Wilczyce/Tom I/Rozdział X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wilczyce
Podtytuł Powieść z wojen wandejskich
Wydawca Gebethner i Wolff; G. Gebethner
Data wyd. 1913
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les louves de Machecoul
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X.
Mąż mamki.

Ta chata położona była nie w samej wiosce, lecz poza jej krańcem, tuż przy małym lasku, na który wychodziły jej tylne drzwi.
Tinguy, ojciec Rozyny, był szuanem starej daty; dzieckiem będąc, uczestniczył w pierwszej wojnie wandejskiej wraz z takimi ludźmi, jak Jolly, de Couëtu, Charette i Larochejaquelein.
Ożenił się i miał dwoje dzieci syna, który obecnie służył w wojsku, i córkę — Rozynę. Po urodzeniu się każdego dziecka, matka — jak zwykle ubogie chłopki szła za mamkę. Bratem mlecznym młodego Tinguy był ostatni potomek rodziny szlacheckiej z Maine; nazywał się Henryk de Bonneville; ukaże się niebawem w opowieści niniejszej. Bratem mlecznym Rozyny był, jak już wiemy, Michał de la Logerie, jeden z głównych aktorów naszego dramatu.
Henryk de Bonneville był o dwa łata starszy od Michel’a; jako dzieci, bawili się często w progu tych drzwi, które Michał miał przekroczyć teraz, idąc za Rozyną i za Bertą. Później widywali się w Paryżu. Pani de la Logerie zachęcała bardzo syna do utrzymania przyjaźni z młodzieńcem, który miał w prowincyach zachodnich wybitne stanowisko, jako człowiek bardzo majętny i arystokratycznego rodu.
Hałas, spowodowany wejściem trojga młodych ludzi, sprawił, że chory uniósł się z trudnością na poduszkach; niebawem wszakże opadł, wydając jęk bolesny. W izbie paliła się jedna świeca, oświetlając łóżko, reszta izby zaś tonęła w mroku; w blasku świecy widniał tapczan a na nim leżał mężczyzna lat około czterdziestu, zmagający się z szatanem gorączki.
Blady był śmiertelnie; oczy miał szkliste i przygasłe a od czasu do czasu cała jego postać wstrząsana była od stóp do głowy, jak gdyby w zetknięciu ze stosem galwanicznym.
Michał zadrżał na ten widok i zrozumiał, że matka, domyślając się stanu chorego, nie chciała wpuścić Rozyny, przesyconej miazmatami gorączki. Myślał o kamforze, o chlorku, o occie siedmiu złodziei[1], słowem, o tych wszystkich środkach zapobiegawczych, które mogą od chorego odosobnić człowieka zdrowego, a, nie mając ani octu, ani chlorku, ani kamfory, pozostał przynajmniej przy drzwiach, by módz wdychać świeże powietrze.
Berta zaś nie myślała o tem wszystkiem — poszła prosto do łóżka chorego i wzięła go za rękę, rozpaloną, jak ogień. Młodzieniec poruszył się, jakby chciał ją zatrzymać, otworzył usta, by wydać okrzyk, ale skamieniał niejako, wobec tej odważnej dobroczynności, zdjęła go, pełna podziwu trwoga.
Berta, wziąwszy za puls chorego, doliczyła się stu uderzeń na minutę. Ponieważ chory powtarzał nieustannie: „Pić! pić!“ przeto pokrajała cytrynę w plasterki, kazała zagotować wodę w wielkim imbryku, ocukrzyła tę limonadę i dała ją choremu, zamiast czystej wody. Poczem rozejrzała się po izbie, a widząc, że Michał stoi we drzwiach, podeszła do niego i, kładąc palec na ustach, rzekła pocichu, tak, żeby jej chory nie słyszał:
— Stan tego nieboraka jest bardzo poważny i nie śmiem nic brać na siebie. Obecność lekarza jest niezbędna, a obawiam się, czy nie przybędzie zapóźno! Dam tymczasem choremu jaki środek uspokajający, a pan, kochany panie Michel, niech pobiegnie do Palluau i sprowadzi doktora Roger’a...
— A pani... pani? — zapytał młody baron zatrwożony.
— Ja zostanę tutaj; muszę pomówić z chorym o sprawach bardzo ważnych.
— O sprawach ważnych? — spytał Michał zdumiony.
— Tak — odparła Berta.
— Jednakże... — nalegał młodzieniec.
— Mówię panu, że wszelkie opóźnienie może mieć skutki poważne. Te gorączki bywają prawie zawsze śmiertelne, jeśli ratunek nie przyjdzie w porę. Niechże pan idzie, nie tracąc chwili czasu i, nie tracąc chwili, niech pan wraca z doktorem.
