Wilczyce/Tom I/Rozdział XVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wilczyce
Podtytuł Powieść z wojen wandejskich
Wydawca Gebethner i Wolff; G. Gebethner
Data wyd. 1913
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les louves de Machecoul
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.
Jarmark w Montaigu.

Wzburzenie umysłów’ na zachodzie Francyi nie zaskoczyło rządu znienacka. Powstanie, które obejmowało taką obszerną przestrzeń, spisek, który uknuło tylu ludzi, nie mógł pozostać długo tajemnicą.
Daleko wcześniej, niż księżna de Berry ukazała się na wybrzeżach Prowancyi, wiedziano w Paryżu o ruchu, jaki się przygotowywał; zarządzono szybkie i energiczne środki represyjne; z chwilą, w której ujawniło się, że księżna się skierowała ku prowincyom zachodnim, chodziło już tylko o wykonanie tych środków, o powierzenie ich kierownictwa ludziom pewnym i zręcznym.
Departamenty, w których obawiano się buntu, podzielone zostały na tyle okręgów wojskowych, ile obejmowały podprefektur. Każdy z tych okręgów miał za dowódcę szefa batalionu i był środowiskiem kilku załóg podrzędnych, któremi dowodzili kapitanowie; dokoła tych zaś oddziały, mniej liczne jeszcze, pod wodzą poruczników lub podporuczników, służyły za straże przednie i wkraczały w głąb wiosek tak daleko, jak pozwalała łatwość komunikacyi.
Montaigu, położone w okręgu Clisson, miało swoją załogę, która składała się z kompanii 32-go pułku liniowego. W dniu, w którym zdarzyły się zajścia przez nas opowiedziane, załoga ta została wzmocniona dwiema brygadami żandarmeryi, przybyłemi z Nantes, oraz oddziałem dwudziestu strzelców konnych.
Strzelcy konni służyli za eskortę generałowi z załogi w Nantes, który odbywał inspekcyę. Był to generał Dermonocurt. Ukończywszy inspekcyę załogi w Montaigu, Dermonocurt, stary żołnierz równie inteligentny, jak energiczny, pomyślał, że nie byłoby od rzeczy odbyć też inspekcyę śród tych, których nazywał swoimi starymi przyjaciółmi. Wandejczykami, a których ujrzał w szeregach takich stłoczonych na placu i na ulicach Montaigu. Zdjął tedy mundur, przywdział ubranie cywilne i zeszedł w tłum, w towarzystwie członka administracyi cywilnej, która przebywała w Montaigu jednocześnie z nim.
Jakkolwiek posępna, postawa ludności pozostała spokojna.
Tłum rozstępował się wszędzie, gdzie przechodzili dwaj panowie, a jakkolwiek chód wojskowy generała, jego gęsty wąs czarny, pomimo lat sześćdziesięciu pięciu, blizny na twarzy a również wyniosła postawa jego towarzysza zwracały przenikliwą uwagę ludu i sprawiały, że ich przebranie było niemal zbyteczne, niemniej ani jedna wroga manifestacya nie zakłóciła ich przechadzki.
— Jak widzę — rzekł generał — moi starzy przyjaciele, Wandejczycy, niebardao się zmienili; odnajduję ich takimi, jakimi ich pozostawiłem przed laty blizko trzydziestu ośmiu, są równie skryci i małomówni.
— Ta ich obojętność wydaje mi się dobrą wróżbą — odparł urzędnik administracyjny z powagą. — Podczas dwóch miesięcy, które spędziłem w Paryżu, a w ciągu których każdy dzień miał swoje powstanie, nabyłem pewnego doświadczenia w tych sprawach i sądzę, że mogę zapewnić, iż to nie jest postawa ludu, przygotowującego się do buntu. Spojrzyj, kochany generale, nie stoją prawie wcale gromadami, niema ani jednego mówcy na wolnem powietrzu, żadnego ożywienia, żadnej wrzawy, spokój zupełny! Ci ludzie myślą jedynie o swoim drobnym handlu, ręczę.
— Ma pan słuszność i podzielam najzupełniej pańskie zdanie: ci poczciwcy myślą jedynie o swoim drobnym handlu; ale ten handel to najlepszy sposób sprzedawania kul ołowianych i ostrzy do szabli, które są ukryte w głębi sklepów, a któremi radziby nas poczęstować jak najspieszniej.
— Tak pan przypuszcza?
— Ja nie przypuszczam, ja jestem pewien. Mógłbym nawet śmiało twierdzić, że niema tu prawie ani jednego między tymi drabami w siermięgach, w spodniach płóciennych i w chodakach, który nie miałby swego stanowiska, swojej rangi, swego numeru w batalionach, jakie tworzą panowie szlachta.
— Co! i żebracy także?
