Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom VI/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Tom VI
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VI
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Stary hrabia wrócił prosto do siebie. Paweł i Nataszka, obiecali ojcu, pośpieszyć za nim niebawem. Ponieważ było jeszcze dość wcześnie z rana, postanowiono na lisa zapolować. Odjechano trochę dalej i puszczono psy w jar dość głęboki. Mikołaj sam teraz strzelców porozstawiał, nie spuszczając z oka nikogo.
Na przeciw Mikołaja, jego dojeżdżacz, stojąc w rowie, chował się za krzak leszczyny. Zaledwie je spuszczono ze smyczy, psy zagrały coraz bliżej i coraz częściej, a w chwilę później, trąbka myśliwska oznajmiła wytropienie zwierza. Sfora cała poleciała w kierunku łąki. Mikołaj czekając żeby lis pokazał się na płaszczyźnie, widział jak jego dojeżdżacze z czapkami czerwonemi, pędzą za psami galopem.
Koniuszy Mikołaja, pospuszczał tylko co psy ze smyczy, gdy pokazał się lis, rudy, o krótkich i niskich nogach, z dziwnie sprytnym wyrazem w swoich ślepkach zielonawych, a bystrych. Uciekał myszkując po polu, to w tę, to w ową stronę. Kitą wspaniałą zamiatał ziemię i zakreślał coraz ciaśniejsze esy, floresy. Rzucił się na niego najprzód pies biały, później dopadł go czarny. Wszystko zmieszało się w czambuł. Głowy psie otaczały lisa tak ściśle, że go prawie widać nie było z pomiędzy nich. Teraz zbliżyli się do lisa, dojeżdżacz Rostowa w czerwonej czapce liberyjnej, i drugi strzelec w kaftanie ciemno zielonym.
— A to co znaczy? — pomyślał Mikołaj. — Skąd się wziął ten jakiś strzelec nieznany? Nie należy przecież do „wujcia“ drużyny!
Strzelcy dobili starego wygę. Zdawało się jednak Mikołajowi, że namyślają się nad czemś, zamiast go przytroczyć od razu do konia. Psy pokładły im się u nóg, zziajane i strudzone; dwaj strzelcy zaś wymachiwali gwałtownie rękami, pokazując na lisa, i wygrażając pięściami jeden drugiemu. Trąbka dała znać teraz, że toczy się spór o ubitą zwierzynę.
— To jeden ze strzelców Haguina, kłóci się o lisa z naszym Iwanem — wtrącił Koniuszy do Mikołaja.
Rostow posłał koniuszego, na odszukanie Pawełka i Nataszki, sam zaś pospieszył w miejsce dokąd dojeżdżacze spędzali psy, biorąc takowe na smycze, i gdzie toczyła się walka o lisa zabitego. Strzelec Rostowa wydarł ostatecznie z rąk tamtego zdobycz, i zbliżył się do swego pana z lisem przytroczonym do pasa. Zdjął czapkę natychmiast, i pragnął mówić z jak największem uszanowaniem, mimo że dotąd kipiał cały gniewem zapalczywym. Jedno oko miał mocno podbite, ale zdawać się mogło, że o tem już zapomniał.
— O cóż wam poszło Iwanie? — spytał Mikołaj.
— Proszę łaski jaśnie pana... Ot o co!... Czy może pozwolimy łajdakowi zabierać nam lisy z przed nosa, i do tego wzięte przez nasze psy? Przecie pierwsza chwyciła bestję za kark, moja suka myszata! A nie doczekanie twoje złodzieju!... Nie chciał zrozumieć ludzkiej mowy, tom go lunął w pysk, że aż się przykrył nogami! I w toi czis wypuścił z rąk lisa... Dywy! dywy! czego zachciało się łajdakowi? Może byś tego jeszcze chciał skosztować, co? — Iwan rozsierdzony, zaczął wymachiwać groźnie nożem, choć wróg jego od dawna dał za wygranę, rejterując z placu boju.
