Wilczyce/Tom I/Rozdział XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wilczyce
Podtytuł Powieść z wojen wandejskich
Wydawca Gebethner i Wolff; G. Gebethner
Data wyd. 1913
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les louves de Machecoul
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XII.
Kuzynka z daleka.

Nazajutrz po opowiedzianych tu zajściach, to jest d. 7 maja r. 1832, odbywało się zebranie na zamku Vouillé. Obchodzono rocznicę urodzin pani hrabiny Vouillé, która kończyła właśnie dwudziesty czwarty rok życia.
Biesiadnicy siedzieli przy stole, a przy tym stole na dwadzieścia pięć do dwudziestu sześciu osób nakrytym był też prefekt z Vienne i burmistrz z Châtellerault, obaj w bliższym lub dalszym stopniu krewni pani de Vouillé.
Skończono właśnie jeść zupę, gdy lokaj, pochylając się do ucha pana de Vouillé, szepnął mu słów kilka. Pan de Vouillé kazał sobie powtórzyć dwukrotnie słowa lokaja. Poczem, zwracając się do gości:
— Państwo zechcą mi wybaczyć rzekł — przed kratą jest, jakaś pani, która przybyła pocztą i nie chce mówić z nikim, tylko ze mną. Czy otrzymam urlop, by pójść zapytać, czego ta pani chce ode mnie?
Hrabia uzyskał pozwolenie jednogłośnie, tylko pani de Vouillé śledziła męża do drzwi, z pewnem zaniepokojeniem.
Pan de Vouillé pobiegł do kraty; istotnie, stał tam powóz a w nim siedziały dwie osoby — kobieta i mężczyzna. Lokaj w liberyi błękitnej, ze srebrnymi galonami siedział obok pocztyliona. Spostrzegłszy pana de Vouillé, na którego czekał widocznie z niecierpliwością, zeskoczył zwinnie z kozła na ziemię.
— Ależ prędzej, prędzej, leniwcze! — zawołał.
Pan de Vouillé przystanął zdumiony, więcej niż zdumiony, osłupiały. Cóż to za lokaj, który pozwala sobie odzywać się do niego w taki sposób? Zbliżył się, by zmyć głowę zuchwalcowi. Ale nagle parsknął śmiechem:
— Jakto! to ty, de Lussac? — zapytał.
— Naturalnie, to ja.
— Co znaczy ta maskarada? Fałszywy lokaj, otworzył powóz i podał rękę wysiadającej damie, poczem rzekł:
— Mój kochany hrabio, mam zaszczyt przedstawić ci księżnę de Berry.
A, zwracając się do księżny, dodał:
— Księżna pani pozwoli... pan hrabia Vouillé, jeden z moich najlepszych przyjaciół i jeden z najwierniejszych sług księżny.
Hrabia cofnął się o dwa kroki.
— Księżna de Berry! — zawołał z najwyższem zdumieniem.

- We własnej osobie — odparła księżna.
— Czyż nie jesteś szczęśliwy i dumny, że możesz przyjąć jej królewską wysokość? — zapytał de Lussac.
— Taki szczęśliwy i taki dumny, jak tylko może być gorący rojalista; ale...
— Jakto? jest ale? — zapytała księżna.
— Ale to dzisiaj rocznica urodzin mojej żony i mam dwadzieścia pięć osób przy stole!
— A więc, skoro jest przysłowie francuskie, które mówi, że „gdzie starczy na dwoje, starczy i na troje“, rozszerzy pan niechybnie to przysłowie, mówiąc: „gdzie starczy na dwadzieścia pięć, starczy i na dwadzieścia osiem“; uprzedzam pana bowiem, że baron Lussac, jakkolwiek jest w danej chwili moim lokajem, niemniej zamierza jeść obiad przy stole, albowiem umiera z głodu.
— O! ale, bądź spokojny, zdejmę liberyę — rzekł baron.
