Wilczyce/Tom I/Rozdział XIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wilczyce
Podtytuł Powieść z wojen wandejskich
Wydawca Gebethner i Wolff; G. Gebethner
Data wyd. 1913
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les louves de Machecoul
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIX.
Bunt.

W pół godziny po naradzie podprefekta i Courtin’a, żandarm przeciskał się śród tłumu, szukając generała, którego znalazł rozmawiającego bardzo poufale ze starym żebrakiem, okrytym łachmanami; żandarm powiedział kilka słów do ucha generałowi, który powrócił spiesznie do hotelu pod Białym Koniem.
Podprefekt czekał na niego we drzwiach.
— I cóż? — spytał generał, widząc zadowolone oblicze urzędnika publicznego.
— Generale, wielka i dobra nowina! — odparł ów.
— No, no, słucham.
— Ten człowiek, z którym miałem do czynienia, jest naprawdę bardzo mądry.
— A to mi nowina! oni są wszyscy bardzo mądrzy! najgłupszy między nimi dorównałby panu de Talleyrandowi. Cóż ten bardzo mądry człowiek panu powiedział?
— Widział, jak onegdaj wieczorem przybył do zamku Souday hrabia Bonneville, przebrany za chłopa, a wraz z nim inny mały wieśniak, który wyglądał jak kobieta.
— No i cóż?
— No i, generale, niema już żadnych wątpliwości...
— Niech pan kończy, panie podprefekcie! przecież pan widzi moją niecierpliwość — rzekł generał tonem zupełnie spokojnym.
— Chcę powiedzieć, że, mojem zdaniem, niema żadnej wątpliwości, iż ta kobieta jest tą, której przybycie nam zapowiedziano, to jest księżną.
— Może niema wątpliwości dla pana; ale dla mnie jest.
— A to dlaczego, generale?
— Bo i ja również otrzymałem zwierzenia.
— Dobrowolne czy mimowolne?
— Czy to można kiedy co wiedzieć z tymi ludźmi!
— Ba!
— Ależ, ostatecznie, co panu powiedziano?
— Nic mi nie powiedziano.
— A więc?
— A więc, gdy pan odszedł, prowadziłem dalej targ o owies.
— Tak; a potem?
— A potem, chłopi, do którego się zwróciłem, żądał ode mnie zadatku; zupełnie słusznie. Ja ze swojej strony zażądałem kwitu; jeszcze słuszniej. Chciał pójść napisać ten kwit do jakiegokolwiek kupca. „Po co?“ — rzekłem — „oto ołówek, macie pewnie przy sobie kawałek papieru; mój kapelusz posłuży wam za stół“. Przedarł list jakiś i dał mi pokwitowanie. Oto jest. Niech pan czyta.
Podprefekt wziął papier i przeczytał:
„Otrzymałem od pana Jana Ludwika Bobier’a pięćdziesiąt franków, tytułem zaliczki na trzydzieści worków owsa, które obowiązuję się dostarczyć d. 28-go b. m.
„D. 14 maja 1832 r.

„Fr. TERRIEN“.

— I cóż? — zauważył podprefekt — ja nie widzę tu informacyi.
— Odwróć pan papier, z łaski swojej.
— A! A! — zawołał podprefekt.
Papier, który trzymał w ręku, był połową przedartego przez środek listu. Na stronie odwrotnej podprefekt wyczytał co następuje:
..........argrabio
..........muję w tej chwili wiadomość
..........ta, na którą czekamy
..........w Beaufays 26-go wieczorem
..........oficerowie Pańskiej dywizyi
..........przedstawieni księżnej.
..........w pogotowiu.
..........szacunku
..........O U X.
— Do dyabła! — rzekł podprefekt — —to poprostu zawiadomienie o powstaniu; łatwo bowiem bardzo domyślić się tego, czego tu brak.
— Niesłychanie łatwo — rzekł generał.
Poczem, głosem przyciszonym, dodał:
— Może nawet za łatwo.
