Przejdź do zawartości

Wieczór Trzech Króli (Shakespeare, tłum. Ulrich, 1895)/Akt pierwszy

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor William Shakespeare
Tytuł Wieczór Trzech Króli, lub co chcecie
Rozdział Akt pierwszy
Pochodzenie Dzieła dramatyczne Williama Shakespeare (Szekspira) w dwunastu tomach. Tom XI
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1895
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Leon Ulrich
Tytuł orygin. Twelfe Night, Or what you will
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
AKT PIERWSZY.
SCENA I.
Pokój w pałacu książęcym.
(Wchodzą: Książę, Kuryo, Panowie i Muzyka).

Książę.  Jeśli muzyka jest miłości strawą,
Dajcie mi waszej muzyki do zbytku,
Niechaj apetyt umrze z przesycenia.
Tę konającą powtórzcie kadencyę.
Jak słodki wietrzyk, do uszu mych wbiegła,
Co się unosząc nad grzędą fiołków,
Zapachy razem kradnie i rozrzuca.
Skończcie. Już pierwszej nie ma pieśń słodyczy.
Duchu miłości szybki i polotny,
Chociaż jak w morzu wszystko w tobie tonie,
Wszystko, co połkniesz, choć wielkie i drogie,
Wartość swą całą w jednej traci chwili.
Tyle form zmiennych miłość w sobie chowa,
Że fantastyczność jej jednej jest cechą.
Kuryo.  Idziem polować?
Książę.  Na co?
Kuryo.  Na jelenia.
Książę.  Najpiękniejszego od dawna już gonię.
Kiedym Oliwię zobaczył raz pierwszy,

(Widok jej zdał się całą atmosferę
Czyścić z wyziewów śmiertelnej zarazy)
Czar mnie jej spojrzeń zmienił na jelenia,
A żądze moje odtąd jak ogary
Bez miłosierdzia po świecie mnie gonią.

(Wchodzi Walentyn).

Jakież nowiny przynosisz mi od niej?
Walentyn.  Nie mogłem, książę, dostać posłuchania,
Tylko tę szatna przyniosła odpowiedź:
Powietrze nawet przez lat siedmiu przeciąg
Lic jej odkrytych zobaczyć nie zdoła;
Jak zakonnica, ciągle zakwefiona,
Łzą będzie słoną swoją skrapiać izbę,
Drogiego brata opłakując stratę,
Którego pamięć, w głębokiej żałobie,
Wieczną i świeżą chce w sercu przechować.
Książę.  Kobieta, której serce tak jest czułe,
Co tak miłości płaci dług braterskiej,
Jak kochać będzie, kiedy złota strzała
Zabije wszystkich uczuć innych stada,
Dziś w niej żyjące!
Gdy jej wątrobę, jej mózg i jej serce —
Ten tron cesarski — jeden król posiędzie! —
Idźmy w zielonej schronić się altanie;
Wśród kwiatów słodsze miłości dumanie.

(Wychodzą).

SCENA II.
Wybrzeże morskie.
(Wchodzą: Wiola, Kapitan i Majtkowie).

Wiola.  Co to za kraj jest?
Kapitan.  To Illirya, pani.
Wiola.  Co mi z Illiryi? Mój brat jest w Elizyum.
A przecie — kto wie — może nie utonął.
Co o tem myślisz?
Kapitan.  Cud nas uratował.

Wiola.  Czy cud podobny nie mógł uratować
Biednego brata?
Kapitan.  Cieszmy się nadzieją,
Bo jestem pewny, że w chwili rozbicia,
Kiedy szalupa z rozbitków tych garstką
Niosła nas, pani, ku skalistym brzegom,
Widziałem dobrze, jak brat twój roztropny,
Pod natchnieniami męstwa i nadziei,
Do strzaskanego masztu się przywiązał,
I jak Aryon na grzbiecie delfina
Walczył z falami i zniknął w oddali.
Wiola.  Przyjmij to złoto za pociechy słowo.
Własny ratunek, mową twą poparty,
Budzi w mem sercu niepłonną nadzieję,
Ze i on żyje. — Czy znasz tę krainę?
Kapitan.  O, znam ją dobrze, bo się urodziłem
I wychowałem, trzy godzin stąd drogi.
Wiola.  Kto krajem rządzi?
Kapitan.  Pan dostojny rodem,
A dostojniejszy przymiotami duszy.
Wiola.  Imię?
Kapitan.  Orsyno.
Wiola.  Orsyno? Pamiętam,
Ojciec mój często imię to wspominał.
Książę podówczas żony jeszcze nie miał.
Kapitan.  I dziś jej nie ma; przynajmniej jej nie miał,
Miesiąc jest temu, gdym brzeg ten opuścił.
Biegały wieści w dniu mego odjazdu,
(O sprawach panów chętnie lud gawędzi),
Że miłość pięknej chciał zyskać Oliwii.
Wiola.  Kto ta Oliwia?
Kapitan.  Cnotliwa dziewica,
A córka hrabi zmarłego przed rokiem.
Zostawił on ją pod opieką syna.
Jej brata, który wkrótce także umarł.
Z żalu po stracie uciekła, jak mówią,
Od towarzystwa i widoku ludzi.
Wiola.  O gdybym mogła pani tej być sługą!

