Wilczyce/Tom I/Rozdział IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wilczyce
Podtytuł Powieść z wojen wandejskich
Wydawca Gebethner i Wolff; G. Gebethner
Data wyd. 1913
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les louves de Machecoul
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.
W którym przebieg rzeczy nie jest zupełnie taki, jak sobie wyobrażał baron Michel.

Nasz rozkochany młodzieniec zrazu zamierzał iść za pierwszą radą Courtin’a, to jest odesłać psy margrabiemu przez Rudzielca lub Łasicę, dwóch służących, zawdzięczających przezwiska, pod jakiemi Courtin przedstawił ich naszym czytelnikom, pierwszy nieco jaskrawej barwie włosów, drugi podobieństwu twarzy swojej do pyska zwierzęcia, którego otyłość zilustrował la Fontaine w jednej ze swoich najładniejszych bajek.
Ale, zastanowiwszy się, młodzieniec pomyślał, że margrabia Souday mógł się zadowolić zwyczajnym listem z podziękowaniem, bez żadnego zaproszenia.
Jeśli, na nieszczęście, margrabia tak postąpi, sposobność będzie raz na zawsze stracona; trzeba będzie czekać na inną a taka nie zdarzy się codziennie.
Jeśli, przeciwnie, młodzieniec odprowadzi psy sam, zostanie niechybnie przyjęty: nikt nie pozwoli przebyć sześć do siedmiu kilometrów sąsiadowi, który jest taki uprzejmy, że przyprowadza osobiście psy uważane za zaginione, nie zapraszając go, by przez, chwilę odpoczął a nawet, jeśli pora jest spóźniona, by spędził noc w zamku.
Michał wyjął zegarek — wskazywał godzinę szóstą z minutami. Zdaje nam się, iż wspomnieliśmy, że pani baronowa Michel zachowała a raczej przybrała zwyczaj spożywania obiadu o godzinie czwartej. U ojca pani baronowej Michel jadano obiad o dwunastej w południe; młody baron miał zatem dosyć czasu, by iść do zamku, gdyby się pójść zdecydował.
Ale pan Michel, jak uprzedzaliśmy czytelników, decydował się niełatwo, stanowczość nie była jego najwybitniejszą zaletą. Stracił kwadrans na wahani się. Na szczęście, w pierwszych dniach maja słońce zachodzi dopiero o ósmej; miał zatem jeszcze półtorej godziny czasu. Zresztą do godziny dziewiątej można składać wizyty bez niedyskrecyi.
Ale czy panny, spędziwszy dzień na polowaniu, nie będą zmęczone i nie udadzą się wcześniej na spoczynek? A przecież młody baron nie margrabiego Souday’a zobaczyć pragnął.
Zdecydował się tedy ruszyć w drogę bez chwili zwłoki i wtedy dopiero spostrzegł, że nie ma kapelusza. Ale, chcąc mieć kapelusz, musiałby powrócić do domu, narazić się na spotkanie z matką, na pytania: dokąd idzie? czyje psy?
Kapelusz był zbyteczny, a raczej brak kapelusza przypisany zostanie pośpiechowi: porwał go wiatr, gałąź strąciła go do rowu, a psy nie pozwoliły pobiegnąć za nim.
Daleko gorsze byłoby spotkanie się z baronową, niż pójście bez kapelusza. Młodzieniec ruszył tedy w drogę bez kapelusza, trzymając psy na smyczy. Zaledwie postąpił kilka kroków, zrozumiał, że na przebycie drogi do Souday nie będzie potrzebował, wbrew swemu obliczeniu, siedemdziesięciu pięciu minut. Z chwilą, gdy psy poznały kierunek, w jakim dążył ich przewodnik, ten musiał raczej je powstrzymywać, niż popędzać.
Ponieważ jednak niecierpliwość psów zgadzała się najzupełniej z niecierpliwością młodzieńca, przeto puścili się drobnym kłusem i po dwudziestu minutach byli w lesie Machecoul. Tu, na wzgórzu, młodzieniec, zadyszany, postanowił, mimo oporu psów, które ciągnęły go dalej, odpocząć.
Gdy tak siedział, ocierając chustką spocone czoło i rozkoszując się orzeźwiającem tchnieniem niewidzialnych ust wieczoru — zdawało mu się, że wiatr przynosi odgłos nawoływania.
Psy usłyszały to nawoływanie równie dobrze, jak baron, i odpowiedziały na nie przeciągiem, smutnem wyciem, jakie rzucają psy zaginione, poczem zaczęły szarpać smyczę z podwójną energią.
Baron już odpoczął, otarł czoło, nie miał zatem już żadnego powodu do opierania się objawionemu przez psy życzeniu ruszenia w dalszą drogę. Zamiast tedy przechylić się w tył, podał się naprzód i ruszył z miejsca drobnym kłusem, na chwilę przerwanym. Zaledwie przebył trzysta kroków, rozległ się drugi okrzyk, już bliższy a stąd i wyraźniejszy od pierwszego.