— I cóż mi pan opowiadał o przebiegłości tych ludzi? — spytał podprefekt. — Ależ przeciwnie, ich naiwność wprawia mnie w zdumienie.
— Niech pan poczeka! — rzekł Dermonocurt; — to nie wszystko.
— A!
— Pożegnawszy się z moim handlarzem owsa, zaczepiłem żebraka, nawpół idyotę. Mówiłem mu o Panu Bogu, o jego świętych, o Matce Boskiej, o gryce, o zbiorze jabłek... zwracam pańską uwagę, że jabłonie kwitną dopiero... i nakoniec zapytałem go, czy zechce nam służyć za przewodnika, i zaprowadzić nas do Loroux, gdzie, jak pan sobie przypomina, mieliśmy zrobić wycieczkę. „Nie mogę“ — -odpowiedział mój idyota z przebiegłą miną. „A to dlaczego?“ — spytałem, udając głupiego. „Bo mi kazano“ — odparł — „zaprowadzić piękną panią i dwóch takich panów, jak pan, z Puy-Laurens do Floceliére.“
— Do dyabła! sprawa zaczyna się wikłać.
— Przeciwnie, wyjaśnia się.
— Jakto?
— Zwierzenia, które przychodzą bez wezwania w tym kraju, gdzie tak trudno je otrzymać, gdy ich się szuka, wydają mi się sidłami takiemi widocznemi, że trudno, by taki stary lis, jak ja, dał się w nie złapać. Księżna Berry, o ile to jest istotnie księżna Berry, nie może być jednocześnie w Souday, w Beaufays i w Puy-Laurens. Jak pan sądzi, kochany panie podprefekcie?
— Hm — odparł, drapiąc się za ucho — zdaje mi się, że mogła być lub będzie mogła być kolejno w tych trzech miejscowościach i, dalibóg, nie tracąc czasu na latanie do schronienia, gdzie była, lub do tego, w któremi będzie, poszedłbym prosto do Floceiére, to jest do miejsca, gdzie, jak pański idyota powiedział, jest dzisiaj.
— Nie masz węchu, kochany podprefekcie — rzekł generał. — Jedyną wiadomość dokładną mam od tego durnia, który nam dał placek i którego pan przyprowadził tutaj...
— A tamci...
— Założyłbym się o moje epolety generalskie przeciw epoletom podporucznika, że tamci byli nasłani na nas przez jakiego chytrego chama, który widział, że rozmawialiśmy z panem wójtem i który miał w tem interes, żeby nas wywieść w pole. Do roboty zatem, na polowanie, kochany podprefekcie, i zajmijmy się zamkiem Souday, inaczej zastaniemy gniazdo puste.
— Brawo! — zawołał podprefekt — obawiałem się, że zrobiłem krok fałszywy, ale pańskie słowa dodają mi otuchy.
— Cóż pan uczyni?
— Otóż ten wójt nazywa się Courtin i jest wójtem wioski, noszącej nazwę Logerie.
— Znam to: omal nie schwytaliśmy tam Charette’a, będzie temu niedługo lat trzydzieści siedem.
— Otóż ten Courtin wskazał mi człowieka, który mógłby nam służyć za przewodnika i którego byłoby w każdym razie rozważnie zaaresztować, żeby nie wracał do zamku i nie uprzedzał o grożącem niebezpieczeństwie.
— A ten człowiek?
— To intendent margrabiego, jego gajowy. Oto jego rysopis.
Generał wziął papier, podany przez podprefekta i przeczytał:
„Włosy siwiejące i krótkie, czoło nizkie, oczy czarne i żywe, brwi zjeżone, na nosie brodawka, w nozdrzach włosy, faworyty, kapelusz okrągły, kurtka aksamitna, takież spodnie i kamizelka, kamasze i pas ze skóry. Oznaki szczególne: pies wyżeł, sierści brunatnej. Drugi kieł lewy złamany“.
— Doskonale! — zawołał generał — mój handlarz owsa jota w jotę! gospodarz Terrien, który, założę się, tak się nazywa Terrien, jak ja Barabasz.