Gdybym się mogła przed światem utaić,
Póki zamiary moje nie dojrzeją!
Kapitan.  To rzecz nie łatwa, żadnej bowiem prośby,
Nawet książęcych słuchać nie chce błagań.
Wiola.  Na twej się twarzy uczciwość maluje;
Choć wiem, że nieraz zwodnicza natura
Szatą piękności szpetność osłoniła,
Śmiem jednak wierzyć, że i dusza twoja
Z twojem szlachetnem w zgodzie jest obliczem;
A więc cię proszę — a nie pożałujesz —
Utaj, kto jestem, i bądź mi pomocą,
Abym, przebrana, celów mych dosięgła.
Chcę księciu służyć; na dwór mnie poprowadź,
Przedstaw mnie panu twemu jak eunucha,
A dobre znajdziesz u niego przyjęcie,
Bo moja biegłość w muzyce i śpiewie
Będzie kosztownym dla niego nabytkiem.
Co stąd wypadnie, to przyszłość odsłoni:
Dziś twe milczenie niech planów mych broni.
Kapitan.  Bądź więc eunuchem, ja twym będę niemym,
A jeśli język mój wypaple słowo,
Niech moje oczy zagasną!
Wiola.  Dziękuję!
Prowadź mnie teraz, dobry kapitanie. (Wychodzą).


SCENA III.
Pokój w domu Oliwii.
(Wchodzą: Sir Tobiasz Czkawka i Marya).

