Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom VI/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Tom VI
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VI
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Mikołaj czekając na wilka nie schodził ze stanowiska. Przeczuwał co się dzieje w lesie, po rozmaitem graniu psów, po nawoływaniach dojeżdżaczy, które odzywały się to bliżej, to dalej. Wiedział doskonale, że w tym lesie zamkniętym i okopanym, znajduje się para starych wilków z ich wilczętami. Domyślał się i tego, że sfory rozdzieliły się były zrazu, łącząc się następnie, gdy już były na tropie. Odczuwał instynktowo, że musiała zajść jakaś fatalność, która szyki popsuła. Przypuszczał to to, to owo, robił coraz inne kombinacje, pytając się w duchu, z której też strony zwierz wyjdzie na niego i w jaki sposób potrafi go uśmiercić. Nic się jednak z nikąd nie pokazywało. Przechodząc co chwila z błogiej nadziei, do zupełnego zwątpienia i czarnej rozpaczy, zaczął nareszcie modlić się gorąco. Błagał Boga, jak się to czynić zwykło, pod wpływem jakiegoś wzruszenia gwałtownego, chociaż wstydził się poniekąd, tak błahego i drobiazgowego powodu do modlitwy.
— Dla czegóż nie miałbym tej łaski otrzymać? — mruczał z cicha. — Tyś olbrzymio-wielki Panie Boże, wiem o tem. Może to grzech błagać cię o taką marnotę? A ja cię jednak proszę najusilniej, spraw w Twojej wszechmocy, żeby jeden z tych starych wilków wyszedł na mnie, aby mój ogar Karuś mógł w oczach „wujcia“ który widzi wszystko, schwycić go za kark i powalić od razu na ziemię. — Wzrokiem niespokojnym, badał i przenikał gąszcz leśny, raz po raz, ale wszystko nadaremnie.
— Nie, nie, ominie mnie ta gratyska. To tak zawsze się dzieje — myślał i dumał Mikołaj. — W niczem szczęścia nie miałem. Tak samo los mnie prześladował pod Austerlitz, jak wtedy na wieczorze u Dołogowa, jak wszędzie!
Wytężał nie mniej i słuch i oczy. Śledził bacznie każdy załom, starając się pojąć, co znaczy psów granie? Naraz, spojrzawszy w prawo, zobaczył „coś“ wyskakującego z zarośli i dążącego ku niemu.
— Czyżby na prawdę, modły moje miały być wysłuchane? — pomyślał Mikołaj, z zapartem oddechem, ze zbytku wzruszenia. A jednak ta pomyślność, to szczęście, o którem już był zwątpił najzupełniej, oczekując nań, z taką gorączkową niecierpliwością, przybywało rzeczywiście, bez hałasu i tartasu, bez żadnych poprzednich znaków i zapowiedzi. Nie wierzył zrazu oczom własnym, ale wkrótce przestał wątpić. Był to rzeczywiście wilk stary, wilk potężny, o grzbiecie siwiejącym, z brzuchem rudawym, który biegł sobie małym truchcikiem, najspokojniej, jakby był najpewniejszy, że w tem miejscu, nie grozi mu żadne niebezpieczeństwo. Teraz przeskoczył przez rów ciężko i niezgrabnie. Mikołaj nie śmiał nawet odetchnąć. Spojrzał na psy. Jedne leżały, drugie stały nie widząc wcale wilka. Nawet i stary, doświadczony Karuś, wygjął był w tył głowę, pokazał swoje żółte i powyszczerbiane zęby, szukając pchieł na prawym boku.
— Huź ha, huzia go! — zawołał Mikołaj pół głosem. Psy zastrzygły uszami, a stary Karuś, skoczył jednym rzutem na nogi, jakby tknięty iskrą elektryczną. Machał żywo ogonem, z którego posypały się kłaczki sierści wyskubanej.