— Będziesz mógł, panie generale, upewnić się o tem niebawem.
— Jakto?
— Za chwilę będzie tutaj.
— Tutaj?
— Tak jest.
— Przyjdzie tutaj?
— Przyjdzie.
— Dobrowolnie?
— Dobrowolnie albo przemocą.
— Przemocą?
— Tak; wydałem rozkaz, żeby go zaaresztowano, 0co niewątpliwie jest już dokonane w chwili, kiedy panu to mówię.
— Do stu tysięcy bomb i kartaczy! — krzyknął generał, uderzając w stół pięścią tak gwałtownie, że podprefekt podskoczył na fotelu. — Do stu tysięcy bomb i kartaczy! — powtórzył — cóżeś pan zrobił?
— Zdaje mi się, generale, że, jeśli to człowiek taki niebezpieczny, jak mi mówiono, można było zrobić tylko jedną rzecz: zaaresztować go.
— Niebezpieczny! niebezpieczny!... Jest stokroć niebezpieczniejszy teraz, niż był przed kwadransem.
— Ale jeśli jest zaaresztowany?
— Nie stało się to tak prędko, wierzaj mi pian, żeby nie było czasu uderzyć na alarm. Księżna będzie zawiadomiona, zanim zdążymy oddalić się stąd o milę. Bardzo będzie szczęśliwie, jeżeli, dzięki panu cała ta hołota nie opadnie nas tak, że nie będziemy mogli wezwać jednego człowieka z załogi.
— Ale może jest jeszcze możność... — rzekł podprefekt, rzucając się ku drzwiom.
— Tak, biegnij pan... Ach! do stu tysięcy bomb i kartaczy! zapóźno!
Istotnie, głuchy hałas dobiegał z ulicy, potęgując się z każdą sekundą, dopóki nie dosięgnął dyapazonu tego strasznego koncertu tłumów, który jest prologiem do bitwy.
Generał otworzył okno i ujrzał, o jakie sto kroków od oberży, żandarmów, prowadzących Jana Oullier’a ze związanemi rękoma. Otaczał ich tłum wrzeszczący i groźny; żandarmi postępowali wolno i z trudnością. Nie uczynili wszelako jeszcze użytku ze swojej broni; ale nie było już chwili czasu do stracenia.
— Trudno, piwo nawarzone, trzeba je wypić! — rzekł generał, zdejmując surdut i przywdziewając pośpiesznie mundur.
Poczem, wołając sekretarza:
— Rusconi, mego konia! mego konia! — dodał. — Pan, panie podprefekcie, postaraj się zebrać członków gwiardyi narodowej, jeśli tu są; ale niech ani jeden karabin nie pochyli się bez mego rozkazu.
Wszedł kapitan wysłany przez sekretarza.
— Kapitanie — ciągnął dalej generał — zgromadź ludzi swoich w dziedzińcu; niechaj dwudziestu strzelców dosiądzie konia; każdemu dać żywność na dwa dni i dwadzieścia pięć nabojów; i bądźcie gotowi do wyjazdu na pierwszy dany sygnał.
Stary generał, który wskrzesił w sobie cały ogień i zapał lat młodych, zeszedł na dziedziniec, a posyłając w duchu całą ludność cywilną do wszystkich dyabłów, rozkazał otworzyć bramę, wychodzącą na ulicę.
— Jakto! — zawołał podprefekt — pan sam pokaże się tej rozjuszonej tłuszczy? Chyba nie zechcesz, generale...
— Owszem, tego chcę jedynie. Do kroćset! czyż nie powinienem wyzwolić swoich ludzi? Na bok! na bok! teraz nie pora się rozczulać.
Istotnie, zaledwie otwarła się brama na oścież, generał, spiąwszy konia silnie ostrogą, znalazł się od pierwszego skoku konia na środku ulicy, w największym tłumie.
To nagłe ukazanie się starego żołnierza o twarzy energicznej, o wysokiej postawie, w mundurze haftowanym i zasianym orderami, niepospolita odwaga, jakiej dawał dowody, wywołały śród tłumu ten sam skutek, co wstrząśnienie elektryczne.