Mikołaj zwrócił się do Pawła i Nataszki, którzy nadjechali byli tymczasem, prosząc aby na niego trochę poczekali, on zaś musi tę sprawę wyjaśnić.
Strzelec Rostowa, tryumfujący i rozpromieniony, opowiadał towarzyszom, pełnym ciekawości i podziwu dla jego czynów bohaterskich, jak to on się „z tamtym“ gracko uwinął.
Haguin sąsiadujący o miedzę z Rostowami, był z niemi cokolwiek na bakier, a nawet miał z nimi jakiś proces o kopce graniczne, czy coś podobnego. Jak na to, Haguin polował dnia tego, i właśnie pod lasem Rostowów. Musiał chyba sam upoważnić, a może nawet nakazał swojej służbie polować na gruncie należącym do Rostowów, i zabierać im z przed nosa zwierzynę.
Zawsze popędliwy do granic ostatecznych w swoich sądach i uczuciach, Mikołaj, chociaż nigdy na oczy nie widział owego sąsiada, wierzył święcie wszelkim donosom służby, i był przekonany, że Haguin był zdolny do popełnienia czynów najbrudniejszych i najgwałtowniejszych. Nienawidził go też z całej duszy, na „niewidzianego“, uważając go z góry za wroga śmiertelnego. Cały wzburzony, zbliżał się do niego, zaciskając gniewnie w pięści szpicrózgę, gotów nawet do czynnego znieważenia zuchwalca, wdzierającego się w cudze prawa i na cudze terytorjum.
Zaledwie minął krawędź lasu, spotkał się oko w oko, z tłustym i tęgim mężczyzną, w czapce bobrowej, w krótkim kożuszku, który siedział na pysznym bułanku. Za nim jechało dwóch koniuszych. Był to Haguin w własnej osobie.
Zamiast wroga spodziewanego, na którego tak się był zawziął okrutnie, Mikołaj natrafił na bardzo miłego sąsiada, z ułożeniem i wychowaniem jak najwykwintniejszem. Haguin pragnął go poznać od dawna. Unosząc lekko czapkę z grzecznością wyszukaną, oświadczył Mikołajowi, jak mu było przykrem to całe zajście niefortunne, pomiędzy ich służbą. Zapewniał najuroczyściej, że strzelec jego, zostanie surowo ukarany, iż ośmielił się przekroczyć cudzą granicę, i tropić zwierza, ruszonego z legowiska, przez obce psy. Skończył prośbą usilną, żeby młody hrabia, wyświadczył mu ten zaszczyt, i raczył zapolować teraz na jego gruncie. Ma on kotlinkę, w której o każdej porze dnia, bierze się zająca na pewno.
Nataszka wielce niespokojna o brata, bojąc się żeby rozmowa nie stała się nadto burzliwą, postępywała za Mikołajem zwolna i zdaleka. Przybliżyła się zupełnie, widząc jak się panowie witają i zaznajamiają nawzajem, z całem wylaniem i serdecznością. Haguin zdjął teraz czapkę zupełnie, podziwiając z zapałem jej grację. Zapewniał szarmancko, że jest żywem odbiciem bogini Djany, tak przez zamiłowanie do łowów, jak i swoją pięknością olśniewającą.
Aby przebłagać Rostowa ostatecznie, za nadużycie popełnione przez jego służalca, nie odstąpił od propozycji, żeby całe towarzystwo zapolowało u niego na zająca. Przystano na to bardzo chętnie, i cały tabor, pomnożony przez drużynę Haguina, przeniósł się na tegoż terytorjum.
Jechano na przełaj, przez pole świeżo zorane. Panowie złączyli się razem, utworzywszy kółko odrębne. Każdy z nich przypatrując się z pod oka psom obcym, drżał na myśl, że mógłby znajdować się w czyjej psiarni, pies lepszy, niż w jego sforach, przewyższający jego własne psy, czy to siłą, czy węchem doskonalszym.
