Wilczyce/Tom I/Rozdział XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wilczyce
Podtytuł Powieść z wojen wandejskich
Wydawca Gebethner i Wolff; G. Gebethner
Data wyd. 1913
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les louves de Machecoul
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XI.
Szlachectwo obowiązuje.

Gdy doktór wszedł do pokoju chorego, Berta siedziała już znów przy jego łóżku. Przedewszystkiem uwagę pana Roger’a zwróciła ta postać pełna wdzięku, która, podobna do owych aniołów z legend niemieckich pochyla się, by przyjąć dusze konających. Ale jednocześnie poznał młodą dziewczynę; rzadko zdarzało się, by odwiedzał chatę ubogiego chłopa i nie zastał jej lub jej siostry między umierającym a śmiercią.
— Ach, doktorze — rzekła — prędko, prędko! biedny Tinguy majaczy.
Chory rzucał się na łóżku niespokojnie. Doktór podszedł do niego.
— Puśćcie mnie — wołał chory — puśćcie mnie! Muszę wstać; czekają na mnie w Montaigu.
— Nie, nie — odezwała, się Berta — nie czekają na was jeszcze...
— Owszem, panienko, owszem! To miało być tej nocy. Kto pójdzie od zamku do zamku oznajmić nowinę, jeśli mnie nie będzie?
Cicho, Tinguy, cicho! — rzekła Berta. — Pomyślcie, że jesteście chorzy i że macie przy swojem łóżku doktora Roger’a.
— Doktór Roger jest z naszych; możemy wobec niego mówić wszystko. Wie, że czekają na mnie, wie, że muszę wstać, nie zwlekając, wie, że muszę iść do Montaigu.
Doktór Roger i młoda dziewczyna zamienili szybkie spojrzenie.
Massa — rzekł doktór.
Marsylia — odparła Berta.
I oboje, w nagłym porywie, podali i uścisnęli sobie dłonie. Berta powróciła do chorego.
— Tak, to prawda — rzekła, pochylając się do jego ucha — tak, doktór Roger, jest z naszych; ale jest tu ktoś, który do nas nie należy...
Zniżyła głos tak, żeby tylko Tinguy sam mógł ją usłyszeć.
— A ten ktoś — dodała — to młody baron de la Logerie.
— Prawda, prawda — szeptał chory — on do nas nie należy. Nie trzeba mu nic mówić! Courtin to zdrajca. Ale, jeśli ja nie pójdę do Montaigu, kto pójdzie?
— Jan Oullier! Bądźcie spokojni, Tinguy.
— Jeśli Jan Oullier pójdzie — odparł chory — to ja nie mam potrzeby iść! on ma dobre nogi, dobre oczy i umie strzelać celnie, o, umie!
I wybuchnął śmiechem. Ale w tym śmiechu wyczerpał snadź resztki sił i opadł na poduszki.
Młody baron słuchał tej całej rozmowy, z której dobiegły go tylko pojedyńcze wyrazy, nie rozumiejąc. Wyraźnie dosłyszał: „Courtin, to zdrajca!“ a z kierunku wzroku młodej dziewczyny, mówiącej do chorego, odgadł, że i o nim mówiono. Zbliżył się ze ściśniętem sercem; była tu jakaś tajemnica, którą przed nim ukrywano.
— Jeśli teraz krępuję panią — rzekł do Berty — lub jeśli tylko jestem już niepotrzebny, niech pani powie jedno słowo a odejdę.
W tych kilku słowach dźwięczał taki smutek, że Berta była wzruszona.
— Nie — odparła — nie, niech pan zostanie... Przeciwnie, pan jest nam jeszcze potrzebny; dopomoże pan Rozynie do przyrządzenia lekarstw, przepisanych przez doktora, ja zaś pomówię z nim o dalszem leczeniu chorego.
Poczem zwróciła się do pana Roger’a.
— Doktorze — rzekła szeptem — daj im zajęcie; przez ten czas podzielimy się naszemi wiadomościami.
Następnie zwróciła się znów do Michała.
— Wszak pan zechce — rzekła najsłodszym swoim głosem — dopomódz Rozynie?
— Zrobię wszystko, co pani zechce — odparł młodzieniec — niech pani rozkazuje, będę posłuszny.
— Doktorze, widzisz — rzekła Berta — masz tu dwoje pomocników, pełnych dobrych chęci.
Doktór pobiegł do bryczki i wydobył z niej butelkę wody Sedlitza, oraz worek mielonej gorczycy.
— Niech pan to odkorkuje — rzekł do młodzieńca, podając mu butelkę — i daje choremu po pół szklanki co dziesięć minut.
Poczem wręczył Rozynie worek z gorczycą.