Krzyki ustały, jakby pod wpływem czarów; kije podniesione opadły. Chłopi, stojący najbliżej generała, ponieśli rękę do kapelusza; stłoczone szeregi rozstąpiły się i żołnierz z ulicy Rivoli i z pod Piramid mógł posunąć się jakie dwadzieścia kroków ku żandarmom.
— Cóż to, chłopcy, co wam się stało? — krzyknął głosem takim donośnym, że słychać go było aż na ulicach przylegających do placu.
— Stało się, że zaaresztowano Jana Oullier’a — odezwał się jeden głos.
— A Jan Oullier jest człowiekiem uczciwym — rzekł głos inny.
— Aresztuje się złoczyńców, a nie ludzi uczciwych — odezwał się głos trzeci.
— Stąd też nie pozwolimy zabrać Jana Oullier’a — rzekł głos czwarty.
— Cicho! — zawołał generał tonem takim nakazującym, że wszystkie głosy umilkły.
Poczem dodał:
— Jeśli Jan Oullier jest człowiekiem uczciwym, o czem nie wątpię, Jan Oullier będzie puszczony na wolność; jeśli jest jednym z tych, którzy usiłują was okłamać, nadużyć waszych dobrych i lojalnych uczuć, Jan Oullier będzie ukarany. Czy sądzicie, że to niesprawiedliwość karać tych, którzy usiłują pogrążyć nanowo kraj w niedolę i sprowadzić znów te okropne klęski, o jakich starzy mówią młodym, płacząc?
— Jan Oullier jest człowiekiem spokojnym i krzywdy niczyjej nie chce — odezwał się głos.
— Czegóż wam brak? — ciągnął dalej generał, pomijając tę uwagę. — Wasi księża są szanowani; wasza religia jest i naszą. Czyż zabiliśmy króla, jak w r. 1793? czy zbezcześciliśmy Boga, jak w r. 1794? Czy kto godzi na wasze mienie? Nie; jest pod opieką prawa wspólnego. Nigdy jeszcze handel wasz nie był taki kwitnący.
— To prawda — przy wtórzył młody chłop.
— Nie słuchajcie więc złych Francuzów, którzy dla zadowolenia swoich samolubnych zawiści nie obawiają się sprowadzać na cały kraj strasznej klęski wojny domowej... Czy nie pamiętacie już okropności tej klęski, trzeba-ż wam je przypominać? Mam-że wam przypominać waszych starców, wasze matki, żony i dzieci wasze pozabijane, pola wasze stratowane, wasze chaty w ogniu, śmierć i ruinę przy każdem waszem ognisku domowem?
— To wina błękitnych, oni to zrobili! — krzyknął jakiś głos.
— Nie, to nie błękitni — ciągnął dalej generał — tylko ci, którzy was popchnęli do tej walki niedorzecznej... niedorzecznej wówczas, a dzisiaj nikczemnej; do walki, która w owym czasie była przynajmniej czemś upozorowana, a która dzisiaj nie ma już na swoje usprawiedliwienie żadnej wymówki.
Mówiąc to, generał kierował konia swego ku żandarmom, którzy ze swojej strony nie szczędzili wysiłków, by się dostać do generała. A to zbliżenie stawało im się coraz łatwiejsze, albowiem żołnierskie przemówienie generała wywarło widoczne wrażenie na niektórych chłopów; jedni spuszczali głowę i milczeli; inni dzielili się z sąsiadem refleksyami, które, sądząc z wyrazu twarzy mówiących, potwierdzały słowa generała. Ale w miarę, jak generał wjeżdżał głębiej w koło, które otaczało żandarmów i ich więźnia, spotykał oblicza mniej przychylnie usposobione; najbliższe były zupełnie groźne a należały widocznie do przywódców, do zwierzchników oddziałów, do kapitanów parafialnych.
Dla tych szkoda było silić się na wymowę; mieli oni niezłomne postanowienie: nie słuchać nigdy i przeszkadzać słuchać innym.