Sir Tob.  Co do kaduka myśli moja synowicą, że tak wzięła do serca śmierć swojego brata? Najmniejszej nie mam wątpliwości, że troska jest nieprzyjacielem życia.
Marya.  Na uczciwość, panie Tobiaszu, musisz trochę wcześniej wracać do domu; twoja synowicą, a moja pani, bardzo się gorszy tak niezwykłemi godzinami.
Sir Tob.  Lepiej, że się gorszy mojemi godzinami, niż żeby sama innych gorszyła.
Marya.  Wszystko to bardzo dobrze, ale mój panie Tobiaszu, musisz koniecznie przywdziać szaty skromności i przyzwoitości.
Sir Tob.  Przywdziać szaty? Ani myślę innych szat przywdziewać, jak te, które na mnie teraz widzisz; szaty te dość są dobre, aby w nich kufle wychylać; buty te także dobre na to, a jeśli nie są, to niech się za własne uszy powieszą.
Marya.  Te hulanki i te pijatyki zabiją cię, panie Tobiaszu. Wczora właśnie mówiła o tem moja pani; napomknęła też o niedowarzonym szlachcicu, którego tu jednego wieczora sprowadziłeś, niby jako jej konkurenta.
Sir Tob.  Kogo masz na myśli? Czy pana Andrzeja Czerwonogębskiego?
Marya.  Zgadłeś, panie Tobiaszu.
Sir Tob.  Nie znajdziesz w całej Illiryi barczystszego szlachcica.
Marya.  I cóż stąd?
Sir Tob.  Czy nie wiesz, że ma trzy tysiące dukatów rocznej intraty?
Marya.  Prawda, tylko, że wszystkie swoje dukaty w jednym roku przepuści, bo wielki z niego paliwoda i rozpustnik.
Sir Tob.  Fe, wstydź się tak o nim mówić! Czy nie wiesz, że gra na basetli, mówi trzema lub czterema językami, słowo w słowo a bez książki i posiada wszystkie dary przyrodzenia?
Marya.  To prawda, że posiada prawie wszystkie, bo prócz tego, że jest głuptak, jest także wielkim burdą, a gdyby nie miał daru tchórzostwa na złagodzenie przyrodzonego daru swarliwości, wszyscy roztropni ludzie nie wątpią, że niedługo miałby także i dar mogiłki.
Sir Tob.  Na tę rękę, łotr jest i potwarca, kto tak o nim mówi. Powiedz, kto to?
Marya.  Ci, którzy prócz tego dodają, że się co noc upija w twojem towarzystwie, panie Tobiaszu.
Sir Tob.  Pijąc zdrowie mojej synowicy. Nie przestanę pić za jej pomyślność, póki mam dziurkę w gardle i póki nie zabraknie wina w Illiryi. Tchórz to i zając, który nie chce pić za zdrowie mojej synowicy, aż mu się zacznie głowa kręcić, jak parafialna fryga[1]. No, dziewczyno, castiliano volto, nastrój kastylijską powagę; widzę zbliżającego się pana Andrzeja Czerwonogębskiego. (Wchodzi Sir Andrzej Czerwonogębski).
Sir Andrz.  Panie Tobiaszu Czkawko, co tam nowego, panie Tobiaszu Czkawko?
Sir Tob.  Słodki panie Jędrzeju!
Sir Andrz.  (do Maryi). Daj ci Boże zdrowie, piękna sekutnico!
Marya.  I tobie, panie Jędrzeju.
Sir Tob.  Nacieraj, panie Jędrzeju, nacieraj!
Sir Andrz.  Co to za jedna?
Sir Tob.  Szatna mojej synowicy.
Sir Andrz.  Dobra panno Nacieraj, pragnę bliższej z tobą znajomości.
Marya.  Moje imię jest Marya.
Sir Andrz.  Dobra panienko, Marysiu Nacieraj —
Sir Tob.  Mylisz się, panie Jędrzeju, nacieraj, znaczy się: atakuj, oblegaj, jednem słowem umizgaj się, szturmuj!
Sir Andrz.  Na honor, nie chciałbym rzucić się na to przedsięwzięcie w kompanii. Czy to ma się znaczyć, nacieraj?
Marya.  Żegnam was, panowie.
Sir Tob.  Jeśli ją tak puścisz, panie Jędrzeju, bodajeś nigdy więcej szabli z pochwy nie wyciągnął!
Sir Andrz.  Jeśli cię tak puszczę, panienko, bodajem nigdy więcej szabli z pochwy nie wyciągnął! Piękna moja dziewczynko, czy myślisz, że dudków w ręku trzymasz?
Marya.  Nie trzymam cię jeszcze w ręku, panie Jędrzeju.
Sir Andrz.  Lecz będziesz trzymała, to rzecz nietrudna; oto moja ręka.
Marya.  Myśleć wolno, jak się podoba, panie Jędrzeju. Radzę ci, włóż tę rękę w maślnicę, niech się napije.
Sir Andrz.  Dlaczego, kochaneczko? Co to za metafora?
Marya.  Bo sucha, panie Jędrzeju[2].
Sir Andrz.  Tak myślę. Nie taki ze mnie osieł, żebym nie potrafił rąk trzymać sucho. Ale co żart ten znaczy?
Marya.  Suchy żart, panie Jędrzeju.
Sir Andrz.  Czy masz ich więcej na rozkaz?
Marya.  Mam ich teraz dostatkiem na końcu palców, ale ledwo twoją puściłam rękę, wszystkie naraz uciekły (wychodzi).
Sir Tob.  Panie Jędrzeju, trzeba ci wychylić szklenicę węgrzyna. Kiedyż cię tak powalonego widziałem?
Sir Andrz.  Nigdy jeszcze, jak myślę, chyba, że widziałeś, jak mnie węgrzyn pod stół powalił. Zdaje mi się czasami, że nie mam więcej dowcipu, niż lada chrześcijanin, lub niż lada człowiek pospolity. Aleć bo ogromnie lubię wołowinę, i być może, że wołowina robi krzywdę mojemu dowcipowi.
Sir Tob.  Niema wątpliwości.
Sir Andrz.  Gdybym tego był pewny, wyrzekłbym się wołowiny. Odjeżdżam jutro do domu, panie Tobiaszu.
Sir Tob.  Pourquoi, kochany panie Jędrzeju?
Sir Andrz.  Co znaczy się pourquoi? Czy znaczy się: zostań, czy znaczy się: odjeżdżaj? Jak żałuję, że nie poświęciłem językom czasu, który zmarnowałem na fechtach, tańcu i niedźwiedzich hecach! O, czemu nie oddałem się wyzwolonym naukom!
Sir Tob.  O, niezawodnie, miałbyś przepyszną czuprynę.
Sir Andrz.  Dlaczego? Czy to przydałoby się na co moim włosom?
Sir Tob.  Trudno wątpić; wszak widzisz, że naturalnie nie chcą się zwijać.
Sir Andrz.  Alboż tak jak są, nie są mi do twarzy?
Sir Tob.  I bardzo; wiszą jak konopie na kądzieli. Spodziewam się, że jeszcze zobaczę, jak cię jaka prządka weźmie między nogi i wszystko wyprzędzie.
Sir Andrz.  Daję słowo, że jutro do domu wyruszam, panie Tobiaszu. Synowicą twoja nie chce się na oczy pokazać, a choćby się i pokazała, założyłbym się cztery przeciw jednemu, że mnie nie zechce, boć sam hrabia tu w sąsiedztwie zamieszkały idzie do niej w konkury.
Sir Tob.  Ale ona nie chce hrabiego; nigdy nie weźmie ona za męża wyższego od siebie rodem, wiekiem lub dowcipem; słyszałem, jak na to przysięgła. Jest nadzieja.
Sir Andrz.  Więc miesiąc jeszcze zostanę. Dziwny jednak ze mnie człowiek; są czasy, w których szaleję za maskaradą i balem.
Sir Tob.  Czy możesz przydać się na co w tego rodzaju błazeństwach?
Sir Andrz.  W całej Illiryi nie znajdziesz mi równego, byłeś nie szukał między lepszymi ode mnie; nie chcę się jednak porównywać ze starszymi.
Sir Tob.  A z twoim tańcem jak stoją rzeczy?
Sir Andrz.  Na uczciwość, mogę doskonale wywinąć kominka.
Sir Tob.  Ognisty, widzę, z ciebie człowiek.
Sir Andrz.  A zdaje mi się, że w prysiudach nie znajdziesz lepszego w Illiryi (tańczy fantastycznie).
Sir Tob.  Czemu kryjesz swoje talenta? Czemu swoje przymioty trzymasz pod zasłoną? Czy boisz się kurzu, jak portret Maryi Rzezimieszek?[3]. Czemu nie idziesz do kościoła mazurkiem, a nie wracasz krakowiakiem? Na twojem miejscu, moim zwyczajnym krokiem byłby kozak; nawetbym na trzy tempa wodę odlewał. Co ty myślisz, człowieku? Alboż to świat jest na to, żeby na nim cnoty ukrywać? Zawsze mi się zdawało, patrząc na formę twoich łydek, że się rodziłeś pod gwiazdą kozaka.
Sir Andrz.  Nie przeczę, że dobrze utoczone i niezgorzej wyglądają pod czerwoną pończochą. A gdybyśmy na przykład jaki kulig urządzili?
Sir Tob.  A cóż lepszego moglibyśmy zrobić? Wszak rodziliśmy się pod Bykiem.
Sir Andrz.  Pod Bykiem? Kto się rodził pod tą gwiazdą, silne ma boki i serce.
Sir Tob.  Nie, panie Jędrzeju, silne łydki i golenie. Zobaczmy twoje kominki. — Ha! wyżej! ha, ha! — Wybornie!