Pan de Vouillé schwycił się oburącz za włosy, gotów je sobie wyrwać.
— Ale jak to zrobić? jak to zrobić? — zawołał.
— No, no, pomówmy spokojnie — rzekła księżna.
— O, tak, pomówmy spokojnie — powtórzył hrabia — w sama porę, kiedy ja omal nie zwaryuję.
— Zdaje mi się, że nie z radości — wtrąciła księżna.
— Ze strachu, miłościwa pani!
— O! przesadza pan grozę położenia.
— Ależ niechże księżna pani zechce zrozumieć, że mam przy swoim stole prefekta z Vienne i burmistrza z Châtellerault.
— A więc przedstawisz mnie, hrabio, tym panom.
— Jako kogo, wielki Boże?
— Jako swoją kuzynkę. Wszak ma pan kuzynkę, mieszkającą o jakie pięćdziesiąt mil stąd!
— Co za pomysł, miłościwa pani!
— I cóż?
— Tak, mam w Tuluzie kuzynkę, panią de la Myre.
— Doskonale! jestem panią de la Myre.
Poczem, zwracając się do karety i wyciągając rękę do starca, lat sześćdziesięciu do sześćdziesięciu pięciu, który czekał na koniec rozmowy, rzekła:
— Pójdź, panie de la Myre, pójdź! to niespodzianka dla naszego kuzyna, przyjeżdżamy właśnie na rocznicę urodzin jego żony. A teraz, w drogę, kuzynie — dodała księżna.
I, rozweselona, wsunęła rękę pod ramię hrabiego de Vouillé.
— Idźmy zatem — rzekł pan de Vouilé, zdecydowany zaryzykować intrygę, którą księżna nawiązywała tak wesoło.
— A ja! — krzyknął baron de Lussac, który, wszedłszy do powozu, przekształcił go na gotowalnię i zamieniał błękitny surdut liberyjny na surdut czarny — może się o mnie zapomni, co?
— Ale kimże ty będziesz, u dyabła? — spytał pan de Vouillé.
— Do licha! będę baronem de Lussac i, jeśli księżna pani pozwoli, kuzynem twojej kuzynki.
— Hola! Hola! panie baronie — rzekł starzec, który towarzyszył księżnie — zdaje mi się, że pan sobie zadużo pozwala.
— Idźmy zatem! — rzekł z kolei pan de Lussac, ukończywszy swoje przebranie.
Par de Vouillé, który szedł na czele, skierował się odważnie ku jadalni.
Ciekawość biesiadników i niepokój gospodyni domu były tembardziej podniecone, że nieobecność hrabiego przeciągała się nadmiernie.
To też, gdy otworzyły się drzwi jadalni, wszystkie spojrzenia zwróciły się ku przybyszom.
Ale, jakkolwiek trudna była rola, jaką grać mieli, ta ogólna ciekawość nie zbiła bynajmniej z tropu aktorów.
— Moja droga — rzekł hrabia do żony — mówiłem ci często o kuzynce, mieszkającej w okolicach Tuluzy.
— Pani de la Myre? — przerwała żywo hrabina.
— Pani de la Myre, tak jest. Otóż ta moja kuzynka jedzie do Nantes i nie chciała ominąć naszego zamku, pragnęła bowiem zapoznać się z tobą; przypadek chce, że przybywa w dniu uroczystym; mam nadzieję, że przyniesie jej to szczęście.
— Droga kuzynko! — rzekła księżna, otwierając ramiona pani de Vouillé.
Kobiety ucałowały się.
Co zaś do dwóch mężczyzn, pan de Vouillé powiedział tylko:
— Pan de la Myre... Pan de Lussac...
Nastąpiły wzajemne ukłony.
— A teraz — rzekł pan de Vouillé — trzeba znaleźć miejsce przybyszom, którzy nie ukrywali przede mną wcale, że umierają z głodu.
