Wilczyce/Tom I/Rozdział VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wilczyce
Podtytuł Powieść z wojen wandejskich
Wydawca Gebethner i Wolff; G. Gebethner
Data wyd. 1913
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les louves de Machecoul
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.
Złoty Galon i Allegro.

Jak Michał słusznie się domyślał a zwłaszcza jak się obawiał, matka złajała go surowo. Nie wprowadziło ją w błąd opowiadanie ojca Courtin’a; rana syna nie była spowodowana zadraśnięciem. To też, nie wiedząc jaki cel mógł mieć syn w ukrywaniu przyczyny tej rany, przekonana, że nawet pytając go, nie dowie się prawdy, zadowalała się zwracaniem niekiedy oczu na tę ranę tajemniczą, potrząsaniem głowy, wzdychaniem i marszczeniem czoła macierzyńskiego.
Młodzieniec podczas całego obiadu był zakłopotany, spuszczał oczy i nic prawie nie jadł; ale przyznać trzeba, że ustawiczne badanie wzroku matczynego nie było jedynym powodem jego niepokoju. Między własnemi przymkniętemi powiekami a spojrzeniem matki widział jakby unoszące się dwa cienie.
Te dwa cienie był to podwójny obraz Berty i Maryi.
Michał, trzeba to przyznać, myślał o Bercie z pewną niecierpliwością. Kimże jest ta amazonka, która obchodzi się z fuzyą, jak myśliwy zawodowy, opatruje rany, jak chirurg, a gdy spotyka się z oporem u pacyenta, wykręca mu ręce swemi białemi kobiecemi rękoma, jak nie wykręciłby lepiej Jan Oullier swemi dłońmi męskiemi i brudnemi?
Ale jakaż Marya była urocza z tymi długimi, złocistymi włosami i wielkiemi błękitnemi oczyma! jaki miała głos słodki, jaką łagodną mowę! jaką lekką ręką dotykała rany, obmywała krew, zawiązywała bandaż!
I Michał nie użalał się już na ranę, gdy obliczał, że gdyby nie ta rana, młode dziewczęta nie miałyby żadnego powodu odzywać się do niego i nim się zajmować.
Gniew matki, raną spowodowany, minie, ale nie minie wrażenie, jakie w sercu jego pozostawiły te sekundy, przez które trzymał w dłoni swojej dłoń Maryi.
To też, jak każde serce, które kochać zaczyna, ale które jeszcze wątpi o swojej miłości, młodzieniec odczuwał gwałtowną potrzebę samotności. Stąd też niezwłocznie po obiedzie, korzystając z chwili, w której baronowa rozmawiała z lokajem, oddalił się, nie słuchając słów matki, a raczej nie zdając sobie sprawy z tego, co doń mówiła.
Słowa te wszakże miały swoje znaczenie.
Pani de la Logerie nakazywała synowi omijać odtąd w wycieczkach Saint-Christophe du-Ligneron, gdzie, według opowiadań lokaja, panowała zaraźliwa gorączka.
Następnie poleciła zorganizować kordon sanitarny dokoła la Logerie, a to w celu, by żaden mieszkaniec z zarażonej wioski nie dostał się do zamku.
Rozkaz miał być zastosowany niezwłocznie do młodej dziewczyny, która przyszła do baronowej de la Logerie prosić o pomoc dla ojca, leżącego w gorączce.
Niewątpliwie, gdyby Michał nie był taki zadumany, byłby zwrócił uwagę na te słowa matki; chory bowiem był to mąż jego mamki, dzierżawca Tinguy, a dziewczyna, wzywająca pomocy, była to jego siostra mleczna, Rozyna, dla której zachował szczere przywiązanie.
Ale w tej chwili oczy młodzieńca były zwrócone w stronę Souday, a tą, o której myślał, była urocza wilczyca, imieniem Marya.
Niebawem znikł w najgłębszej i najgęściejszej części parku. Zabrał za sobą książkę, ale, jakkolwiek udawał, że czyta, dopóki nie dotarł do wielkich drzew, ktokolwiek zapytałby go o tytuł książki, byłby go wprowadził w wielki kłopot.
Usiadł na ławce i zaczął się zastanawiać.
Nad czem zastanawiał się Michał?
Odpowiedź nietrudna.
W jaki sposób zobaczy się znów z Marya i z jej siostrą?
Przypadek był nań łaskawy wprawdzie, sprowadzając to pierwsze spotkanie, ale dopiero w sześć miesięcy po jego powrocie do domu.