Rostowa uderzyła szczególniej charcica Haguina. Pochodziła z najczystszej rasy angielskiej. Nóżki miała jak utoczone, pyszczek długi i wązki, członki giętkie, elastyczne, a muszkuły jakby ze stali ukute. Słyszał mnóstwo pochwał, co do szybkości i sprytu chartów Haguina. W tej prześlicznej suce przeczuwał niebezpieczną rywalkę swojej Milki najulubieńszej. Wśród rozmowy potocznej, o żniwach tegorocznych, wtrącił od niechcenia, wskazując ręką na ową charcicę:
— Zdaje mi się, że posiadasz pan nader cenną suczkę. Musi być pełną ognia?...
— Ta tu?... Tak, wcale nie zła, dobrze goni — odrzucił Haguin na pozór najobojętniej w świecie... A jednak za Erzę, odstąpił swojemu sąsiadowi, całe trzy rodziny poddanych; razem dwadzieścia dusz!
— A zatem, panie hrabio — prowadził dalej przerwaną rozmowę — i u was zbiór nie dopisał? — uznawszy zaś za stosowne, odpłacić pięknem za nadobne, zaczął z kolei przypatrywać się psom Mikołaja. Spostrzegł w końcu Milkę:
— Ależ to ty, hrabio, posiadasz sukę cudowną! tę czarną, żółtem nakrapianą.
— Tak, posiada cenne przymioty... w biegu niezrównana... Zobaczyłbyś — pomyślał Mikołaj — co warta moja Milka, gdybyśmy tak ruszyli jakiego starego, wytrawnego szaraka!
Zwrócił się w tej chwili do swego koniuszego, zapowiadając, że ten z pachołków, który wytropi pierwszy zająca, dostanie od niego rubla nagrody.
— Nie rozumiem — rzekł po chwili Haguin — zazdrości tak powszechnej pomiędzy łowcami, gdy rozstrzyga się spór, o ich sfory i o ubitą zwierzynę. Co do mnie, używam chętnie na wszystkiem: Na przejażdżce po świeżem powietrzu, na miłem towarzystwie, jak naprzykład dzisiaj — tu skłonił się znowu szarmancko w stronę Nataszki — ale kłócić się o każdą skórę i sztukę ubitej zwierzyny, lub wynosić pod niebiosa przymioty własnych psów, tego nie pojmuję wcale. Wyznam nawet szczerze, że jest mi to najzupełniej obojętnem.
— Bardzo słusznie! — bąknął Mikołaj.
— Cóż mnie to w końcu obchodzi, czy moje psy mają większe, lub mniejsze powodzenie?... Polowanie zajmuje mnie tak samo. Zresztą...
Przerwał mu krzyk przeciągły jednego z pachołków. Stał on na niewielkim pagórku, z batogiem w górę podniesionym. Powtórzył niebawem krzyk jeszcze donośniej. Było to hasło umówione, że zając leży gdzieś w bruździe o kilka kroków od niego.
— Zdaje się że go wytropili — bąknął Haguin, z udaną obojętnością. — No! trzeba będzie zapolować na niego.
— I owszem, jedźmy wszyscy razem — przywtórzył Mikołaj, spojrzawszy z niechęcią i niedowierzaniem na Erzę i Rugaja, rywali niebezpiecznych dla jego Milki, która nigdy jeszcze nie szła z niemi w parze. — Nuż okryje wstydem siebie i mnie? — pomyślał z trwogą tajemną.
— Czy to stary szarak? — spytał Haguin, świsnąwszy na Erzę, nie bez pewnego wzruszenia wewnętrznego, mimo że silił się na spokój najzupełniejszy. — A wy, Michale Nikoforowiczu? — dodał zwrócony do „wujcia“, który zdawał się być w jak najgorszym humorze.