Zrobił się ruch; stół był duży, biesiadnicy siedzieli swobodnie, nietrudno było tedy znaleźć trzy miejsca.
— Czy nie wspomniałeś mi, kochany kuzynie, że masz u siebie na obiedzie pana prefekta? — spytała księżna.
— Tak jest; to ten zacny obywatel, który siedzi po prawej stronie hrabiny, w okularach, w białym krawacie, z wstążeczką oficera Legii honorowej w butonierce.
— Proszę zatem mi go przedstawić.
Pan de Vouillé, wszedłszy śmiało w ton tej komedyi, uważał, że trzeba będzie utrzymać się w nim do końca. Zbliżył się zatem do prefekta, który stał oparty majestatycznie o poręcz swego krzesła.
— Panie prefekcie — rzekł — moja kuzynka, która, pełna tradycyjnego poszanowania władzy, mniema, że przedstawienie ogólne nie jest wystarczające w stosunku do pana, pragnie być przedstawiona panu osobno.
— Ogólnie, osobno i urzędownie — odparł z galanteryą urzędnik — pani będzie zawsze mile widziana.
— Przyjmuję to, jako dobrą przepowiednię — rzekła księżna.
— I pani jedzie do Nantes? — zapytał prefekt, byle coś powiedzieć.
— Tak, panie, a stamtąd do Paryża; mam przynajmniej nadzieję.
— Pani nie pierwszy raz jedzie do stolicy?
— Nie, panie; mieszkałam w Paryżu lat dwanaście.
— I opuściła go pani?...
— Najzupełniej wbrew woli, zapewniam pana.
— Od dawna?
— Będzie dwa lata w lipcu.
— Rozumiem, że kto mieszkał w Paryżu...
— Pragnie tam powrócić! Rada jestem bardzo, że pan to rozumie.
— Ach! Paryż! Paryż! — westchnął urzędnik.
— Ma pan słuszność: to raj świata — odparła księżna.
I odwróciła, się żywo, czując, że łza napływa pod jej powieki.
— A teraz proszę do stołu! — rzekł pan de Vouillé.
— Kochany kuzynie. — rzekła księżna, rzucając spojrzenie na miejsce, które jej było przeznaczone — pozostaw mnie obok pana prefekta, bardzo proszę; tak szczerze odczuł to, czego najgoręcej pragnę na świecie, że odrazu zapisał się do szeregu moich przyjaciół.
Prefekt, zachwycony tym komplimentem, cofnął spiesznie swoje krzesło i księżna usiadła po jego lewej stronie, ku wielkiemu rozczarowaniu osoby, którą ominęło to honorowe miejsce.
Dwaj mężczyźni zajęli posłusznie krzesła, które im wskazano, i niebawem — zwłaszcza, pan de Lussac — pogrążyli się w zaspokajaniu głodu. Ponieważ wszyscy poszli za tym przykładem, przeto zaległa chwilowo owa uroczysta cisza, jaka panuje jedynie na początku niecierpliwie oczekiwanych obiadów.
Księżna pierwsza przerwała milczenie — awanturniczy jej duch, jak ptak morski, czuł się najlepiej podczas burzy.
— Zdaje mi się — rzekła — że nasze przybycie przerwało rozmowę. Niema, nic smutniejszego nad milczący obiad; uprzedzam cię, kochany hrabio, że nienawidzę takich obiadów; podobne są do obiadów etykietalnych, do tych biesiad w Tuileryach, podczas których rozmowa zaczynała się dopiero wtedy, gdy przemówił król. Rozmawiano przed naszem przybyciem; o czemże to mówiono?
— Kochana kuzynko — odparł pan de Vouillé — pan prefekt był taki uprzejmy, że opowiadał nam szczegóły urzędowe o awanturze w Marsylii?
— Awanturze? — powtórzyła księżna.
— Takiego użył wyrażenia.