Przypadek zatem nie śpieszył się.
A jeśli spodoba się przypadkowi czekać znów sześć miesięcy, zanim nastręczy młodemu baronowi sposobność drugiego spotkania z sąsiadkami, będzie to termin długi, wobec stanu, w jakim było jego serce.
Z drugiej strony nawiązanie stosunków z zamkiem Souday nie było rzeczą łatwą. Niewielka istniała sympatya a między margrabią Souday, emigrantem z r. 1790, a. baronem Michel de la Logerie, uszlachconym za cesarstwa. Zresztą Jan Oullier w niewielu, wyrzeczonych do młodzieńca wyrazach, nie objawił nadmiernej chęci zawarcia z nim znajomości.
Pozostawały tedy tylko młode dziewczęta, które okazały mu takie zainteresowanie — Berta w sposób szorstki, Marya w sposób łagodny; ale jakże dotrzeć do nich, skoro, jeśli polowały kilka razy w tygodniu, to zawsze w towarzystwie ojca i Jana Oullier’?
Michał postanowił czytać, jedne po drugich, wszystkie romanse, jakie były w bibliotece zamkowej, mając nadzieję, że w jednym z nich znajdzie jaki genialny pomysł, albowiem obawiał się, że o własnych siłach nic skutecznego nie obmyśli.
Naraz uczuł, że ktoś z lekka dotyka jego ramienia; drgnął i odwrócił się.
Był to ojciec Courtin.
Oblicze zacnego dzierżawcy jaśniało zadowoleniem, którego nie usiłował wcale ukrywać.
— Przepraszam bardzo, panie Michel — odezwał się — ale widząc, że pan siedzi nieruchomy, jak kłoda, myślałem, że to posąg pański a nie pan.
— I przekonałeś się, że to ja.
— Rad jestem z tego niesłychanie, panie Michel. Byłem niespokojny, jak się to tam załatwiło między panem a panią baronową.
— Złajała mnie trochę.
— O! domyślam się. Czy wspominał jej pan o zającu?
— Ani słowa!
— A o wilczycach? — O jakich wilczycach? — spytał młodzieniec, rad, że rozmowa zwracała się na ten temat.
— O wilczycach z Machecoul’u... Zdawało mi się, że wspominałem panu, iż tak nazywano panny de Souday.
— Domyślasz się chyba, że jeszcze mniej niż o zającu! Zdaje mi się, że psy z Souday i psy z la Logerie, jak to mówią, nie polują razem.
— W każdym razie — odparł Courtin z tym drwiącym wyrazem twarzy, którego, mimo wysiłków, niejednokrotnie ukryć nie mógł — jeśli te psy nie polują razem, pan będzie mógł polować z ich psami.
— Co to znaczy?
— Niech pan spojrzy — odpiarł Courtin, przyciągając do siebie dwa psy, które trzymał na smyczy.
— Co to jest? — spytał młody baron.
— Co to jest? Złoty Galon i Allegro.
— Ale ja nie wiem, co to jest Złoty Galon i Allegro.
— To psy tego bandyty Jana Oullier’a.
— Dlaczego zabrałeś mu jego psy?
— Nie zabrałem mu ich; zasekwestrowałem mu je tylko.
— A to jakiem prawem?
— Podwójnem: przedewszystkiem jako właściciel, a potem jako wójt.
Courtin był wójtem wioski de la Logerie, składającej się z dwudziestu domów, i był z tego tytułu bardzo dumny.
— Czy zechcesz wyjaśnić mi bliżej to przysługujące ci prawo?
— Otóż, przedewszystkiem, jako wójt, konfiskuję psy, bo polują w porze, kiedy polowanie jest zabronione.
— Nie sądziłem, żeby była pora, w której nie wolno polować na wilki, a ponieważ pan de Souday ma urząd...
— Dobrze! niechże sobie tedy poluje na swoje wilki w lesie Machecoul a nie na równinie, zresztą, wszak pan dobrze widział — dodał ze swym przebiegłym uśmiechem ojciec Courtin — że nie uganiali się za wilkiem, skoro to był zając, i że nawet tego zająca zabiła jedna z wilczyc.
Młodzieniec miał ochotę powiedzieć Courtin’owi, że przezwisko wilczyc, nadawane pannom de Souday, było nieprzyjemne i że go prosi, żeby w przyszłości tak ich nie nazywał; wszelako nie śmiał żądania swojego sformułować w sposób taki wyraźny.
— Zabiła go wprawdzie panna Berta — rzekł — ale ja pierwszy strzeliłem do zająca i zraniłem go; ja zatem jestem winowajcą.