(Wychodzą).

SCENA IV.
Pokój w pałacu książęcym.
(Wchodzą: Walentyn i Wiola w męskim ubiorze).

Walentyn.  Jeśli książę i nadal te same laski dla ciebie zachowa, Cezaryo, spieszny twój awans niewątpliwy. Ledwo trzy dni temu, jak cię poznał, a już dla niego obcym nie jesteś.
Wiola.  Złe masz wyobrażenie albo o jego charakterze, albo o mojej gorliwości, jeśli wątpisz o trwałości jego łaskawych dla mnie względów. Czy książę zmienny jest w swoich uczuciach?
Walentyn.  O nie, możesz mi wierzyć.
Wiola.  Dzięki ci, panie. Lecz nadchodzi książę.

(Wchodzą: Książę, Kury o i Dwór).

Książę.  Gdzie jest Cezaryo? Czy go z was kto widział?
Wiola.  Jestem gotowy, książę, na twój rozkaz.
Książę.  Odejdźcie, proszę, na stronę. Cezaryo,
Znane ci wszystkie moje tajemnice,
Boś w skrytej księdze duszy mojej czytał.
Idź teraz do niej, żądaj posłuchania,
A gdyby wrota przed tobą zamknięto,
Powiedz, że w ziemię u progu jej wrośniesz,
Jeśli nie wpuszczą cię do jej komnaty.
Wiola.  Jeśli to prawda, że całą jej duszę
Tak czarny smutek kirem swym osłonił,
Daremne będą wszystkie me błagania.
Książę.  Zgwałć raczej wszystkie wprzód grzeczności prawa,
Nim do pałacu bez skutku powrócisz.
Wiola.  Przypuśćmy, książę, że dokażę cudu,
Że stanę przed nią, co mam jej powiedzieć?
Książę.  Opisz jej całą uczuć mych gwałtowność,
Zadziw ją mojej miłości potęgą;
Ust młodych powieść o mojem cierpieniu,
Łatwiejsze u niej znajdzie posłuchanie,
Niż zimne słowa dojrzalszego posła.
Wiola.  Nie myślę, książę.

Książę.  Wierz mi, drogi chłopcze,
Bo ktoby pragnął mężem cię nazywać,
Tylkoby młode twe szkalował lata.
Twarz twoja gładka, usta koralowe,
Jak u Dyany; głos dźwięczny i srebrny,
Jakby z gardziołka dziewicy wybiegał,
I wszystko w tobie urok ma kobiecy:
Ty się rodziłeś na miłości posła.
Weź z sobą czterech lub pięciu mych ludzi.
Zabierz i wszystkich, bo tylko samotny
Jestem szczęśliwy. Niech ci Bóg poszczęści,
A całą pana twojego fortuną
Będziesz mógł wolno, tak jak ja, rozrządzać.
Wiola.  Zrobię, co mogę, dla twojej miłości.
(Na str.). Poselstwu temu jak trudno mi sprostać,
Gdy sama pragnę żoną jego zostać! (Wychodzą).


SCENA V.
Pokój w domu Oliwii.
(Wchodzą: Marya i Pajac).