Nie krzyczeli — wyli.
Generał zrozumiał położenie i postanowił zaimponować tym ludziom siłą fizyczną, która ma zawsze taką władzę nad tłumem.
Aubin Krótka-Radość stał w pierwszym szeregu buntowników. Wobec jego kalectwa wyda się to wam osobliwe. Ale Aubin zastąpił sobie swoje kiepskie nogi drewniane doskonałemi nogami z ciała i kości — wsiadł okrakiem na ramiona żebraka olbrzymiej postaci, który, przy pomocy rzemieni, okręcających sztuczne nogi szynkarza, utrzymywał go w tej pozie równie mocno, jak generał trzymał się w siodle. Tak usadowiony, Aubin Krótka-Radość sięgał do wysokości epolet generała i obrzucał go frenetycznemi przekleństwami, nie szczędząc przytem groźnych ruchów.
Generał wyciągnął rękę w jego stronę, pochwycił go za kołnierz kurtki, podniósł w górę, potrzymał tak przez chwilę zawieszonego nad tłumem, i, rzucając go w końcu żandarmowi:
— Schowajcie mi tego poliszynela rzekł — przyprawiłby mnie w końcu o migrenę.
Żebrak, oswobodzony od swego jeźdźca, podniósł głowę i generał poznał idyotę, z którym rozmawiał rano; tylko obecnie idyota miał minę taką sprytną, jak mało kto.
Czyn generała pobudził tłum do śmiechu, ale ten śmiech nie trwał długo. Aubin znajdował się w objęciach żandarma, który stał po prawej stronie Jana Oullier’a. Wyjął ostrożnie z kieszeni nóż i zatopił go po rękojeść w pierś żandarma, krzycząc:
— Niech żyje Henryk V! Uciekaj, przyjacielu Oullier!
Jednocześnie żebrak, który, kierowany słusznem uczuciem współzawodnictwa, chciał niewątpliwie odpowiedzieć godnie na atletyczny czyn generała, wsunął się pod jego konia i, ruchem nagłym a silnym, pochwyciwszy generała za but, przerzucił go na przeciwną stronę.
Generał i żandarm upadli jednocześnie: można było przypuszczać, że są obaj zabici. Ale generał podniósł się niezwłocznie i dosiadł konia z równą siłą, jak i zręcznością. Zasiadając się zaś w siodle, uderzył pięścią tak silnie w obnażoną głowę żebraka, że ten, bez najlżejszego krzyku, padł na wznak, jak gdyby miał roztrzaskaną czaszkę.
Ani żandarm, ani żebrak nie podnieśli się; żebrak zemdlał, żandarm umarł.
Jan Oullier ze swojej strony, jakkolwiek miał ręce związane, tak silnie pchnął ramieniem drugiego żandarma, że ten się zachwiał. Oullier przeskoczył przez zwłoki martwego żołnierza i rzucił się w tłum. Ale generał widział wszystko, nawet to, co się działo za nim. Skręcił w bok konia, który skoczył w tę żywą, wezbraną falę, pochwycił Jana Oullier’a, jak poprzednio był pochwycił Aubin’a, i posadził go w poprzek na swoim koniu.
Wówczas posypał się grad kamieni, a kije wróciły do groźnej pozycyi. Żandarmi otoczyli generała i utworzyli dokoła niego szpaler, nastawiając bagnety przeciw tłumowi, który, nie śmiejąc rzucić się na nich, obsypywał ich pociskami.
Tak zbliżyli się do gospody. W tej chwili położenie generała i jego ludzi zaczynało być krytyczne. Chłopi, którzy widocznie byli zdecydowani nie pozostawiać Jana Oullier’a w mocy jego wrogów, stawali się coraz śmielsi. Już kilka bagnetów zabarwiło się krwią, a mimo to zawziętość buntowników potęgowała się coraz bardziej. Na szczęście głos generała dobiegł do miejsca, gdzie umieszczeni byli żołnierze.
— Do mnie grenadyerzy z 32-go! — krzyknął.