— Ale — spytał znów młodzieniec — jeśli gorączka jest zaraźliwa?
— No, to co?
— Czy pani nie naraża się na zarazę?
— Ależ, kochany panie, gdyby się myślało o tem, połowa naszych chłopów umarłaby bez ratunku. Niech pan idzie i zaufa Bogu, że będzie mnie miał w swojej opiece.
I wyciągnęła rękę do posłańca.
Młodzieniec pochwycił dłoń wyciągniętą i, uniesiony podziwem, jakim go przejmowała ta odwaga u kobiety, taka prosta jednocześnie i taka wielka, odwaga, do której on, mężczyzna, nie czuł się zdolny, przycisnął namiętnie usta do tej dłoni.
Ruch ten był taki szybki i taki niespodziewany, że Berta drgnęła, pobladła silnie i westchnęła, mówiąc:
— Idź... idź! Michał wybiegł z chaty; płomień nieznany krążył po całem jego ciele, podwajając w nim siłę żywotną; czuł w sobie moc szczególną, zdawało mu się, że byłby zdolny dokonać cudów, że, podobnie, jak starożytnemu Merkuremu, wyrosły mu skrzydła na głowie i na piętach. Gdyby mru stanął mu na drodze, byłby go przesadził; gdyby rzeka zagrodziła mu przejście, nie myśląc nawet o zdjęciu odzieży, rzuciłby się wpław i przepłynął beż wahania.
Żałował, że Berta żądała odeń rzeczy takiej łatwej; byłby pragnął przeszkód, jakiegoś czynu trudnego, niemożliwego nawet. Bo i jakąż wdzięczność mogła dlań mieć Berta za to, że pójdzie dwie i pół mili, żeby sprowadzić lekarza? Radby był pójść na koniec świata, byłby szczęśliwy, żeby sobie samemu mógł dać jaki dowód bohaterstwa, który pozwoliłby mu zmierzyć odwagę własną z odwagą Berty.
Nietrudno się domyśleć, że, w takim stanie podniecenia będąc, nie myślał bynajmniej o zmęczeniu: pięć ćwierci mili, które dzielą Lege od Palluau, przebył tedy w niespełna pół godziny.
Doktór Roger bywał częstym gościem w zamku la Logerie, od którego Palluau oddalone jest o pół godziny zaledwie. Wystarczyło też, żeby młody baron powiedział swoję nazwisko, a doktór, nie wiedząc jeszcze, że chory to prosty chłop, wyskoczył z łóżka i z poza drzwi sypialni krzyknął, że za pięć minut będzie gotów. Jakoż w pięć minut później wszedł do saloniku, pytając młodzieńca o przyczynę tej wizyty nocnej i niespodziewanej.
Michał w dwóch słowach powiedział doktorowi, co zaszło; ponieważ zaś pan Roger zdziwił się, że baron interesuje się tak żywo chłopem, iż przybył piechotą, Wwnocy, mając czoło potem oblane, i drżącym ze wzruszenia głosem prosił doktora o pośpieszenie na ratunek — przeto pan de la Logerie wyjaśnił to zainteresowanie przywiązaniem, jakie żywi dla chorego, jako męża swojej mamki.
Poczem, zapytany przez doktora o objawy choroby, Michał powtórzył, co słyszał i poprosił pana Roger’a, by zabrał ze sobą potrzebne lekarstwa, albowiem wioska Lege nie weszła jeszcze w ten okres cywilizacji, w którym posiadanie apteki staje się niezbędne.
Na widok młodego barona, oblanego potem i dowiedziawszy się, że przybył pieszo, doktór, który już był wydał rozkaz osiodłania konia, zmienił to rozporządzenie i polecił służącemu zaprzęgnąć bryczkę.
Michał usiłował przeszkodzić tej zmianie; utrzymywał, że pójdzie piechotą prędzej, niż doktór pojedzie konno; doktór nalegał, Michał odmawiał i wreszcie zakończył spór, wybiegając ze słowami:
— Niech pan przy jedzie jak najspieszniej; idę naprzód i zaanonsuję pana.
Doktór mniemał, że syn pani baronowej, Michel, wpadł w obłęd. Powiedział sobie, że dogoni go niebawem, i nie zmienił rozkazu zaprzęgnięcia konia do bryczki.