— Ani mi się śni! — Wzruszył miłosiernie ramionami. — Wasze psy kosztowały każdy z osobna, dobrą wieś... historja pewna!... na przód! marsz!... Będę patrzał zdaleka, gdy one pójdą w zawody.
— Rugaj! Mój stary Rugajuszka! — dodał „wujcio“ tonem niewypowiedzianie czułym, jakby pokładał całą nadzieję, w niezrównanych przymiotach, swego psa ulubionego.
Nataszka odgadywała i podzielała wzruszenie gorączkowe, przejmujące dwóch starych strzelców, a tem bardziej młodego zapaleńca jak jej brat.
Sfora psów, i reszta towarzystwa, zbliżali się zwolna do owego pagórka, na którym stał dotąd pachołek, czekając na swoich panów.
— Gdzież jego słuchy i głowa? — spytał pachołka Mikołaj. Zając atoli nie czekając na tamtego odpowiedź, w przeczuciu że coś złego się z nim święci, dał potężnego susa w górę, i zaczął zmykać co tchu. Charty pogoniły za nim, wyciągając się jak struna. Za niemi w tropy, puścili się dojeżdżacze na koniach. Jedni psy wołaniem podniecali, drudzy zastępywali drogę szarakowi, aby utrzymać go na linji, dla psów najprzystępniejszej. Wszyscy galopowali mimowolnie, nie zdając sobie nawet sprawy, dla czego tak czynią? Każdy ginął z ciekawości i niepokoju, na czem skończy się gonitwa, i który z psów przychwyci zająca? Szarak był graczem starym i doświadczonym nie w jednej już podobnej wyprawie. Najprzód położył słuchy po sobie, aby lepiej zorjentować się, skąd słychać krzyki i tentent kopyt końskich? Zrozumiał nareszcie jak wielkie grozi mu niebezpieczeństwo, i obrawszy najkrótszą drogę, zmykał na przełaj, przez ściernisko, ku łączce błotnistej. Erza wyprzedziła niebawem dwa psy legawe owego strzelca, które były wytropiły zająca. O kilka kroków od szaraka, skoczyła i ona w górę, aby dostać go tem pewniej. Nie wyrachowała jednak dostatecznie odległości i przeleciała przez głowę zająca, wywracając koziołka w powietrzu. Zając pomykał coraz prędzej. Teraz Milka zbliżała się z kolei i tuj! tuj! miała go pochwycić.
— Milka! moja Miluszka! — zachęcał ją Mikołaj, tonem najsłodszym, z miną tryumfującą. Zając nagle w bruździe przycupnął, i Milka oszołomiona, nieprzytomna prawie, tak samo minęła go. Erza spróbowała zaatakować go na nowo. Dała takiego susa w górę, że chwilę zdawała się niby w powietrzu zawieszona. Tym razem widocznie, wymierzała skok lepiej, aby spaść prosto na kark swojej zdobyczy.
— Erza! Erza! moja śliczna, kochana Erzuniu! — wykrzyknął Haguin, czułą prośbę do swojej ulubienicy, czego ona jednak, czy nie mogła, czy nie raczyła zrozumieć. W chwili bowiem, kiedy miała zająca pochwycić, ten pomknął dalej, linją rozdzielającą ściernisko od łąki. Erza i Milka goniły równo, niby para koni przy dyszlu dobranych doskonale. Były już blizko niego, coraz bliżej, zatrzymała ich jednak w biegu łąka grząska i torfiasta.