Marya.  Albo mi powiedz, gdzie byłeś, albo na twoją obronę nie otworzę ust, choćby na szerokość włoska. Moja pani każe cię powiesić za twoją nieobecność.
Pajac.  Niech mnie powiesi. Kto raz dobrze powieszony na tym świecie, nie potrzebuje zwijać chorągiewki.
Marya.  Dowiedź mi tego.
Pajac.  Bo niczego się już nie boi.
Marya.  Dobra postna odpowiedź. Czy chcesz, żebym ci powiedziała, skąd poszło przysłowie: nie potrzebuje zwijać chorągiewki?
Pajac.  Skąd, dobra panno Maryanno?
Marya.  Z wojny; możesz to twierdzić bez obawy w twoich błazeństwach.
Pajac.  Niech i tak będzie. Daj Boże mądrość tym, którzy ją mają, a głuptasy niech własnym posługują się talentem.
Marya.  Będziesz z tem wszystkiem wisiał za tak długą nieobecność, a przynajmniej dostaniesz odprawę; a odprawa czy dla ciebie nie to samo, co szubienica?
Pajac.  Niejedno dobre powieszenie salwuje od złego małżeństwa, a co do odprawy, zaradzi temu lato.
Marya.  Jesteś więc na wszystko zdecydowany?
Pajac.  Uchowaj Boże! Wszystkie moje nadzieje na dwóch trzymają się haftkach.
Marya.  Tak, że jeśli jedna się urwie, druga będzie trzymać, a jeśli się urwą obie, to i szarawary opadną.
Pajac.  Dobrze, na uczciwość, bardzo dobrze! Wybornie! Idź tą samą drogą dalej! Gdyby pan Tobiasz szklenicy się wyrzekł, nie byłoby w całej Illiryi dowcipniejszej od ciebie córki Ewy.
Marya.  Cicho, hultaju! Ani słowa o tem więcej. Zbliża się moja pani, wytłómacz się przed nią roztropnie; usłuchaj mojej rady. (Wychodzi. — Wchodzi: Oliwia i Malwolio).
Pajac.  Dowcipie, natchnij mnie, jeśli łaska, jakiem szczęśliwem błazeństwem! Ludzie, którym się zdaje, że cię posiadają, wystrychają się nieraz na błaznów, ja przeto, który jestem pewny, że cię nie mam, mogę za mądrego uchodzić; bo cóż powiada Quinapalus? „Lepszy dowcipny błazen, niż błaźniwy dowcipniś“. — Bóg z tobą, pani!
Oliwia.  Wyprowadźcie stąd błazna.
Pajac.  Czy nie słyszycie, nicponie? Wyprowadźcie panią.
Oliwia.  Precz mi z oczu! suchy z ciebie błazen; nie chcę cię trzymać dłużej; prócz tego zaczynasz być nieuczciwym.
Pajac.  Dwie wady, które trunek i dobra rada naprawią, bo dodaj suchemu błaznowi trunku, a błazen suchym być przestanie; każ się nieuczciwemu naprawić, a byle się naprawił, przestanie być nieuczciwym. Jeśli nie może się naprawić, daj go jakiemu partaczowi, niech go załata, bo wszystko, co naprawione, jest tylko załatane: cnota przekraczająca łatana, jest grzechem, a grzech naprawiony łatany, jest cnotą. Jeśli prosty ten sylogizm przyda się na co, tem lepiej; jeśli nie, jakie na to lekarstwo? Jak niema prawdziwego rogala, tylko nieszczęście, tak piękność jest tylko kwiatem. Pani kazała wyprowadzić stąd błazna, więc powtarzam, wyprowadźcie stąd panią.
Oliwia.  Mopanku, kazałam im ciebie stąd wyprowadzić.
Pajac.  Omyłka pierwszego stopnia! Pani, cucullus non facit monachum, co się znaczy: mózg mój pstrokacizny nie nosi. Dobra madonno, pozwól mi, żebym ci dowiódł, że ty moje zajęłaś miejsce.
Oliwia.  Czy potrafisz?
Pajac.  Bardzo łatwo, dobra madonno.
Oliwia.  Słucham.
Pajac.  Muszę cię więc katechizować, madonno. Dobra moja myszko cnoty, odpowiadaj.
Oliwia.  Chętnie; nie mam nic lepszego do roboty, słucham twoich dowodów.
Pajac.  Dobra madonno, po kim ta żałoba?
Oliwia.  Po moim bracie, dobry błazenku.
Pajac.  Więc przypuszczam, że dusza jego w piekle, madonno.
Oliwia.  Jestem pewna, że dusza jego w niebie, błazenku.
Pajac.  Tem większe błazeństwo, madonno, nosić żałobę po bracie, którego dusza jest w niebie. — Wyprowadźcie błazna, panowie.
Oliwia.  Co myślisz o tym błaźnie, Malwolio, czy nie robi postępów?
Malwolio.  I będzie je robił, póki na niego śmiertelne poty nie uderzą: niemoc wieku, która mądremu odbiera rozum, ulepsza dowcip błazna.
Pajac.  Niechże ci Bóg, dobry panie, ześle co prędzej niemoc starości na powiększenie twego błazeństwa! Pan Tobiasz przysięgnie bez wahania, że nie jestem lisem, ale się nie założy o dwa grosze, że ty, panie, nie jesteś błaznem.
Oliwia.  Co ty na to, Malwolio?
Malwolio.  Dziwię się, pani, że cię tak jałowy hultaj może bawić. Byłem niedawno świadkiem, jak mu w głowę zabił ćwieka błazen, który nie więcej miał mózgu od kamienia. Patrz tylko, już się zaczyna mącić, i gdybyś mu śmiechem nie dodawała okazyi, zakneblowaną miałby gębę. Przysięgam, że mądrzy ludzie, których tak zachwycają słowa podobnego rodzaju błaznów, nie są w mych oczach niczem lepszem, niż błaznów błaznami.
Oliwia.  Chorujesz na miłość własną, Malwolio, i chorem smakujesz podniebieniem. Szlachetny, niewinny i spokojny umysł bierze za bzowe gałki, co tobie się wydaje armatnią kulą. Niema oszczerstwa w słowach uprzywilejowanego błazna, choćby się ciągle natrząsał, jak niema natrząsań w słowach roztropnego człowieka, chociażby ciągle ganił.
Pajac.  Niech cię Merkury kłamać nauczy, skoro tak dobrze mówisz o błaznach! (Wchodzi Marya).
Marya.  Jest, pani, u bramy młody szlachcic, który bardzo pragnie z tobą mówić.
Oliwia.  Czy nie od hrabiego Orsyno?
Marya.  Nie wiem, pani. Piękny to młokos i w pięknym orszaku.
Oliwia.  Który z moich ludzi u wrót go zatrzymał?
Marya.  Sir Tobiasz, pani, twój krewny.
Oliwia.  Oddal go, proszę cię, bo plecie jak na mękach; aż wstyd mi za niego. (Wychodzi Marya). Idź, Malwolio, i zobacz. Jeśli to poselstwo od hrabiego, powiedz, że jestem chora, lub że mnie niema w domu, lub co ci się podoba, byle go odprawić. (Wychodzi Malwolio). Przekonałeś się teraz, że twoje błazeństwa starzeją się i nie przypadają już ludziom do smaku.
Pajac.  Mówiłaś o nas, pani, jakby twój syn najstarszy miał zostać błaznem; niech mu więc Jowisz czaszkę mózgiem wypełni! Widzę, że zbliża się jeden z twoich krewnych, którego pia mater opłakanej jest słabości.