— I takie, istotnie, najlepiej określa to całe zajście — rzekł urzędnik. — Czy pani rozumie podobną wyprawę tak lekkomyślnie przygotowaną, że wystarcza jeden podporucznik, który aresztuje przywódcę spisku, by cały zamach spełzł na niczem?
— Ach! Boże, panie prefekcie — zauważyła księżna z odcieniem smutku — istnieje zawsze w przebiegu doniosłych wydarzeń taka chwila, w której los panujących i cesarstw chwieje się, jak liść na wietrze! Gdyby naprzykład pod Murę, gdy Napoleon wyszedł ku żołnierzom, wysłanym przeciw niemu, jakiś podporucznik schwytał go za kołnierz, powrót z wyspy Elby byłby również tylko awanturą.
Księżna mówiła z takiem przejęciem, że zaległa cisza, którą ona znów pierwsza przerwała:
— A księżna de Berry — spytała — czy wiadomo, co się z nią stało?
— Powróciła na pokład statku „Carlo Alberto“ i odpłynęła.
— A!
— Zdaje mi się, że to jedyna rozsądna rzecz, jaką mogła zrobić — dodał prefekt.
— Ma pan słuszność — odezwał się starzec, który towarzyszył księżnie i który zabierał głos po raz; pierwszy — i gdybym był miał zaszczyt towarzyszyć jej wysokości, i gdyby mi przyznała jakąkolwiek władzę, byłbym szczerze dał tę radę.
— Panie małżonku, nie do pana się mówi — rzekła księżna — mówię do pana prefekta i pytam go, czy pewien, że jej królewska wysokość odpłynęła.
— Pani odparł prefekt tym tonem urzędowym, który me dopuszcza przeczenia — rząd jest o tem zawiadomiony oficyalnie.
— A! — rzekła księżna — skoro rząd ma wiadomość oficyalną, trudno przeczyć; ale — dodała, puszczając się na grunt jeszcze bardziej ślizki od tego, na którym dotychczas przebywała — ja słyszałam zupełnie co innego.
— Pani! zawołał starzec, tonem lekkiego wyrzutu.
— Cóż to takiego kuzynka słyszała? — spytał pan de Vouillé, który również zaczął, jak gracz, interesować się położeniem.
— Tak, cóż pani słyszała? — nalegał prefekt.
— O Panie prefekcie, ja nie mogę panu powiedzieć nic oficyalnego — odrzekła księżna — powtarzam tylko pogłoski, które może są zupełnie niedorzeczne.
— Pani de la Myre! — zawołał znów starzec.
— Ach! panie de la Myre! — odparła księżna totem zniecierpliwionym.
— Wie pani zauważył prefekt — że jej małżonek wydaje mi się bardzo przekorny! Ręczę, że to on nie chce pani pozwolić na powrót do Paryża?.
— Właśnie! Ale mam nadzieję, że wrócę tam mimo jego oporu. „Wola kobiety jest wolą Boga“.
— Och, kobiety! kobiety! — zawołał prefekt.
— Co? — spytała księżna.
— Nic — odpowiedział prefekt. — Czekam, by pani zechciała podzielić się z nami owemi pogłoskami o których pani mówiła przed chwilą.
— Mój Boże, to bardzo proste. Słyszałam, że... ale niech pan zwróci uwagę, że powtarzam to jedynie jako pogłoskę... słyszałam, przeciwnie, że księżna de Berry, wbrew naleganiom wszystkich swoich przyjaciół, uparła się i nie chciała powrócić na „Carlo-Alberto“.
— A więc gdzież byłaby teraz? — spytał prefekt.
— We Francyi. — We Francyi! A to po oo?
— Wszak pan wie dobrze, panie prefekcie — rzekła księżna — iż głównym celem jej królewskiej wysokości była Wandea.
— Zapewne; ale z chwilą, gdy odniosła porażkę na Południu...