— Czy spuścić psy? — pomyślał Mikołaj. Wilk oddalając się coraz bardziej od lasu, szedł prosto na niego. Naraz drgnął drapieżnik. Odkrył zapewne wpatrzone w niego ludzkie źrenice. Przeląkł się widocznie tego czegoś, nieznanego mu dotąd. Stanął niepewny i wahający, jakby się namyślał. Czy cofnąć się w tył, czy iść dalej w tym samym kierunku? — „Na przód!“ — zdawał się mówić sam sobie i pomknął dalej z miną rezolutną, ale spokojnie i nie spiesząc się zbytecznie. Teraz biegł nie oglądając się wcale po za siebie.
— Huź ha, huzia na niego! — krzyknął Mikołaj z pełnej piersi, a jego koń bystry i rozumny pomknął z kopyta, niby strzała z łuku wypuszczona, sadząc przez bruzdy i dziury na polu, byle dostać się prędzej na łączkę, w ślad za wilkiem. Charty spuszczone ze smyczy, jeszcze bieg konia wyprzedziły. Mikołaj oszołomiony, nie zdawał sobie sprawy z niczego. Dla czego krzyknął? Dla czego tak pędzi galopem? Którędy koń go unosi? Widział jedynie wilka przed sobą, który przyspieszając również biegu, w tym samym kierunku, zbliżał się do jaru głębokiego. Milka, suka czarna, żółto nakrapiana, wyrwała się naprzód o całą długość swoją. Już dobiegała do wilka i miała go pochwycić, gdy ten odwrócił się i błysnął swemi ślepiami roziskrzonemi. Milka zamiast rzucić się na drapieżnika, wyprężyła ogon i stanęła nieruchoma.
— Huzia na niego! Chwytaj! — wrzeszczał Mikołaj w niebogłosy. Liubim, pies ogromny, o sierści rudej, który biegł drugi za Milką, rzucił się na wilka, chwytając go za tylne udo. Wilk przysiadł na chwilę, zgrzytnął wściekle zębami, porwał się w górę, wyrwał się psu, który odskoczył wyjąc z przerażenia i pogalopował dalej, a za nim psy, w odległości dobrego sążnia. Żaden z nich nie miał odwagi rzucić się powtórnie na dziką bestję.
— Umknie nam! umknie na pewno! — rozpaczał w duszy Mikołaj, podniecając głosem ochrypłym, swojego starego Karusia, ostatnią nadzieję! ostatni punkt oparcia!
Karuś mimo starości wyciągnięty jak struna, biegł obok zwierza strasznego, chcąc widocznie wyprzedzić go, i zaatakować od frontu. Można było jednak łatwo przewidzieć, po ruchach szybkich i elastycznych drapieżnika, że pies ociężały na starość, nie potrafi tego dokazać. Mikołaj patrzał z trwogą śmiertelną, na przestrzeń coraz się zmniejszającą, która oddzielała ich od gąszczu leśnego. Skoro tam się dostanie, wilk będzie dla nich stracony! Odżyła w nim jednak nadzieja, w tej samej bowiem chwili, pokazało się kilku jeźdźców na przedzie wilka, ze sforą psów. Jeden z nich ciemno-kasztanowaty, nieznany zupełnie Mikołajowi, rzucił się gwałtownie na drapieżnika i powalił go na ziemię. Wilk otrząsł się jednak szybko z tej napaści niespodziewanej, odzyskał równowagę, i sam zaatakował napastnika. Biedne psisko, z bokiem rozdartym przez wilka, ociekły krwią, drgający konwulsyjnie, upadł na ziemię z wyciem bolesnem.
— Karuś! Karuś! O mój Boże! — Mikołaj wołał zrozpaczony.
Wilk wietrząc nowe niebezpieczeństwo ze strony Karusia, który dzięki tej chwilce przerwy w biegu, miał go z frontu zaatakować, wziął nogi za pas, mknąć teraz i uciekać co tchu. Ale o dziwo! o cudzie niespodziewany! Mikołaj zobaczył nagle Karusia, chwytającego wilka za gardło, i staczającego się razem z nim, w niewielką rozpadlinę, tuż pod ich stopami.