— Tak, zwłaszcza żebracy. Charakterystyczną cechą tej wojny, kochany panie, jest to, że mamy do czynienia z wrogiem, który jest wszędzie i nigdzie; szuka go pan i spostrzegła pan tylko chłopa, jak ci wszyscy tutaj, który się kłania, żebraka, który wyciąga rękę, kramarza wędrownego, który ofiaruje swój towar, muzykanta, który rozdziera uszy swoją trąbą, szarlatana, który zachwala swoje specyfiki, pastuszka, który się uśmiecha, kobietę, która karmi dziecko w progu chaty, krzak zupełnie uczciwy i nieszkodliwy, który się pochyla na drodze; przechodzi pan tedy bez najmniejszego podejrzenia. Otóż chłop, pastuszek, żebrak, muzykant, szarlatan, kobieta, kramarz, to przeciwnicy co do jednego. Jedni czołgają się w zaroślach i będą się snuli za panem, jak cień, spełniając obowiązki niezmordowanych szpiegów i za lada najmniejszym podejrzanym ruchem uprzedzą tych, których pan ściga, o wiele wcześniej, niż pan zdoła do nich dotrzeć; inni wydobędą z rowu, z pod krzaku cierni, na zagonie z pod zielska ugoru, długą zardzewiałą fuzyę i, jeśli uznają, że się to opłaci, snuć się będą za panem, jak pierwsi, dopóki nie znajdą odpowiedniej sposobności do wycelowania napewno. Prochu swego nie marnują, są nawet pod tym względem bardzo skąpi. Krzak pośle panu strzał, a jeśli poszczęści się panu i krzak chybi a pan zajrzy w głąb, znajdzie pan krzak jedynie, to jest gałęzie, ciernie i liście. Tacy to są nieszkodliwi ludzie w tym kraju, kochany panie.
— Czy to nie przesada, panie generale? — spytał dygnitarz cywilny z powątpiewaniem.
— Do kroćset! możemy się przekonać, panie podprefekcie. Oto jesteśmy śród tłumu zupełnie spokojnego; mamy dokoła siebie tylko przyjaciół, Francuzów, współrodaków; ale, niech pan tylko spróbuje zaaresztować jednego z tych mężczyzn!
— I cóżby się stało, gdybym go zaaresztował?
— Stałoby się, że ktokolwiek z nich, może ten młody chłopak w białej kurtce, może ten żebrak, który tak smacznie zajada w progu tych drzwi, a który, jakby się okazało, jest Srebrną-Nogą lub Żelaznem-Ramieniem, albo innym przywódcą bandy, wystałby i dał znak; że na ten znak tysiąc dwieście lub tysiąc pięćset kijów tych ludzi, którzy przechadzają się spokojnie, spadłoby na naszą głowę i że, zanim moja eskorta mogłaby przybyć nam na pomoc, bylibyśmy zmiażdżeni, jak dwa kłosy zboża po gradzie. Zdaje się, że pan nie jest jeszcze przekonany? Widzę, że pan stanowczo chce się przekonać dowodnie.
— Owszem, owszem, wierzę, panie generale! — zawołał żywo podprefekt. — Do dyabła! teraz, kiedy mnie pan objaśnił, jakie są ich zamiary, wszystkie te twarze wydają mi się ponure; doprawdy, to twarze prawdziwych łotrów.
— No, no! to uczciwi ludzie, ludzie bardzo uczciwi; tylko trzeba umieć ich pozyskać, a na nieszczęście, nie jest to dane wszystkim, których do nich posyłają — odparł generał z szyderczym uśmiechem. — Chce pan mieć próbkę ich rozmowy? Jesteś pan, był pan, albo pan być musiał adwokatem; założę się, że nie spotkał pan nigdy śród swoich kolegów człowieka, który mówiłby równie zręcznie, nic nie mówiąc, jak ci ludzie. Słuchajcie-no, gospodarzu — ciągnął dalej generał, zwracając się do chłopa, mogącego mieć lat trzydzieści pięć do czterdziestu, który kręcił się dokoła nich, oglądając ciekawie placek, jaki trzymał w ręku. — Słuchajcie-no, gospodarzu, wskażcie mi, gdzie to sprzedają takie piękne placki, jak ten, który trzymacie w ręku? na sam widok ślina do ust idzie.
— Tych placków nie sprzedają, proszę pana, tylko je rozdają.
— Do licha! to i ja chcę taki placek.
— To ciekawe — rzekł chłop — to bardzo ciekawie jednak, że takie doskonałe placki z białej mąki rozdają, kiedy możnaby je tak dobrze sprzedać!
— Tak, to szczególne; ale niemniej szczególne jest to, że pierwszy człowiek, z którym się stykamy, może nietylko odpowiedzieć na nasze pytania, ale jeszcze uprzedza te, jakie moglibyśmy mu zadać. Pokażcie mi tedy wasz placek, mój poczciwy człowieku.
Generał obejrzał dokładnie przedmiot, który mu podał chłop. Był to prosty placek z mąki i mleka, na którym przed upieczeniem wyżłobiono nożem krzyż i cztery kreski równoległe...