— Jedna przyczyna więcej, żeby zdobyć powodzenie na Zachodzie.
Prefekt uśmiechnął się pogardliwie.
— A zatem pan wierzy w odpłynięcie księżny? — spytała księżna.
— Mogę panią zapewnić, że jest w tej chwili w państwie króla Sardynii, od którego Francya zażąda wyjaśnień.
— Biedny król Sardynii! da wyjaśnienie bardzo proste.
— Jakie?
— „Wiedziałem dobrze, że księżna jest waryatka; ale nie przypuszczałem, że aż do tego stopnia, by dopuścić się czegoś podobnego“.
— Pani! pani! — wtrącił starzec.
— Ależ, panie de la Myre — rzekła księżna — mam nadzieję, że jeśli pan krępuje moją wolę, zechce pan uszanować moje zapatrywania, które zresztą, jestem tego pewna, są też zapatrywaniami pana prefekta. Nieprawda, panie prefekcie?
— Faktem jest — odparł, śmiejąc się urzędnik — że jej królewska wysokość postąpiła, mojem zdaniem, w całej tej sprawie bardzo lekkomyślnie.
— Widzi pan! — odpowiedziała księżna. — A co będzie, jeśli pogłoski się urzeczywistnią i księżna uda się do Wandei?
— Ależ którędy? — spytał prefekt.
— Ba, przez prefekturę pańskiego sąsiada, albo przez pańską... Mówią, że widziano i poznano księżnę w Tuluzie, w powozie otwartym, w chwili, gdy zmieniała konie przed pocztą.
— O, byłaby to doprawdy nadmierna zuchwałość — zawołał prefekt.
— Taka zuchwałość — zauważył hrabia, — że pan prefekt wcale temu nie wierzy.
— Ani słowa — odparł urzędnik z naciskom.
W tejże chwili drzwi się otworzyły i lokaj hrabiego oznajmił, że woźny z prefektury chce wręczyć pierwszemu urzędnikowi departamentu depeszę telegraficzną, nadesłaną tylko co z Paryża.
— Pan pozwoli, żeby tu wszedł? — spytał hrabiego Vouillé prefekt.
— Ależ naturalnie! — odrzekł hrabia.
Woźny wszedł i wręczył depeszę zapieczętowaną prefektowi, który skłonił się na znak przeprosin współbiesiadnikom. Zaległa głęboka cisza a oczy wszystkich wpatrywały się w urzędnika.
Księżna zamieniała znaki z panem de Vouillé, który śmiał się z cicha, z panem de Lussac, który śmiał się głośno, i ze swym fałszywym mężem, który zachował niezamąconą powagę.
— Oho! — zawołał nagle prefekt, a oblicze jego było takie niedyskretne, że wyrażało najgłębsze zdumienie.
— Co się stało? — zapytał pan de Vouillé.
— Stało się — objaśnił urzędnik — że pani de la Myre mówiła nam prawdę o jej królewskiej wysokości; że jej królewska wysokość nie opuściła Francyi; że jej królewska wysokość dąży do Wandei przez Tuluzę, Libourne i Poitiers.
Po tych słowach prefekt wstał.
— Ależ dokądże pan idzie, panie prefekcie? — spytała księżna.
— Spełnić obowiązek, jakkolwiek bardzo przykry, i wydać rozkazy, aby jej królewską wysokość zaaresztowano w razie, gdyby była taka nierozważna, że przejeżdżałaby przez mój departament.
— Niechże pan zatem spełni ten obowiązek, niechże go pan spełni — rzekła księżna — mogę tylko przyklasnąć pańskiej gorliwości i przyrzec panu, że będę o niej pamiętała przy sposobności.
I wyciągnęła dłoń do prefekta, który, pełen galanteryi, złożył na niej pocałunek, zapytawszy spojrzeniem pana de la Myre o pozwolenie, którego mu ten, również spojrzeniem, udzielił.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.