Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom II-gi/XXIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom II-gi
Część pierwsza
Rozdział XXIV
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


XXIV.

W chwili, gdy ów orszak weselny podchodził ku powozom, ukazał się Fryderyk Bértin, mechanik bez mechaniki, włóczęga po bulwarach Batignolles i de Clichy, ubrany z najgorszym gustem, pretensyonalnie.
— A przybywajże, próżniaku, łapimucho! — zawołał nań Loiseau.
— Wiecznie się ten człowiek opóźnia... — wymruknął Piotr Béraud — mimo, iż nie nad pracą, trawi godziny.
Melania pochyliła się ku wdowie Perrot, pytając zcicha:
— Ach! jakiż piękny chłopiec... kto to jest?
— Jakto... nie znasz go?... odparła praczka z uśmiechem.
— Nie znam.
— Ależ to twój kuzyn, Fryderyk Bértin. Na nieszczęście, ów łotr jest rzeczywiście pięknym.
— Czemże się on zajmuje?
— Biega za dziewczętami..!
— Ależ to nie jest zajęcie, któreby...
— Rzecz naturalna... biorąc w ścisłem znaczeniu... Lubią go jednak dziewczęta... — przerwała wdowa.
— Dzień dobry, ciotko Perrot! — ozwał się Fryderyk, podchodząc. — Pani! — dodał, składając głęboki ukłon Melanii, której elegancya i wykwintność stroju zwróciły jego uwagę.
— Ależ to twoja kuzynka, Melania Gauthier — mówiła, śmiejąc się, wdowa Perrot; — czyliż jej nie poznajesz? Kiedyś mówiłam ci o niej...
— Mówiłaś, ciotko, że kuzynka Melania jest piękną, lecz widzę, że jest sto razy piękniejszą, niż sądziłem, a ztąd to nie przypuszczałem, aby to ona być mogła.
Melania zarumieniła się zadowolona.
— Jesteś nader uprzejmym, kuzynie... — odpowiedziała. — Lecz czyli szczerze to mówisz?
— Spojrzyj mi w oczy, kuzynko, a wyczytasz w nich, co myślę.
Dziewczyna uśmiechnięta utkwiła wzrok w twarzy pięknego chłopca, który stał przed nią, pomuskując wąsika. Spuściła jednakże oczy szybko ku ziemi, owładnięta dziwnem, nieznanem dotąd uczuciem.
Wzrok Fryderyka Bértin przenikał nawskroś jej całą istotę, sprawiając jej roskosz w połączeniu z trwogą.
— Siadać do powozów! panowie i panie! — zawołał głośno Misticot. — Pan mer nie lubi wyczekiwać.
Wszyscy zaproszeni pośpieszyli zająć miejsca w powozach.
Fryderyk ulokował się obok Melanii, we wspaniałem lando, jakiem przyjechała.
— Do licha! — zawołał Misticot, ujrzawszy jakąś parę, dążącą w stronę domu po trotuarze. — Otóż jeszcze dwie osoby do pomieszczenia. Szczęściem, żem zachował dla siebie ten powóz. Tu, państwo! — wołał: — tu. do mnie... proszę!
I umieścił dwoje przybyłych w głębi powozu, kupionego przez Loriota od Irlandczyka.
— Ja siądę na kozioł... — rzekł — tym sposobem będę widział wszystkich, jadących przed sobą.
Orszak wyruszył z miejsca, ścigany wzrokiem ciekawych, wyglądających oknami i zatrzymujących się na trotuarach.
Wkrótce zatrzymano się przed merostwem.
Vandame wychylił się przez drzwiczki powozu, śledząc wzrokiem wokoło. Nagle jego spój rżenie radością zabłysło. Spostrzegł okazałe lando, stojące przed budynkiem merostwa. Poznał powóz Juliusza Verrière.
Bankier dotrzymał więc przyrzeczenia. Aniela z nim przybyła zapewne.
Młody oficer rad był wyskoczyć coprędzej, wbiedz pierwszym do biura, by ujrzeć tę, którą tyle kochał, zmuszonym był jednak zostawić pierwszeństwo ślubnemu orszakowi, z narzeczonymi na czele, czekając na swoją kolej.
Powozy zatrzymywały się jedne po drugich przed drzwiami merostwa. Wszyscy wysiedli, idąc głównemi schodami za narzeczonymi.
Woźny, przybrany w granatowy mundur ze srebrnemi guzikami, z czapką w ręku oczekiwał na pierwszym przedziale schodów, by poprowadzić oblubieńców do sali małżeństw.
— Pan mer przybędzie za kilka minut... — rzekł do Wiktoryny — racz pani przejść do sali i spocząć.
Wejście orszaku gwarem napełniło salę.
Vandame, próg przestąpiwszy, rzucił ciekawe spojrzenie. Twarz jego zapromieniała radością. Dostrzegł Anielę w towarzystwie ojca i siostry Maryi.
Dziewczę spostrzegło go natychmiast. Spojrzenia ich się spotkały. We wzroku młodego oficera zawierał się cały poemat miłości. Aniela tkliwem odpowiedziała spojrzeniem.
Vandame gorąco pragnął zbliżyć się do swej kuzynki, posłyszeć dźwięk jej głosu; marzenie to jednak nie dało się zaraz urzeczywistnić z tej prostej przyczyny, że tak oboje narzeczeni, jak i wszyscy obecni, pociągnięci pozornem bogactwem bankieta i zewnętrznym blaskiem tegoż, zewsząd go otoczyli i Verrière pomimo woli zmuszonym był do ustawicznych powitań, ściskania rąk tym, których sponiżał w głębi serca.