Właśnie myśl ukazania się młodej dziewczynie w bryczce doprowadzała do rozpaczy naszego zakochanego. Zdawało mu się, że Berta inaczej zupełnie będzie mu wdzięczna za jego skwapliwość, gdy ujrzy, że wraca pędem i otwiera drzwi chaty, wołając: „Oto jestem! doktór idzie za mną!“ — niż gdyby ujrzała go przyjeżdżającego bryczką wraz z doktorem.
Gdybyż to jeszcze odbył drogę tę konno, na pięknym wierzchowcu, z rozwianą grzywą i ogonem, z nozdrzami rozdętemi, ziejącemi ogniem i rżeniem zawiadamiającego o swojem przybyciu... Ale w bryczce! Stokroć lepiej przybyć piechotą.
Bo i oo powiedziałaby Marya, gdyby siostra, Berta, opowiedziała jej, że posłała młodego barona po doktora Roger’a do Palluau i że młody baron powrócił w bryczce z doktorem!
Co do chorego, ten, przyznajmy, był prawie zapomniany w tem uniesieniu gorączkowem; nie o nim myślał Michał, tylko o dwóch siostrach; nie dla niego biegł z takim rozpędem, że przebył trzy mile w godzinę, tylko dla Berty i dla Maryi. Przyczyna główna zamieniła się w tym wielkim kataklizmie fizyologicznym, jaki się dokonywał w naszym bohaterze, na okoliczność poboczną; nie był to już cel, lecz pretekst.
Śmiał się pogardliwie na myśl, że doktór popędzał konia, w nadziei, iż go dogoni; powiew zimnego wiatru nocnego, który mroził pot na jego czole, sprawiał mu rozkosz niesłychaną. Byłby raczej umarł, niż pozwolił się dogonić przez doktora. Dążąc w tamtą stronę, przebył drogę w ciągu pół godziny, z powrotem wystarczyło mu dwadzieścia pięć minut.
Jak gdyby odgadła ten pośpiech niemożliwy, Berta czekała na swego wysłańca na progu we drzwiach; wiedziała dobrze, że logicznie mógł powrócić dopiero za pół godziny najwcześniej, a mimo to nasłuchiwała. Zdawało jej się, że słyszy w dali odgłos kroków, prawie niedosłyszalnych. Niepodobna było, żeby to już wracał Michał, a jednakże ona ani na jedną sekundę, nie wątpiła, że to on.
I w istocie po chwili ujrzała jego sylwetkę, zarysowującą się śród ciemności, jednocześnie zaś on, ze wzrokiem w drzwiach utkwionym, spostrzegł ją, stojącą bez ruchu, z dłonią na sercu, które po raz pierwszy biło w niej z niezwykłą gwałtownością.
Podchodząc do Berty, młodzieniec był, jak ów Grek z Maratonu, bez głosu, bez oddechu i omal, jak on, nie padł, jeśli nie umarły, to przynajmniej zemdlony. Miał tylko jeszcze tyle siły, że powiedział:
— Doktór jedzie za mną.
Poczem oparł się ręką o mur, by nie upaść.
Gdyby mógł był mówić, zawołałby: „Powie pani pannie Maryi, nieprawda? że przez miłość dla niej i dla pani zrobiłem dwie i pół mili w pięćdziesiąt minut!“ Ale nie mógł mówić, przeto Berta mniemała, że to przez miłość dla niej samej wysłaniec jej dokonał takiego wysiłku.
Uśmiechnęła się z radości i wydobyła chustkę do nosa.
— O! mój Boże — rzekła, ocierając twarz młodzieńca troskliwie, tak, by nie dotknąć rany na czole — jakże mi przykro, że pan tak bardzo wziął do serca moje polecenie śpieszenia się; ładnie pan wygląda!
Poczem, jak matka, która łaje, dodała tonem niewypowiedzianej słodyczy, wzruszając przytem ramionami:
— Jaki też dzieciak z pana!
Wyraz, dzieciak powiedziany był z taką tkliwością, że Michał drgnął.
Pochwycił dłoń Berty. Wilgotna była i drżąca. W tejże chwili rozległ się odgłos bryczki na gościńcu.
— Doktór nadjeżdża — rzekła Berta, odtrącając rękę Michała.
On zaś spojrzał na nią ze zdumieniem. Dlaczego odtrąca dłoń jego? Nie mógł zdać sobie sprawy z tego, co się działo w sercu młodej dziewczyny; ale czuł instynktownie, że, jeżeli odtrąciła jego rękę, nie było to ani przez nienawiść, ani z gniewu, ani ze wstrętu.







  1. Specyalny ocet, używany niegdyś przeciw zarazie. (Przypis, tłóm.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.