W tejże chwili drzwi gospody otworzyły się, żołnierze, z nastawionymi bagnetami rzucili się naprzód i odepchnęli chłopów. Generał i jego eskorta mogli dostać się na dziedziniec, gdzie generał zastał podprefekta, który nań czekał.
— Ma go pan, to on — rzekł, rzucając mu Jana Oullier’a, jak paczkę — drogo nas kosztował. Dałby Bóg, żeby się to opłaciło!
Wtem odezwała się silna, strzelanina, idąca od krańca placu.
— Co to jest? — rzekł generał, nastawiając uszu i wydymając nozdrza.
— Zapewnie gwardya narodowa — odparł podprefekt — gwardya narodowa, której rozkazałem zebrać się, i która, stosownie do moich instrukcyi, zaszła buntowników od tyłu.
— A kto wydał rozkaz strzelania?
— Ja, generale; trzeba było przecież wyzwolić pana.
— Do kroćset! przecież pan widzi, że wyzwoliłem się sam — rzekł stary żołnierz.
Poczem, potrząsając głową:
— Panie — rzekł — niech pan sobie to dobrze zapamięta: w wojnie domowej wszelka krew, przelana bez potrzeby, to więcej niż zbrodnia, to błąd.
Ordynans wpadł galopem na dziedziniec.
— Generale — rzekł oficer — powstańcy uciekają na wszystkie strony. Strzelcy nadchodzą; czy mają ich ścigać?
— Niech się nikt nie rusza! — odparł generał. Pozostawcie wszystko gwardyi narodowej. To przyjaciele, już oni się porozumieją między sobą.
Istotnie, druga salwa oznajmiała, że chłopi i gwardziści narodowi porozumiewali się.
Odgłos tych dwóch salw właśnie usłyszał baron Michel w Logerie.
— Teraz — rzekł generał — chodzi poprostu o to, żeby skorzystać z tego smutnego dnia.
Poczem, wskazując Jana Oullier’a:
— Całe szczęście dla nas — dodał — że ten człowiek sam tylko zna tajemnicę. Czy komunikował się z kimkolwiek od czasu, jakeście go zaaresztowali, żandarmi?
— Nie, generale, nawet znakami, ponieważ ma ręce skrępowane.
— Czy nie widzieliście, żeby uczynił jaki ruch głową, żeby powiedział słowo? Wszak wiecie, że u tych chłopów wystarczy jeden ruch, jedno słowo mówi wszystko.
— Nie generale.
— A więc spróbujmy szczęścia. Kapitanie, każ nakarmić swoich ludzi; za kwadrans ruszamy w drogę.
Żandarmi i gwardya narodowa wystarczą, by utrzymać spokój w mieście; zabieram dwunastu strzelców, żeby wskazywali drogę.
Generał wszedł do wnętrza gospody. Żołnierze zaczęli się sposobić do odjazdu.
Przez ten czas Jan Oullier siedział na kamieniu, na środku dziedzińca, strzeżony przez dwóch żandarmów. Twarz jego zachowała wyraz zwykłej obojętności; skrępowanemi rękoma głaskał psa, który podążył za nim i teraz położył łeb na kolanach pana, liżąc kiedy niekiedy ręce, co go głaskały, jak gdyby chciał przypomnieć więźniowi, że pozostał mu w nieszczęściu przyjaciel.
Jan Oullier głaskał psa delikatnie piórem dzikiej kaczki, które podniósł z ziemi na dziedzińcu; poczem, korzystając z chwili, w której jego dwaj stróże przestali patrzeć w jego stronę, wsunął to pióro między zęby zwierzęcia, dał mu znak i wstał, mówiąc po cichu:
— Wałkoń, ruszaj!
Pies odchodził powoli, spoglądając kiedy niekiedy na pana, wreszcie wyszedł za bramę, niezauważony przez nikogo, i znikł.
— Doskonale! — szepnął Jan Oullier — ten będzie na miejscu przed nami.
Na nieszczęście, żandarmi nie sami czuwali nad więźniem.

KONIEC TOMU I-GO


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.