Aniela przeciwnie z całą szczerością witała przybywających, odpowiadając serdecznemi uściśnieniami na okazywaną życzliwość.
Piotr Béraud, stary gałganiarz, krzepką siłą swej ręki utorowawszy drogę wśród tłumu, zbliżył się do bankiera i obejmując dłoń jego silnym uściskiem, zawołał:
— Dzień dobry, szwagrze!... No... jakże zdrowie? Nie idziemy przez życie jednakowemi drogami..... prawda?... A ztąd nie spotkaliśmy się tak dawno! Ha! tyś szczęśliwy... nie potrzebujesz wygrzebywać haczykiem gałganów pod śniegiem i deszczem. Spoczywasz na miękkim fotelu, w ogrzanem biurze... Jak ja w gałganach, ty przewracasz w biletach bankowych... Lecz to ci służy dobrze, jak widzę — dodał, klepiąc poufale Verrièra po ramieniu. — Utyłeś niepomiernie!
Bankier zapłonął, jak indyk.
Rzucił gniewne spojrzenie na Anielę, pełne wymówki, iż naraziła go na słuchanie podobnie trywialnych dowcipów ze strony ludzi o tyle niższych od niego pod każdym względem.
Piotr Béraud mówił dalej:
— Być może, odpowiesz mi, szwagrze, iż chcąc tak utyć na słoninę, jak ty utyłeś, trzeba szachrować na giełdzie? Otóż nieszczęściem, ja szachruję tylko gałganami... No... w przybliżeniu, jest to prawie jedno i toż samo...
— Masz zawsze jakiś żart na pogotowiu, kochany panie Béraud... — odpowiedział bankier z uśmiechem. Lecz wszystkie te twoje maksymy są jak świat stare, jak mówi Tomasz Vireloque.
— Jaki Tomasz Vireloque?... nie znam go — odparł gałganiarz, nie wiedząc w rzeczy samej, czy istniał kiedy jaki Gavarni.
Fryderyk Bértin zbliżył się do Pawła Béraud, kochanka Joanny Desourdy, i oba słuchali rozmowy pomiędzy dwoma przybyłymi.
— Nieźle się zaczyna... — szepnął Bértin do ucha kuzynowi. — Ojciec Piotr nie cierpi Verrièra. Gdy stary galganiarz zaprószy sobie głowę, rzecz na ostre pójść może.
Otoczono Anielę i siostrę Maryę.
Bankier, spostrzegłszy Vandama, zbliżył się ku niemu, chcąc tym sposobem usunąć się od Piotra Béraud.
— Wszyscy ci ludzie, mój drogi — rzekł, ściskając rękę porucznika — są to istoty nie do zniesienia! A!... — dodał, z ulgą oddychając; — żałuję, żem uległ żądaniom Anieli i gotów jestem, na honor, odjechać przed obrzędem, zabrawszy ją z sobą!
— Pobłażania... mój wuju... nieco pobłażania... — rzekł Vandame, obawiając się, ażeby Verrière nie spełnił swej groźby. — Brak im wykształcenia, to prawda. Lecz wszyscy oni są to poczciwi ludzie, a w dodatku i nasi krewni.
— Ha! napój przygotowany... — rzekł bankier — wypić go trzeba. Skoro przybyłem, zostanę. Lecz wielki Boże... jakież towarzystwo... jakie zebranie!
Poczem, zmieniając nagle przedmiot rozmowy, zapytał:
— Nie widziałem cię już od kilku dni u nas... dlaczego nie przychodzisz?
— Sądziłem bowiem... — rzekł Vandame zakłopotany.
— Gniewasz się może, żem ci szczerze objawił mą wolę względem Anieli? — przerwał mu bankier. — Niesłusznie to czynisz. To, com ci wówczas powiedział, nie powinno zrywać stosunków pomiędzy nami. Wiesz, czego żądam, a czego sobie nie życzę... Od ciebie zależy działać rozsądnie w tym razie.
— Byłem mocno zatrudnionym — szepnął oficer. — Mówią o wysłaniu naszego pułku do Tonkinu...
— Brawo! to byłoby doskonaleni dla ciebie pod każdym względem... — zawołał Verrière. — Najprzód mógłbyś się tam odznaczyć i otrzymać awans, a powtóre, zmusiłoby cię to do porzucenia szalonego projektu usunięcia się ze służby i złamania tem całej swej świetnej karyery... Żenić się w tak młodym wieku... jakież głupstwo... szaleństwo! Ach! gdyby mnie ktoś przestrzegł wtedy, gdym to chciał uczynić! O ożenieniu się myśleć wtedy należy, gdy się ma ustaloną pozycyę... gdy się czuć pocznie, że reumatyzmy łamać poczynają...
— Mówisz więc, wuju, że żonę wtedy jako dozorczynię wziąść trzeba? — odparł porucznik z ironią.
— Ma się rozumieć... odgadłeś myśl moją... Otóż co trzeba uczynić! I gdybyś zechciał posłuchać rady człowieka, który świat poznał i życie, zastosowałbyś się do niej.
Każdy wyraz bankiera padał na serce Vandama, jak kropla rozpalonego ołowiu. Widział, iż nic się spodziewać nie może, nic... absolutnie ze strony tego dzikiego samoluba, który jego szczęście dzierżył w swych szponach.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.