Psy odpowiedziały wyciem przeciąglejszem i mocniejszem szarpnięciem smyczy, a młodzieniec zrozumiał, że to ktoś psów szukał. Po dłuższej chwili odezwały się te same krzyki po raz trzeci ze strony człowieka, szukającego i zwierząt szukanych.
Tym razem Złoty Galon i Allegro ciągnęły z taką siłą, że Michał, porwany przez nich, musiał przejść z drobnego kłusa do kłusa wyciągniętego a z kłusa wyciągniętego do galopu. Biegł tak od pięciu minut zaledwie, gdy na skraju lasu ukazał się człowiek, który przeskoczył przez rów i znalazł się odrazu na środku ścieżki, tamując drogę młodemu baronowi.
Tym. człowiekiem był Jan Oullier.
— Aha! — zawołał — to pan, panie elegancie, nietylko odwracasz psy od wilka, na którego poluję, by je skierować na zająca, na którego ty polujesz, ale nadto związujesz je i prowadzisz na smyczy?
— Panie — odparł zadyszany młodzieniec — jeśli związałem psy i wziąłem je na smyczę, to dlatego, żeby je odprowadzić osobiście panu margrabiemu Souday.
— Patrzcie, i to tak, bez kapelusza, bez ceremonii? Niech się pan nie trudzi, kochany panie! Teraz, skoro pan mnie spotkał, odprowadzę je sam.
I, zanim pan Michel zdołał się temu oprzeć a nawet zanim odgadł jego zamiar, Jan Oullier wyrwał mu smyczę z ręki i rzucił łańcuch na szyję zwierząt. Psy, czując, że są wolne, ruszyły pędem w kierunku zamku, a Jan Oullier popędził za nimi, trzaskając z bata i krzycząc:
— Do psiarni, do psiarni, hultaje!
Ta scena odbyła się tak szybko, że psy i Jan Oullier byli już o kilometr od barona oddaleni, zanim ten ochłonął ze zdumienia.
Pozostał na drodze przygnębiony.
I stał tak już z jakie dziesięć minut, z ustami nawpół otwartemi, z oczyma wlepionemi w stronę, w której znikł Jan Oullier i psy, gdy głos młodej dziewczyny, dźwięczny i słodki, odezwał się tuż przy nim:
— Jezus Marya! Panie baronie, a pan co tu robi tak z gołą głową na gościńcu?
Młodzieniec odwrócił się, chcąc zobaczyć, kto się doń odzywa, i poznał swoją siostrę mleczną, córkę dzierżawcy Tinguy.
— A! to ty, Rozyno — rzekł — a ty skąd idziesz?
— Ach, panie baronie — odparło dziewczę, głosem łzami nabrzmiałym — wracam z zamku Logerie, gdzie zostałam bardzo źle przyjęta przez panią baronową, która kazała mnie wyrzucić za drzwi.
— Jakto, Rozyno? oo się stało? dlaczego?
— Bo przyszłam prosić panią baronową o pomoc dla mego biednego chorego ojca.
— A na co twój ojciec chory?
— Na złośliwą gorączkę.
— Cóż powiedział doktór?
— Doktór mieszka w Palluau; nie przyjedzie, jeśli mu się nie zapłaci co najmniej stu sous’ów, a my nie jesteśmy tacy bogaci, żebyśmy mogli płacić sto sous’ów za wizytę doktorowi.
— I moja matka nie dała ci pieniędzy?
— Ale przecież panu mówiłam, że nie chciała wcale mnie widzieć, że kazała mnie wypędzić!
— To niepodobna!
— Krzyczała tak głośno, że słyszałam na własne uszy; zresztą najlepszy dowód, że mnie wypędzono.
— Poczekaj-no, poczekaj — rzekł młodzieniec żywo — to ja ci dam pieniądze.
I zaczął przetrząsać kieszenie. Ale, jak wiemy, dał Courtin’owi wszystko, co miał przy sobie.
— Ach! mój Boże — zawołał — nie mam już ani jednego sous’a, moje ty biedactwo! Wróć ze mną do zamku, Rozyno, a dam ci, ile ci będzie trzeba.
— Nie, nie — odparła dziewczyna; za żadne skarby świata do zamku nie wrócę; nie! udam się do wilczyc; one są miłosierne i nie wyrzucą za drzwi biednego dziecka, które przychodzi po pomoc dla chorego ojca.
— Ale... ale — rzekł młodzieniec z pewnem wahaniem — ludzie mówią, że one nie są bogate.
— Kto taki?
— Panny de Souday.
— To też nie o pieniądze będę ich prosiła... one nie dają jałmużny, ale postępują stokroć lepiej, Pan Bóg wie o tem dobrze.