(Wchodzi Sir Tobiasz Czkawka).

Oliwia.  Na honor, napół pijany. — Kto tam u bramy, kuzynie?
Sir Tob.  Szlachcic.
Oliwia.  Szlachcic? Co za szlachcic?
Sir Tob.  Szlachcic, który — a niech czart weźmie te przeklęte śledzie marynowane! — A, to ty, błazenku —
Pajac.  Dobry panie Tobiaszu —
Oliwia.  Kuzynie, kuzynie, jak mogłeś tak rano głowę sobie zaprószyć.
Sir Tob.  Co się zaprószyło, to się wyprószy. Ale jest ktoś u bramy.
Oliwia.  Wiem o tem; ale kto taki?
Sir Tob.  Niech będzie sam dyabeł, jeśli taka jego wola, drwię z niego, daję słowo: wszystko mi to jedno (wychodzi).
Oliwia.  Do kogo najpodobniejszy pijany człowiek, błazenku?
Pajac.  Do topielca, pajaca i waryata. Jeden łyk za wiele, robi z niego pajaca, drugi waryata, a trzeci topielca.
Oliwia.  Idź więc po koronera, niech zobaczy mojego kuzyna, bo jest w trzecim stopniu pijaństwa, utonął. Idź i miej na niego oko.
Pajac.  Dopiero owaryował, madonno; pajac będzie pilnował waryata. (Wychodzi. — Wchodzi Malwolio).
Malwolio.  Młody ten panicz przysięga, pani, że gwałtem chce z tobą mówić. Powiedziałem mu, że jesteś chora; odrzekł, że wie o tem dobrze i dlatego przychodzi z tobą mówić. Powiedziałem mu, że śpisz; zdaje się, że i to nie było dla niego nowiną, bo odpowiedział, że dlatego właśnie mówić z tobą przychodzi. Co mam mu teraz powiedzieć, pani? bo zdaje się, że jest zbrojny przeciw wszelkiej odprawie.
Oliwia.  Powiedz, że mówić z nim nie chcę.
Malwolio.  Już mu to powiedziałem, ale on oświadcza, że będzie stał przy twoich wrotach jak słup szeryfa, wkopany jak noga ławy, bo chce i musi z tobą mówić.
Oliwia.  Co to za człowiek?
Malwolio.  Ot sobie człowiek!
Oliwia.  A jego maniery?
Malwolio.  Bardzo złe maniery, bo, chcesz czy nie chcesz, chce z tobą mówić.
Oliwia.  Jaka jego postać? jego wiek?
Malwolio.  Za młody na męża, za stary na chłopca, jak strączek, nim zostanie strąkiem, jak jabłuszko, nim zostanie jabłkiem; na rozstajnej drodze między chłopcem a mężem. Piękną ma minę i mówi rezolutnie; powiedziałby kto, że ma jeszcze mleko matki na wargach.
Oliwia.  Przyprowadź go, ale zawołaj wprzódy moją garderobianę.
Malwolio.  Garderobiano, pani cię woła.

(Wychodzi — Wchodzi Marya).

Oliwia.  Daj mi zasłonę; rzuć mi ją na głowę:
Raz jeszcze słucham poselstwa Orsyna.

(Wchodzi Wiola).