— Rozpuść mi to we wrzącej wodzie — rzekł — to na nogi dla twego ojca.
Chory wpadł w taką samą martwotę, jaka poprzedzała chwilę podniecenia, uspokojonego przez Bertę zapewnieniem, że Jan Oullier zajmie jego miejsce.
Doktó spojrzał na chorego, a widząc, że chwilowo, dzięki prostracyi, w jaką zapadł, może go pozostawić na opiece młodego barona, podszedł żywo do Berty.
— A więc — rzekł — skoro przekonaliśmy się, że jesteśmy ludźmi jednych zapatrywań, niech mi pani powie, jakie pani ma wieści?
— Że księżna pani opuściła Maltę 21-go kwietnia, i że powinna była stanąć w Marsylii 29-go lub 30-go kwietnia. Dzisiaj mamy 6-ty maja: księżna już pewnie wylądowała, a na całem Południu wre powstanie.
— I to wszystko, co pani wie? — spytał doktór.
— Tak; wszystko — odpowiedziała Berta.
— Nie czytała pani dzienników wieczornych z 3-go?
Berta uśmiechnęła się.
— Nie otrzymujemy gazet na zamku Souday — rzekła.
— A więc — rzekł doktór — wszystko przepadło!
— Jakto! wszystko przepadło?
— Plany księżnej zupełnie zniweczone.
— Ach Boże! co pan mówi?
— Szczerą prawdę. Księżna, po szczęśliwej podróży na pokładzie „Carlo — Alberto“, wylądowała na wybrzeżu o kilka mil od Marsylii; tam czekał na nią przewodnik, który ją zaprowadził do domu samotnego, otoczonego lasami i skałami. Księżna miała tylko sześć osób ze sobą...
— I cóż dalej, cóż dalej?...
— Jedną z tych osób wysłała niezwłocznie do Marsylii, żeby donieść przywódcy spisku, że wylądowała i że czeka na wynik przyrzeczeń, które ją zwabiły do Francyi.
— I cóż?
— Wieczorem wysłaniec wrócił z kartką, wyrażającą księżnie powinszowania z powodu szczęśliwego przybycia i oznajmiającą, że Marsylia podniesie bunt nazajutrz.
— No, i?...
— I nazajutrz bunt się podniósł, ale Marsylia nie brała w nim żadnego udziału, tak, że spełzł na niczem.
— A księżna?
— Niewiadomo, gdzie jest; spodziewają się, że wróciła na pokład „Carlo — Alberto“ i odpłynęła z powrotem.
— Nikczemni tchórze! — szepnęła Berta. — Jestem kobietą, ale, gdyby księżna pani przybyła do Wandei, przysięgam na Boga, że byłabym dała przykład niektórym mężczyznom! Do widzenia, doktorze, i dziękuję.
— Bani nas opuszcza?
— Mój ojciec musi wiedzieć te szczegóły. Dzisiaj wieczorem było zebranie w zamku Montaigu. Wracam do Souday. Polecam panu mego biednego chorego, dobrze? Doktór zechce zostawić przepis dokładny; ja, albo siostra spędzimy przy tym nieboraku noc następną, chyba, że zdarzą się jakie nowe wypadki.
— Może pani weźmie moją bryczkę? wrócę piechotą a jutro odeśle mi ją pani przez pana Oullier’a, albo przez kogokolwiek.
— Dziękuję; nie wiem, gdzie Jan Oullier będzie jutro; zresztą wolę iść. Duszno mi; przechadzka mnie orzeźwi.
Berta podała rękę doktorowi, uścisnęła dłoń jego z siłą zupełnie męską, zarzuciła pelerynę na ramiona i wyszła.
Ale przede drzwiami zastała Michała, który, nie słysząc rozmowy, nie stracił na jedną chwilę młodej dziewczyny z oczu, a odgadłszy, że wyjdzie, pierwszy podążył ku drzwiom.
— Co się stało — rzekł — i co się pani dowiedziała.
— Nic — odparła Berta.
— Nic!... Gdyby pani niczego się nie dowiedziała, nie odeszłaby pani w ten sposób, nie zwracając na mnie uwagi, nie żegnając się ze mną, nie dając mi żadnego znaku.
— Pocóż mam się żegnać z panem, kiedy mnie pan odprowadzi? Dość będzie czasu na pożegnanie przed bramą zamku Souday.
— Jakto! pani pozwala?...
— Co? żeby mi pan towarzyszył? Ależ, po wszystkiem, co pan z mojego polecenia uczynił tej nocy, ma pan do tego zupełne prawo... chyba, oczywiście, że pan jest zanadto zmęczony.