— Rugaj! Rugajuszka!... historja pewna!... marsz! — krzyknął teraz „wujcio“, a tegoż pies brzydki, z grzbietem jakby garbatym, wyciągnął się, ziewnął, grzbiet następnie wygjął w kabłąk, puścił się jak strzała, wyprzedził obie suki, i jednym susem prawie nadnaturalnym złapał za kark zająca, cisnął nim w górę z całej siły, pochwycił na nowo, wywrócił się z nim i potoczył po łące rozmokłej oblepiając błotem grzbiet cały. Zwycięzcę i zwyciężonego otoczyli kołem tak psy, jak i strzelcy. Tylko jeden „wujcio“ zeskoczył z konia, nieposiadając się z radości, zbliżył się do zająca, i odciął mu skok prawy, aby krew ściekła. Wzruszenie gwałtowne, nadawało jego oczom wyraz dziwny, prawie obłąkany. Biegały one szybko, z miejsca na miejsce, z jednej osoby na drugą. Ruchy jego były nerwowe, urywane, słowa tak samo bez ładu i składu:
— Historja pewna... marsz!... To mi pies!... Lepszy od tych wszystkich i tanich i najkosztowniejszych!... Historja pewna... marsz!... — wyrzucał z trudnością z gardła ścieśnionego, frazesa krótkie, bez związku. Możnaby było przypuścić, patrząc na spojrzenia gniewem pałające, na jego wąsy dziko nastroszone i usta drgające wściekłością, że jest otoczony wrogami nieprzejednanymi, że go ktoś prześladuje i obraża śmiertelnie, teraz zaś nadeszła chwila sposobna, zawstydzenia owych wrogów i odzyskania czci i sławy, której chciano go złośliwie pozbawić:
— Oto są psy po kilka i kilkadziesiąt tysięcy rubli! — krzyczał zapalczywie stary dziwak, wymachując rękami. — Rugaj moje stare, poczciwe psisko, masz, zasłużyłeś na ten smaczny kąsek!
Rzucił psu skok odcięty zającowi.
— Ściągnęła się, zmordowała na nic! Trzy razy dopędzała zająca w pojedynkę! — wrzeszczał ze swojej strony Mikołaj, odchodząc również od przytomności, zdawał się nie widzieć i nie słyszeć nikogo przed sobą.
— Phi! wielka sztuka, zabiedz mu drogę na przełaj, — mruknął jeden z koniuszych Haguina.
— Skoro Erza raz go ruszyła, goniąc za nim do upadłego, pierwszy lepszy pies mógł go pochwycić, nawet taki, co wiecznie w kuchni rądle wylizuje! — dodał z kolei ponuro Haguin, z twarzą krwią nabiegłą, prawie bez tchu z powodu jazdy w tempie iście szalonem.
Nataszka również podniecona galopem i całą tą sceną, krzyczała w niebogłosy, tonem najwyższego tryumfu. Gdzie indziej i w innem położeniu, byłaby się może wstydziła, objawów tak dzikiej radości. Tu przeszły one niepostrzeżenie, zagłuszone i przyćmione zgiełkiem głosów wszystkich strzelców i graniem psów. „Wujcio“, przytroczył zająca szybko i zręcznie do swego konia, poczem oddalił się stępą, nie rozmarszczywszy czoła i nie przemówiwszy więcej słowa do nikogo. Mikołaj i Haguin, byli dotknięci do żywego i nadto boleśnie w swojej strzeleckiej miłości własnej, aby odzyskać na razie krew zimną, równowagę i módz udawać dalej, jakoby ich to wszystko nader mało obchodziło. Ścigali wzrokiem pałającym nienawiścią, Rugaja, starego, niepozornego, garbatego i zabłoconego psiska, który biegł w ślady konia „wujcia“, ze spokojem tryumfatora:
— Widzicie — zdawał się do nich przemawiać. — Jestem na pozór, jak każdy inny pies, ale gdy idzie o polowanie, fiu! fiu! Baczność! historja pewna... marsz, marsz!...
Gdy po tej całej scenie, zbliżył się „wujcio“ i zagadał do Mikołaja, mocno mu to pochlebiło i uważał to za nader zaszczytne odznaczenia jego osoby, pomimo wszystkiego, co zaszło między ich psami.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.