— Cóż one robią?
— Chodzą same tam, gdzie są chorzy, a gdy nie mogą ich wyleczyć, podtrzymują umierających i płaczą z pozostałymi. Nie troszczą się o to, czy choroba jest zaraźliwa. Pójdę do nich, a jeśli pan tu poczeka z dziesięć minut, zobaczy mnie pan, jak będę wracała w towarzystwie jednej z sióstr, która pójdzie ze mną pielęgnować mego ojca. Do widzenia, panie Michale! Nie byłabym nigdy spodziewała się tego ze strony pani baronowej: kazać wypędzić, jak złodziejkę, córkę tej, która pana wykarmiła!
Michał nie wiedział, co jej odpowiedzieć i młoda dziewczyna oddaliła się. Wszelako to, co powiedziała, wryło mu się głęboko w serce: „Jeśli pan tu poczeka z dziesięć minut, zobaczy mnie pan, jak będę wracała w towarzystwie jednej z sióstr“. Michał zdecydowany był pozostać; mógł sobie teraz powetować utraconą poprzednio sposobność.
A jeśli przypadek zrządzi, że Marya wyjdzie z Rozyną? Ale trudno przypuścić, żeby panna osiemnastoletnia, córka margrabiego Souday’a, szła o ósmej wieczorem półtorej mili, by nieść ratunek chłopu, choremu na zaraźliwą gorączkę! To nieprawdopodobne, to nawet zupełnie niemożliwe. Rozyna przedstawiała dwie siostry w świetle lepszem, niż były w istocie, jak inni przedstawiali je w świetle gorszem. Stanowczo ani jedna, ani druga nie przyjdzie.
Młodzieniec powtarzał to sobie po raz dziesiąty od dziesięciu minut, gdy ujrzał na skręcie drogi, gdzie znikła Rozyna, dwa cienie kobiece. Pomimo ciemności poznał Rozynę, ale niepodobna było poznać jej towarzyszki, otulonej w pelerynę.
Baron Michel był taki zmieszany i wzruszony, że nogi odmówiły mu posłuszeństwa, nie mógł podejść do młodych dziewcząt, musiał czekać, aż się zbliżą.
— I cóż, panie baronie — rzekła Rozyna z dumą — nie mówiłam?
— Cóżeś mu powiedziała? — spytała dziewczyna w pelerynie.
Michał westchnął; po tonie stanowczym poznał Bertę.
— Powiedziałam mu — odparła Rozyna — że u pań nie spotka mnie to, co mnie spotkało w zamku la Logerie, że mnie nie wypędzą.
— Ale — odezwał się Michał — może nie powiedziałaś pannie de Souday, na co zachorował twój ojciec?
— Sądząc z objawów — odparła Berta — mam wrażenie, że to tyfus. Dlatego też dobrze byłoby nie tracić jednej chwili; to choroba, którą trzeba ukrócić w porę. Czy pan pójdzie z nami?
— Ależ tyfus jest zaraźliwy — odpowiedział młodzieniec.
— Zdania są podzielone — odrzekła obojętnie Berta.
— Ale — nalegał Michał — tyfus jest śmiertelny.
— W wielu wypadkach; bywają wszakże przykłady wyleczenia.
— I pani narazi się na takie niebezpieczeństwo? — zapytał.
— Naturalnie.
— Dla nieznajomego, dla obcego?
— Ten, który jest obcy dla nas — odrzekła Berta z niewypowiedzianą słodyczą — jest dla innych ojcem, bratem, mężem. Niema obcych na tym świecie, panie Michel, a czyż dla pana ten nieszczęśliwy nie jest również czemś?
— To mąż mojej mamki — wyjąkał Michał.
— A więc widzi pan — odpowiedziała Berta — niesłusznie uważał go pan za obcego.
— To też proponowałem Rozynie, żeby powróciła ze mną do zamku; byłbym jej dał pieniądze na doktora.
— A ty odmówiłaś, wolałaś zwrócić się do nas? rzekła Berta. Dziękuję ci, Rozyno.
Młodzieniec był zawstydzony. Słyszał dużo o dobroczynności, ale nigdy się z nią nie zetknął; a tu nagle ukazywała mu się pod postacią Berty.
Zamyślony, z głową opuszczoną, szedł za młodemi dziewczętami.
— Jeśli pan idzie z nami — odezwała się Berta to niech pan będzie łaskaw dopomódz nam, niosąc to pudełko z lekarstwami.
— Ale pan baron nie pójdzie z nami — wtrąciła Rozyna — wie, jak pani de la Logerie obawia się każdej gorączki.
— Mylisz się, Rozyno — rzekł młodzieniec — idę z wami.
I wziął z rąk Berty pudełko, które mu podawała.
W godzinę później wszystko troje stanęli przed chatą ojca Rozyny.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.