— Ja zmęczony, gdy chodzi o towarzyszenie pani? Ależ z panią, albo z panną Maryą, poszedłbym na koniec świata. Zmęczony? Nigdy!
Berta uśmiechnęła się, poczem, spoglądając z boku na młodego barona:
— Co za nieszczęście — szepnęła — że nie należy do nas!
Ale niebawem z uśmiechem:
— Ba! — dodała — z tym charakterem będzie tem, czem zechcemy, żeby był.
— Zdaje mi się, że pani do mnie mówi, a jednakże nie słyszę, co pani mówi.
— Dlatego, że mówię do pana cichutko.
— A dlaczego pani mówi do mnie cichutko?
— Dlatego, że tego, co mówię, nie można powiedzieć głośno, przynajmniej w tej chwili.
— Ale później? — spytał młodzieniec.
— Ach! później, może...
Młodzieniec z kolei poruszył wargami, ale z ust jego nie wybiegł najlżejszy dźwięk.
— Cóż to — spytała Berta — co znaczy ta pantomina?
— Że to ja teraz mówię do pani po cichu, z tą różnicą, że to, co pani mówię po cichu, powiedziałbym pani i głośno, w tej chwili nawet, gdybym śmiał...
— Nie jestem taką kobietą, jak inne — rzekła Berta z uśmiechem, niemal pogardliwym — a to, co mi ludzie mówią po cichu, mogą mi też powiedzieć głośno.
— A więc mówiłem, pani po cichu, że z głębokim żalem patrzę, jak pani naraża się na pewne niebezpieczeństwo... równie pewne jak niepotrzebne.
— O jakiem to niebezpieczeństwie mówisz, kochany sąsiedzie? — spytała młoda dziewczyna tonem z lekka drwiącym.
— O tem, o którem pani rozmawiała przed chwilą z doktorem Boger’em. W Wandei przygotowuje się powstanie.
— Naprawdę?
— Mam nadzieję, że pani temu nie zechce zaprzeczać?
— Ja? a dlaczego miałabym zaprzeczać?
— Ojciec pani i pani sama weźmie w niem udział.
— Zapomina pan. o mojej siostrze — rzekła, śmiejąc się, Berta.
— O, nie, nie zapominam o nikim — odparł Michał, wzdychając.
— A więc?
— A więc niech pani pozwoli sobie powiedzieć od przyjaciela oddanego szczerze... że pani źle robi.
— A dlaczego to źle robię, przyjacielu tkliwy, przyjacielu szczerze oddany? — spytała Berta tonem drwiącym, którego się pozbyć całkowicie nie mogła.
— Dlatego, że Wandea nie jest już w roku 1832 tem, czem była w roku 1793, a raczej dlatego, że niema już Wandei.
— Tem gorzej dla Wandei! Ale, na szczęście, jest zawsze szlachta, panie Michel; a jest coś, czego pan może jeszcze nie wie, ale o czem wiedzieć będą potomkowie pańscy w piątem lub szóstem pokoleniu, mianowicie, że szlachectwo obowiązuje.
Młodzieniec poruszył się.
— A teraz, mówmy o czem innem — rzekła Berta — jeśli łaska; bo w tej sprawie już panu odpowiadać nie będę, wobec tego, że, jak mówił biedny Tinguy, pan nie jest z naszych.
— Ależ — odparł młodzieniec, zrozpaczony surowością Berty — o czem-że mam z panią mówić?
— O czem pan ma ze mną mówić? Ależ o wszystkiem na świecie! Noc jest przecudna: niech mi pan mówi o nocy; księżyc jest rozsrebrzony: niech mi pan mówi o księżycu; gwiazdy są z płomieni: niech mi pan mówi o gwiazdach; niebo jest przeczyste: niech mi pan mówi o niebie.
I młoda, dziewczyna podniosła głowę i utkwiła wzrok w przezrocze sklepienie niebieskie.
Michał westchnął i, nie mówiąc, szedł obok niej. Berta milczała również; miała głowę pełną tych myśli, które wymykają się z serca, nie w głośnych wyrazach, ale w spojrzeniach i westchnieniach.
A Michał, idąc śród tej ciszy, marzył.
Widział się obok słodkiej Maryi, nie zaś obok szorstkiej i surowej Berty; zamiast odosobnienia, w którem Berta czerpała swoją siłę, czuł, jak Marya, zwalniając kroku, opierała się o jego ramię...
O! wtedy nie zabrakłoby mu wyrazów! wtedy miałby tysiące rzeczy do powiedzenia o nocy, o księżycu, o gwiazdach i o niebie!
Przy Maryi byłby nauczycielem i panem; Przy Bercie był uczniem i niewolnikiem.
I szli tak przez kwadrans może, milcząc, gdy, nagle Berta przystanęła, dając znak Michałowi, żeby się również zatrzymał.
