieniem.
— Przyjdzie i nam wszystkim wyzdychać z głodu! — Dron wzruszył ramionami — a koni i wozów... to nie ma wcale.
— Ale dla czegoś mi o tem Hrycku dawniej nie wspomniał? — rzekła Marja z wyrzutem. — Czyż nie można im dopomódz czemkolwiek? Z mojej strony zrobię wszystko.
Tak jej się wydawało opacznie, że w chwili, gdy jej serce rozdzierał ból po stracie ojca, są jeszcze inne bole na świecie. Obok bogaczów, są biedacy, którzy nie mają dla swojej rodziny kęsa chleba! Czuła instynktowo, że w takim wypadku bogacze powinni wesprzeć tamtych, ginących z głodu. Zasłyszała coś kiedyś o tem, że jest zawsze zboże w szpichlerzu pańskim, przygotowane dla poddanych w razie głodu pod wiosnę. Wiedziała doskonale, że ani ojciec, ani brat, nigdy chłopom nie odmawiali podobnej pomocy. Była zatem gotową uczynić to samo, biorąc na siebie całą odpowiedzialność, za ten czyn samowładny.
— Wszak musimy mieć w szpichlerzu zapas zboża, należący do pana... do mego brata? — spytała, pragnąc dowiedzieć się o prawdziwym stanie rzeczy.
— Zboże pańskie stoi nietknięte — Dron z dumą odrzucił. — Jaśnie oświecony książę nie pozwolił sprzedać ani jednego ziarneczka.
— Skoro tak jest, rozdzielże między gospodarzów to zboże, ile uznasz za potrzebne. Upoważniam cię do tego w imieniu mego brata. — Dron westchnął tylko za całą odpowiedź. — Powiedz im przy tej sposobności, że co pańskie, to i ich! Nie oszczędzimy niczego, byle im dopomódz.
Dron znowu w milczeniu tylko się skrobał po głowie.
Matuszka moja! — zawołał nagle, schylając się jej do nóg i całując kraj sukni. — Pannuńciu złoteńka! uwolnijcie mnie, odbierzcie mi i urząd i klucze od pańskiego szpichlerza... Służyłem wam wiernie Bóg mi świadkiem, przez tyle lat!... Ale dłużej nie mogę! Dalibóg nie mogę!...
Marja zdumiona coraz bardziej tym wybuchem i temi słowami błagalnemi, zapewniła go najsolenniej, że nigdy nie wątpiła o jego uczciwości, powtórzyła, że uczyni dla poddanych brata, co tylko będzie mogła i pożegnała go po tych słowach.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.