Wiola.  Gdzie dostojna pani domu?
Oliwia.  Mów do mnie, odpowiem za nią. Czego żądasz?
Wiola.  Najpromienistsza, najdoskonalsza, nieporównana piękności, powiedz mi, proszę, czy jesteś panią tego domu, bo nie widziałem jej nigdy, a nie chciałbym zmarnować mojej oracyi, bo doskonale napisana, a niemało kosztowało mnie pracy nauczenie się jej na pamięć. Dobre, piękne panie, nie szydźcie tylko ze mnie, bo na lada szyderstwo nadzwyczaj jestem czuły.
Oliwia.  Skąd przychodzisz, młody panie?
Wiola.  Niewiele więcej mogę powiedzieć, niż to, czego się nauczyłem, a pytanie twoje, pani, nie należy do mojej roli. Dobra, uprzejma damo, daj mi uczciwe zapewnienie, że jesteś panią tego domu, abym ci mógł moją oracyę wydeklamować.
Oliwia.  Czy jesteś komedyantem?
Wiola.  Nie, moje serduszko, a jednak przysięgam na szpony złośliwości, że nie jestem, za co uchodzę. Czy jesteś panią tego domu?
Oliwia.  Jestem, jeśli nie uzurpuję sama siebie.
Wiola.  Jeśli nią jesteś, to bez żadnej wątpliwości uzurpujesz sama siebie, bo co jest twoje do dania, nie jest twoje do zatrzymania. Ale to nie należy do mojego zlecenia. Zaczynam więc mowę od twoich pochwał, a skończę wyłożeniem treści mojego poselstwa.
Oliwia.  Zacznij od treści; uwalniam cię od pochwał.
Wiola.  Ach, pani, tyłem sobie zadał pracy, aby się na pamięć nauczyć! a przytem, poetyczny to kawałek.
Oliwia.  A więc tem fałszywszy; proszę cię, zachowaj go dla siebie. Mówiono mi, że się pokazałeś krnąbrnie przy bramie, a kazałam cię wpuścić raczej, żeby moją ciekawość zaspokoić, niż żeby cię słuchać. Jeśliś tylko szalony, odejdź z Bogiem; jeśli jesteś przy zmysłach, tłómacz się krotko, bo to nie kwadra, w którejbym się chciała mieszać do szalonego dyalogu.
Marya.  Jeśli łaska rozwinąć żagle, tędy droga.
Wiola.  Nie, dobry majtku, zamierzam trochę dłużej zostać w tej przystani. Udobruchaj troszkę twojego wielkoluda, słodka pani.
Oliwia.  Powiedz, czego żądasz?
Wiola.  Jestem posłem.
Oliwia.  To masz jakieś straszne poselstwo do powiedzenia, skoro tak trwożliwie poczynasz. Powiedz, co przynosisz?
Wiola.  Co przynoszę, dla twojego tylko przeznaczone jest ucha. Nie przychodzę wypowiadać wojny, ani wymagać hołdu; niosę oliwną ródżkę w ręku; słowa moje tak pełne pokoju jak treści.
Oliwia.  Zacząłeś jednak cierpko. Kto jesteś? Czego żądasz?
Wiola.  Cierpkości, którą pokazałem, nauczyło mnie znalezione przyjęcie. Kto jestem i czego żądam, to tajemnica jak miłość dziewicy, to dla twoich uszu świętością, ale dla wszystkich innych profanacyą.
Oliwia.  Zostaw nas samych; ciekawam tej świętości. (Wychodzi Marya). Powiedz mi teraz, jaki jest tekst twojego kazania?
Wiola.  Najsłodsza pani —
Oliwia.  Pocieszająca nauka i wiele można o niej powiedzieć. Gdzie tekst twój stoi?
Wiola.  W Orsyna sercu.
Oliwia.  W jego sercu? A w którym rozdziale jego serca?
Wiola.  Aby odpowiedzieć metodycznie, w rozdziale pierwszym jego serca.
Oliwia.  Ten rozdział dawno już czytałam, — to kacerstwo. Czy nie masz nic więcej do powiedzenia?
Wiola.   Dobra pani, pozwól mi twarz twoją zobaczyć.
Oliwia.  Czy masz jakie zlecenia od twojego pana do mojej twarzy? Odstępujesz teraz od tekstu. Odsunę jednak zasłonę i pokażę ci portret (podnosi na chwilę i spuszcza zasłonę). Przypatrz się, paniczu; taką byłam przed chwilą; czy portret dobrze zrobiony?

Wiola.  Cudownie, jeśli zrobiony Bożą ręką.
Oliwia.  Rdzenisty; wytrzyma wiatry i burze.
Wiola.  Ręka natury słodka i uczona,
Mleko z różami wdzięcznie ożeniła:
Najokrutniejszą z wszystkich będziesz dziewic,
Jeśli do grobu piękność tę poniesiesz,
A żadnej kopii światu nie zostawisz.

Oliwia.  O, mój paniczu, nie będę miała tak twardego serca. Porozdzielam moje piękności, ułożę dokładny ich inwentarz i testamentem każdą cząstkę legataryuszom przekażę, jak naprzykład: item dwoje ust z lichego koralu; item dwoje siwych oczu z powiekami; item jedna szyja, jeden podbródek, i tam dalej. Czy cię tu przysłano, aby mnie oszacować?