— Dobrze, dobrze, dobrze! jak pan to rozumie? Czy pan byłby strzelił, żeby psy go nie gnały? Nie. A więc to wina psów, jeśli pan strzelił i jeśli panna Berta go zabiła; skazuję zatem, jako wójt, psy za to, że pod pozorem ścigania wilka poleciały za zającem w porze ochrony. Ale to nie wszystko; ukarawszy je jako wójt, karzę je powtórnie jako właściciel. Czy pozwoliłem psom pana de Souday polować na moich gruntach?
— Na twoich gruntach? — powtórzył, śmiejąc się Michał. — Zdaje mi się, że się mylisz, że psy ścigały zająca na gruntach moich a raczej mojej matki.
— To wszystko jedno, panie baronie, skoro ja dzierżawie pańskie grunty. Zresztą, przecież pan wie, że nie jesteśmy już w r. 1789, kiedy panowie mieli prawo tratować wraz ze swymi psami zboże chłopa, nic za to nie płacąc; nie, nie, nie! dzisiaj mamy r. 1832, panie Michel: każdy jest panem u siebie, a zwierzyna należy do tego, który ją karmi. Otóż, zając, ścigany przez psy pana margrabiego, jest mój, skoro je zboże, które ja zasiałem na gruntach pani Michel, i ja powinieniem zjeść zająca, zranionego przez pana a zabitego przez wilczycę.
— Jedno tylko mnie dziwi — zauważył Michał — że te psy, które tak silnie szarpią się na smyczy, pozwoliły się tak związać razem przez ciebie.
— Nietrudno mi to przyszło — odparł Courtin. — Gdy pan odszedł z panią baronową, powróciłem do swego ukrytego zająca, i zastałem psy, raczące się nim w najlepsze. Nie są widocznie hojnie karmione w zamku, skoro polują na swój rachunek. Niech pan spojrzy, do jakiego stanu doprowadziły mojego zająca.
To mówiąc, Courtin wydobył z pod obszernego kaftana zająca — łeb i przodki znikły zupełnie.
— Słuchaj, Courtin — odezwał się Michał — jako wójt powinieneś podwójnie szanować prawo, a to, co czynisz, jest bezprawiem, narusza wolność i porządek publiczny.
— Jakto! — zawołał Courtin — psy wilczyc nie zakłócają porządku publicznego, polując na moich gruntach w czasie ochrony, i mnie nie wolno ich zasekwestrowiać?
— Nie zakłócają porządku publicznego, Courtin’ie, wyrządzają tylko krzywdę interesom prywatnym; a ty nie masz prawa ich sekwestrować, możesz tylko wytoczyć im proces.
— O, to za długa historya, a jeśli należy pozwolić polować psom i zadowalać się wytaczaniem im procesów, w takim razie to już nie ludzie będą wolni, tylko psy.
— Courtin, popełniasz błąd, jakiego dopuszcza się wielu ludzi; mieszasz wolność z niezależnością: niezależność jest wolnością ludzi, którzy nie są wolni.
— A więc cóż to jest wolność, panie Michel?
— Wolność, mój przyjacielu, to wyrzeczenie się niezależności osobistej na korzyść wszystkich. W niezależności ogólnej cały naród lub każdy obywatel czerpie wolność; jesteśmy wolni, ale nie niezależni.
— Ech! ja się tam nie znam na tem wszystkiem.
Jestem wójtem i właścicielem; trzymam dwa najlepsze psy ze sfory margrabiego i nie puszczę ich. Niech przyjdzie po nie a zapytam go, po co chodzi na zebrania w Torfou i w Montaigu.
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— O, wiem dobrze, co mówię.
— Tak; ale ja cię nie rozumiem.
— Nie potrzeba, Żeby pan rozumiał; pan nie jest wójtem.
— Tak, ale jestem mieszkańcem tutejszym i interesuje mnie wszystko, co się tu dzieje.
— Nietrudno dostrzedz, co się tu dzieje; dzieje się, że panowie zaczynają znów spiskować.
— Panowie? No, tak, szlachta! ci... Milczę, jakkolwiek pan nie, z tej szlachty pochodzi.
Michał zarumienił się po uszy.
— Mówisz, Courtin’ie, że szlachta spiskuje?