Rzuciła się na wilka i reszta psów. Była to najpiękniejsza chwila w życiu Mikołaja, widok wilka powalonego na ziemię, rzucającego się wściekle, ale bez skutku, (Karuś bowiem trzymał go dotąd za gardło), wśród tego chaosu głów i członków psich. Czasem błysły wilka ślepie i zęby zgrzytające. To znowu wyłonił się jeden bok płowy, to jedna noga potrafiła wyrwać się psu z paszczeki. Chciał właśnie zeskoczyć z konia, aby dobić wilka kordelasem, gdy naraz dziki drapieżnik jednym susem stanął na nogi, skoczył w górę, oswobodziwszy się od wszystkich psów i zaczął na nowo uciekać. Karuś z wywalonym językiem, z sierścią najeżoną, skomląc żałośliwie, czy skaleczony, czy tylko zmordowany, wylazł z mozołą z dziury, w którą był się stoczył razem z swoim wrogiem.
— Boże! Boże! Co za nieszczęście! — Mikołaj zawołał.
Nie wypuszczono jednak zdobyczy. Zastąpili drogę wilkowi dojeżdżacze, strzelcy „wujcia“, on sam i Mikołaj, który również w to miejsce przygalopował. Wszyscy wrzeszczeli — „Huź ha! Huzia na niego!“ — Wilczysko ogłuszony, goniony ze wszystkich stron, nie mógł już dostać się do gąszczu leśnego, gdzie czekał go jedyny ratunek.
Daniło wyjechał był z lasu, na samym początku tej całej sceny. Patrzał na nią, pewny tym razem zwycięstwa. Na widok jednak wilka, który uciekał dalej, pomknął w prostej linji ku lasowi, aby tam mu drogę zagrodzić. Dzięki tej jego przezorności, zrównał się z wilkiem w chwili, kiedy psy „wujcia“, zwaliły go były na ziemię po raz wtóry.
Daniło galopował w głuchem milczeniu. W lewej dłoni ściskał kordelas z pochwy wyciągnięty. Pletnią szeroką prał bez ustanku boki swego biednego rumaka, który i bez tej zachęty leciał z wichrem w zawody. Tylko co był minął Mikołaja, gdy ten usłyszał łoskot ciała ciężko spadającego. To Daniło zwalił się z konia, prosto na grzbiet wilkowi, chwytając go oburącz za uszy. Teraz powiedzieli sobie wszyscy, a i wilk prawdopodobnie, że historja nareszcie skończona! Wilk spróbował wyrwać się po raz ostatni. To mu się atoli nie udało. Daniło siedział na nim jak na siodle, niby wrośnięty, gniotąc go całym swoim ciężarem, Mikołaj chciał wilka dobić kordelasem.
— Nie potrzeba — Daniło machnął ręką lekceważąco. — Wsadzimy mu kół w paszczekę.
Przycisnął nogą kark wilka i wbił mu w gardło kół gruby a krótki. Następnie skrępowano mu łapy grubemi postronkami, a Daniło przerzucił sobie wilka, jakby nigdy nic, przez plecy.
Utrudzeni, ale i uszczęśliwieni tak świetnym końcem wyprawy, wszyscy pomagali Danile przymocować wilka do grzbietu konia. Koń drżał cały, uczuwszy na sobie ciało pokonanego drapieżnika. Odjechano przy akompaniamencie grania psów, strzelania z batów i strzelców nawoływania. Każdy z kolei, gdy wilka zdjęto z konia i położono na ziemi na miejscu zbornem, przychodził oglądać go. Wytrzeszczał on swoje straszne ślepie na obecnych. Przy najlżejszem dotknięciu drgał konwulsyjnie, fiksując wzrokiem błędnym i szklannym zbliżających się do niego. Nadszedł i stary hrabia razem z innymi.
— Ho! ho! stary gracz! — wykrzyknął. — Nieprawdaż że stary? — zwrócił się ku Danile.
— Pewnie... co stary, jaśnie panie! — Daniło zdjął czapkę z uszanowaniem.
— Słuchaj no hultaju!... Drugi raz tak się nie wściekaj, i takich głupstw mi nie gadaj, bo gotowo być źle z twoją skórą! Rozumiesz?
Daniło spuścił głowę w milczeniu. Na ustach jednak zaigrał mu uśmiech, na poły pokorny, a na poły figlarny, jak u dziecka popsutego i rozpieszczonego, które wyłapią na psocie.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.