Młodzieniec usłuchał: przy Bercie posłuszeństwo było nieodzowne.
— Słyszy pan? — spytała Berta.
— Nie — odparł Michał, potrząsając głową.
— A ja słyszę — rzekła młoda dziewczyna, z okiem roziskrzonem i wytężonym słuchem.
— Ale co pani słyszy?
— Odgłos kroków mojego konia i konia Maryi; szukają mnie, jest jakaś nowina.
I znów nasłuchiwała przez chwilę.
— To Marya mnie szuka — rzekła.
— Ale po czem pani to poznaje? — zapytał młodzieniec.
— Po rodzaju galopu wierzchowców. Przyśpieszmy kroku.
Odgłos zbliżał się szybko, a w pięć minut później grupa, zarysowała się śród ciemności. Składała się ona z dwóch koni i z kobiety, siedzącej na jednym a trzymającej za uzdę drugiego.
— Powiedziałam panu, że to moja siostra — rzekła Berta.
Istotnie, młodzieniec poznał Maryę, mniej po jej postaci, która ukazała się śród mroku, niż po przyśpieszonem biciu swego serca.
I Marya również poznała go ze zdumieniem. Widoczne było, że spodziewała się odnaleźć siostrę samą lub z Rozyną, ale nigdy z młodym baronem. Michał dostrzegł wrażenie, jakie wywarła jego obecność, i zbliżył się.
— Spotkałem siostrę pani — rzekł — śpieszącą z ratunkiem do biednego Tinguy, i towarzyszyłem jej, nie chcąc, żeby była sama.
— I dobrze pan uczynił — odparła Marya.
— Cóż się stało, blondynko? — spytała Berta Maryi, opierając się na łęku jej siodła.
— Stało się, że wszystko w Marsylii spełzło na niczem.
— Wiem. Księżna odpłynęła.
— Otóż to właśnie — mylne.
— Jakto, mylne?
— Tak, księżna oświadczyła, że skoro jest we Francyi, już jej nie opuści.
— Naprawdę?
— Tak, a w chwili obecnej jest w drodze do Wandei, jeśli już nie przybyła.
— Skądże wiecie o tem?
— Posłaniec przyniósł tę nowinę dzisiaj wieczorem do zamku Montaigu podczas zebrania i w chwili, kiedy wszyscy oddawali się rozpaczy.
— Dzielna dusza! — zawołała Berta z zapałem.
— Ojciec powrócił pełnym galopem do domu, a gdy się dowiedział, gdzie jesteś, rozkazał mi wziąć konie i jechać po ciebie.
— Jestem i pędzę do domu! — rzekła Berta, wsuwając stopę w strzemię.
— I cóż — spytała Marya — nie żegnasz się ze swoim biednym rycerzem?
— Owszem.
Berta wyciągnęła rękę do młodzieńca, który zbliżał się powoli i ze smutkiem.
— Ach! panno Berto — szepnął, chwytając jej dłoń — jestem bardzo nieszczęśliwy!
— A to z powodu? — spytała.
— Bo nie jestem z waszych, jak pani powiedziała przed chwilą.
— A kto panu przeszkadza nim zostać? — spytała Marya, podając mu rękę z kolei.
Młodzieniec rzucił się na tę dłoń wyciągniętą i ucałował ją z podwójną namiętnością, wynikającą z miłości i wdzięczności.
— Och! tak, tak, tak — szepnął tak cicho, żeby tylko Marya mogła go słyszeć — dla pani i z panią!
Ale dłoń Maryi została poniekąd wyrwana z rąk młodzieńca gwałtownym ruchem konia młodej dziewczyny.
Berta, popędzając swego uderzeniem pięty, uderzyła szpicrutą wierzchowca siostry.
Konie i amazonki ruszyły z kopyta galopem i znikły w ciemnościach, jak cienie.
Młodzieniec pozostał sam na środku drogi.
— Żegnam! — rzuciła mu Berta.
— Do widzenia! — krzyknęła Marya.
— Och! tak, tak — zawołał, wyciągając ręce ku odjeżdżającym — tak, do widzenia! do widzenia!
Dziewczęta przebyły drogę w zupełnem milczeniu. Dopiero przed bramą zamku:
— Maryo — odezwała się Berta — będziesz drwiła ze mnie.
— A to dlaczego? — spytała Marya, drgnąwszy mimowoli.
— Ja go kocham — rzekła Berta.
Z piersi Maryi omal nie wybiegł jęk bólu. Miała tyle siły, że go zdławiła.
— A ja mu powiedziałam: „Do widzenia!“ — rzekła. — Dałby Bóg, żebym go już więcej nie widziała.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.