— A pocóżby urządzali zebrania po nocy? Niech te próżniaki zbierają się we dnie, żeby pić i jeść, bardzo dobrze, to dozwolone i władza nie ma tu nic do powiedzenia: ale skoro zbierają się w nocy, to z pewnością nie w dobrych zamiarach. W każdym razie niech się strzegą! Mam ja ich na oku. Jestem wójtem, a jeśli nie mam prawa sekwestrować psów, przysługuje mi prawo posyłania ludzi do więzienia. Znam dobrze przepisy kodeksu w tym względzie.
— I mówisz, że pan de Souday uczęszcza na te zgromadzennia?
— Jeszcze by też! on nie chodziłby na nie! on, stary szuan, dawny adjutant Charette’a! Niech tylko przyjdzie upomnieć się o psy, tak, niech przyjdzie a poślę go do Nantes, i jego i jego wilczyce! tam się wytłómaczą ze swoich wycieczek nocnych do lasów.
— Ależ — rzekł Michał z ożywieniem aż nadto wymownem — powiedziałeś mi sam, że jeśli chodzą nocą po lesie, to dlatego, że niosą pomoc ubogim chorym.
Courtin cofnął się o krok i, wskazując palcem swego młodego pana, zawołał ze swym zwykłym, drwiącym śmiechem:
— Aha! złapałem pana!
— Mnie! — odparł, rumieniąc się młodzieniec. — I na czem to mnie złapałeś?
— Jak one pana obchodzą!
— Mnie?
— Tak, tak, tak!... O, ja się panu nie dziwię, przeciwnie; jakkolwiek to panny szlachcianki, nie powiem, żeby nie były ładne. No, no, niechże się pan tak nie rumieni; nie jest pan ani księdzem, ani wilkaryuszem, tylko przystojnym chłopcem dwudziestoletnim. Niech pan nie zasypia gruszek w popiele, panny byłyby bardzo wybredne, gdyby pan im się nie podobał, skoro one podobają się panu.
— Ależ, mój drogi, przypuszczając nawet, że mówisz prawdę, chociaż tak nie jest, czy ja je znam? Czy ja znam margrabiego? czy wystarczy spotkać dwie młode dziewczyny konno, żeby im złożyć wizytę?
— Tak, tak, rozumiem — rzekł Courtin, drwiącym tonem — ubogie to, jak mysz kościelna, ale fochy są! Trze baby okazyi, przyczyny, wymówki. Niech pan pomyśli, panie Michel, niech pan pomyśli! Pan jest uczony, mówi pan po łacinie i po grecku, studyował pan kodeks; powinien pan coś wynaleźć.
Michał potrząsnął głową.
— Co, nic pan wynaleźć nie może?... no, to ja wynalazłem.
— Ty?... — zawołał młodzieniec żywo.
Poczem, zrozumiawszy, że zdradził się z najtajniejszą myślą, dodał, wzruszając ramionami:
— Ależ, skąd, u dyabła, wpadło ci do głowy, że ja chcę iść do zamku.
— A więc — mówił dalej Courtin, jak gdyby jego pan nie próbował wcale przeczyć — taki obmyśliłem sposób... — Michał udawał obojętne roztargnienie, niemniej jednak wytężył słuch. — Jeśli nie mam prawa sekwestrować psów margrabiego, mam prawo do odszkodowania; ułożymy się co do tego polubownie, ja oddam panu psy, a pan odeśle je margrabiemu, z bilecikiem, przez Rudzielca albo przez Łasicę; wtedy margrabia nie omieszka panu podziękować i zaprosić do siebie... Chyba, że pan, dla większej pewności, zechce sam je odprowadzić.
— Dobrze, dobrze, Courtin’ie — rzekł młody baron. — Zostaw mi psy, odeślę je margrabiemu, nie dlatego, żeby mnie zaprosił do zamku, bo niema ani słowa prawdy w tem wszystkiem, co ty przypuszczasz, ale dlatego, że sąsiedzi powinni sobie wyświadczać wzajemne przysługi.
— Niech i tak będzie; przypuśćmy, że nic nie powiedziałem... Ale mniejsza o to, panny de Souday to ładny kąsek! A co do odszkodowania...
— Prawda — odparł młody baron z uśmiechem — masz tu za szkodę, jaką ci wyrządziły psy, biegnąc po twojem polu i zjadając połowę zająca, zastrzelonego przez Bertę.
I dał dzierżawcy wszystko, co miał w sakiewce, to jest trzy czy cztery ludwiki. Courtin spojrzeniem oszacował monetę, złożył smyczę w ręce barona i oddalił się, nucąc Paryżankę, do której miał istotne upodobanie.
Młodzieniec został sam z dwoma psami.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.