— Do dyabła! tem przyjemniej otrzymać podarunek podobny, że łączy pożyteczne z przyjemnem. Ten rysuneczek tutaj, to pewnie rebus. Powiedzcie też, mój człowiecze, kto wam dał ten placek?
— Mnie go nie dano, mnie tu nie ufają.
— A! jesteście patryotą?
— Jestem wójtem swojej gminy, trzymam z rządem. Widziałem, jak jakaś kobieta dawała takie placki ludziom z Machecoul’u, chociaż oni wcale o to nie prosili i nie dawali jej nic wzamian. Poprosiłem ją tedy, żeby mi sprzedała, nie śmiała odmówić. Wziąłem dwa, jeden zjadłem wobec niej, a drugi, ten oto, wsunąłem do kieszeni.
— A czy nie zechcielibyście mi go odstąpić, gospodarzu? Zbieram rebusy, a ten mnie interesuje.
— Mogę go panu dać albo sprzedać, jak pan zechce.
— Aha! — rzekł Dermoncourt, przyglądając się chłopu z większą uwagą, niż dotychczas — zdaje mi się, że cię rozumiem. Mógłbyś zatem objaśnić te hieroglify?
— Kto wie, a z pewnością mogę panu dostarczyć innych wiadomości, które nie są do pogardzenia.
— Ale chcesz zapłaty?
— Naturalnie — odparł bezczelnie chłop.
— To ty w taki sposób służysz rządowi, który cię mianował wójtem?
— Do licha! rząd nie ułożył dachu z gontów nad moim domem, nie zmienił murów z gliny lepionych na mury kamienne; dom mój pokryty jest słomą, zbudowany z drzewa i z ziemi: ogień łatwo się tego chwyta, a pali się to prędko i zostaje tylko stos popiołu. Kto dużo ryzykuje, ten powinien dużo zarabiać; bo to wszystko, słyszy pan, może się spalić w ciągu jednej nocy.
— Masz słuszność. Panie administratorze, to już wkracza w pańskie obowiązki. Dzięki Bogu, jestem tylko żołnierzem i towar musi być już zapłacony, gdy mi go dostarczają. Niechże pan zapłaci i dostarczy mi go.
— Proszę się śpieszyć — rzekł dzierżawca — bo ze wszystkich stron obserwują nas.
Istotnie, chłopi zbliżyli się stopniowo do grona, utworzonego z dwóch panów i ich ziomka. Bez żadnego innego, widocznego pozoru prócz ciekawości, jaką zawsze budzą cudzoziemcy, utworzyli w końcu koło dosyć ścisłe dokoła tych trzech mężczyzn.
Generał, spostrzegłszy to, rzekł głośno, zwracając się do podprefekta:
— Nie radzę panu bynajmniej ufać słowu tego człowieka; sprzedaje panu dwieście worków owsa po dziewiętnaście franków worek; kwestya, czy panu dostarczy. Niech mu pan da zadatek, a on niech podpisze zobowiązanie.
— Ale nie mam ani papieru, ani ołówka — odparł podprefekt, który zrozumiał zamiar generała.
— To idźcie do hotelu, do kroćset... A może — ciągnął dalej generał są tu inni, którzy mają owies do sprzedania? Potrzebujemy owsa dla koni.
Jakiś, chłop odpowiedział potwierdzająco, a gdy generał rozprawiał z nim o cenie, podprefekt i człowiek z plackiem mogli się oddalić, nie zwracając uwagi.
Tym człowiekiem, jak nasi czytelnicy domyślili się już niezawodnie, był Courtin. Postarajmy się opowiedzieć, czego też dokonał od rana.
Po rozmowie, jaką miał ze swym młodym panem, Courtin zastanawiaj się długo. Wydało mu się, że prosta denuncyacya nie będzie najkorzystniejsza dla jego interesów. Mogłoby się zdarzyć, że rząd pozostawiłby bez wynagrodzenia tę przysługę jednego ze swoich niższych urzędników. Pozostałby tedy czyn niebezpieczny bez korzyści; albowiem Courtin ściągnąłby na siebie w takim razie nienawiść rojalistów, takich licznych w całym kantonie. Wówczas to powziął ów plan, w który wtajemniczył Jana Oullier’a.
Miał nadzieję, że, popierając sprawy miłosne młodego barona i odnosząc stąd zysk rozumny, zdobędzie życzliwość margrabiego Souday’a, który powinien był, jego zdaniem, bardzo pragnąć tego małżeństwa; zaś na podstawie tej życzliwości mógłby sobie kazać drogo zapłacić za milczenie, które uchroniłoby głowę, taką cenną, jeśli się nie mylił, dla rojalistów.
Widzieliśmy, w jaki sposób Jan Oullier przyjął dobre chęci Courtin’a. Wobec tego Courtin, nie mogąc ubić interesu, który mu się wydawał doskonały, postanowił zadowolić się interesem miernym i zwrócił się w stronę rządu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.