Wiola.  Widzę, kto jesteś; nazbyt jesteś dumną,
Lecz jesteś piękną, choćbyś dyabłem była.
Mój pan cię kocha, miłość jest namiętna,
Nagrody godna, choćby twoją postać
Nieporównana piękność uwieńczyła.
Oliwia.  Jakże mnie kocha?
Wiola.  Jak kochamy bóstwo;
Miłość jak piorun w jego grzmi westchnieniach,
Jak błyskawica, w jego oczach świeci.
Oliwia.  Pan twój wie dobrze, kochać go nie mogę,
Chociaż przypuszczam, że ma wszystkie cnoty,
Choć wiem, że młody, że wielkiego rodu,
Szczodry, zamożny, nieposzlakowany,
Mądry, waleczny, między ludźmi słynny,
Że obdarzony wdziękiem i urodą;
Wiem to, — a jednak kochać go nie mogę:
Nieraz mu pierwszy, daję tę odpowiedź.
Wiola.  Gdybym cię kochał ogniem mego pana,
Tak jak on cierpiał, tak jak on umierał,
W twoich wyrazach myślibym nie znalazł,

Twojej odmowie nie chciałbym uwierzyć.
Oliwia.  Więc cóżbyś zrobił?
Wiola.  U wrót twoich, pani,
Zlepiłbym chatę z wierzbowych gałązek,
A duszę moją w tym zamknąłbym domu,
Pieśń o wzgardzonej pisałbym miłości,
Potem żałośnie nucił ją śród nocy,
Twojebym imię bez końca powtarzał,
Żeby je góry echem odbijały,
Żeby powietrze nawet gadatliwe
Szemrało ze mną: Oliwio! Oliwio!
Śród dwóch żywiołów, ziemi i powietrza,
Jednejbym chwili pokoju ci nie dał,
Pókibyś dla mnie litości nie czuła.
Oliwia.  A mógłbyś wiele. — Jaki ród twój? powiedz.
Wiola.  Nad mą fortunę: biedny, lecz uczciwy —
Jestem szlachcicem.
Oliwia.  Wróć do twego pana,
Powiedz, że nigdy kochać go nie będę,
Niech darmo nowych poselstw nie wyprawia,
Chyba, że jeszcze raz jeden tu wrócisz,
Aby mi donieść, jak odpowiedź przyjął.
Bądź zdrów; za trudy przyjmij ten podarek.
Wiola.  Nie jestem, pani, płatnym jurgieltnikiem;
Zatrzymaj kieskę; nie ja, piękna pani,
Lecz pan mój dobry na nagrodę czeka.
Niech miłość w kamień zmieni tego serce,
Którego kiedyś pokochasz; twój ogień
Niech on, z tą samą przyjmuje pogardą,
Z jaką ty mego przyjmujesz dziś pana.
Żegnaj mi, piękna, z głazu uciosana! (wychodzi).
Oliwia.  „Jaki ród twój? powiedz“.
„Nad mą fortunę: biedny lecz uczciwy —
Jestem szlachcicem“.
O, jesteś, przysięgam!
Twarz twoja, postać, język, ruchy, dowcip,
Pięćkroć herbowym zdobią cię klejnotem. —
Lecz nie tak prędko — powoli — powoli!

Ach, gdyby sługa w pana się przemienił! —
Także jest łatwo dżumą się zarazić?
Czuję, jak jego cała doskonałość,
Niby subtelny duch i niewidzialny,
Przez moje oczy wkrada się do duszy.
Niech i tak będzie. — Malwolio, Malwolio!

(Wchodzi Malwolio).

Malwolio.  Przybiegam, pani; czekam na rozkazy.
Oliwia.  Goń mi bez zwłoki za hrabi posłańcem,
I ten pierścionek, który tu zostawił,
Mimo mej woli, oddaj mu natychmiast.
Powiedz, niech swemu panu nie pochlebia,
Niech go daremną nie łudzi nadzieją,
Niechaj mu powie, żem nie jest dla niego.
Jeżeli młodzik chce jutro tu wrócić,
Wszystkie mu tego wyłożę przyczyny,
Idź, idź, Malwolio!
Malwolio.  Nie stracę i chwili (wychodzi).
Oliwia.  Nie wiem, co robić, lecz odkryć się boję,
Że moje oczy serce zwodzą moje.
Z ludzkich się planów przeznaczenie śmieje:
Niech się i ze mną, jak chcą losy, dzieje!

(Wychodzi).




  1. W każdej angielskiej parafii, za czasów Elżbiety, a może i dawniej, była publiczna fryga, która podczas zimy wieśniacy bez roboty pędzili batożkami, żeby się rozgrzać, jak utrzymuje Stevens, a niewinną zabawą od złego się uchronić.
  2. Może chce powiedzieć, że ręka pana Jędrzeja nie objawia zakochanego, bo znakiem romansowego temperamentu ma być wilgotna ręka. Johnson.
  3. Mistress Mail Cutpurse (Pani Marysia Rzezimieszek) była sławną w swoim czasie osobą. Była jednocześnie kortezaną, rajfurką i złodziejką. Portret jej, zapewne trochę wątpliwej skromności, zwykle był zakryty pod pozorem, że pył mógłby go uszkodzić. Charles Knight.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: William Shakespeare i tłumacza: Leon Ulrich.