Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom II-gi/XXIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom II-gi
Część pierwsza
Rozdział XXIII
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


XXIII.

Około dziewiątej powozy zaczęły zajeżdżać przed mieszkanie narzeczonej.
Ojciec Loriot, rzecz naturalna jechał na czele najpiękniejszem swem lando.
Misticot równo z brzaskiem dnia wpadł do Eugeniusza Loiseau. Dumny z zaproszenia na drużbę, pragnął się powiadomić od narzeczonego, co mu przez ciąg dnia robić wypadnie.
— Posłuchaj! — rzekł introligator. — Nie chcę, ażeby kto na moich zaślubinach miał wydać choćby jeden sous nawet. Bądź wszędzie na raz... Uprzedzaj życzenia zaproszonych gości... staraj się być dla wszystkich uprzejmym. Szczególniej polecam twojej pamięci moją kuzynkę, Anielę Verrière. Jest to zacne, szlachetne dziewczę... Nie wstydzi się ona ubogich swych krewnych. Jeżeli jej papa, pan bankier, przybędzie na zaślubiny, jej to wyłącznie zawdzięczać będziemy. Obawiam się jednak, by nie uczynił, jak ów farsiarz, La Fougère, dyrektor teatru Fantazyj, który mi wczoraj list przysłał, przepraszając, iż przybyć nie może z przyczyny prób, jakie się w jego teatrze odbywają.
— Bądź spokojnym... — rzekł chłopiec — będziesz ze mnie zadowolonym. Mam z sobą zapas kwiatów i wstążek.
— Do czego?
— Na bukiety dla przybywających gości. Zapomniałeś o tem? Wszak moim obowiązkiem, jako drużby, jest przypiąć bukiet każdemu. Nie uwierzysz, ile ta drobnostka nadaje blasku zebraniu.
— Oto pieniądze... — rzekł Eugeniusz Loiseau, kładąc drobną monetę w dłoń chłopca. — Masz to na koszta nieprzewidziane. Nic nie oszczędzaj.
— Wypełnię wszystko dokładnie.
Tu oba pojechali do mieszkania Wiktoryny. Przybywszy tam, Misticot zaczął woźnicom wydawać polecenia. Loiseau zbliżył się do fiakra nr. 13.
— No! ojcze Loriot... — zawołał — zejdźże ze swego tronu; wszakże wypada ci złożyć życzenia narzeczonej.
— Masz słuszność, chłopcze..! — rzekł Loriot, z ciężkością schodząc z siedzenia.
I poszedł za Eugeniuszem Loiseau, podczas gdy Misticot prowadził rozmowę z woźnicą ostatniego powozu.
Ów powóz był to świeżo kupiony od Will Scotta.
— Zatem pamiętaj... — mówił chłopiec do powożącego — że ten powóz masz dla mnie pozostawić. Nie pozwalaj weń wsiąść nikomu!
Woźnica poruszył głową twierdząco.
— Skoro tylko wszyscy wychudzić poczną z kościoła — mówił Misticot dalej — pojedziemy naprzód galopem do Saint-Mandé. Potrzebuję tam przybyć najpierwszy, aby zobaczyć, czyli nakrycia są w porządku jak trzeba... czy o czem nie zapomniano i rozdzielić miejsca przy stole dla każdego.
— Przyjedziemy na czas... mam dobre konie.
Ukończywszy swe polecenia, pewien otrzymania powozu do swej dyspozycyi, Misticot stanął przed drzwiami mieszkania Wiktoryny, oczekując na przybycie orszaku krewnych, których szczegółowo sam pragnął do niej poprowadzić.
Pierwszym z przybyłych był Paweł Béraud, uwodziciel Joanny Desourdy, ojciec małej Liny, którą widzieliśmy z jej matką u Anieli Verrière.
Był to piękny, młody mężczyzna, wysokiego wzrostu, brunet, o nader sympatycznych, regularnych rysach twarzy, starannie, z elegancyą ubrany. W całej jego postaci widniało zadowolenie z siebie samego. Misticot wskazał mu mieszkanie Wiktoryny.
Następnie przybyła praczka, wdowa Perrot, którą Misticot ucałował serdecznie, a po niej kolejno wszyscy zaproszeni.
Wchodzono grupami do mieszkania narzeczonej, gdy od rogu ulicy ukazał się elegancki powóz, kierowany przez stangreta, przybranego w wielką liberyę. Ów powóz, pędząc szybko, zatrzymał się nagle przed domem.
Siedziała w nim Melania Gauthier, w wykwintnym stroju balowym.
— Mam zaszczyt powitać panią Gauthier zapewne? — rzekł Misticot, otwierając drzwiczki powozu i podając rękę wysiadającej.
— Tak, panie.
— Jestem drużbą narzeczonego... pozwoli się pani poprowadzić...
— Z przyjemnością... Czy pan de Nervey przybył?
— Nie jeszcze.
— Nie dziwi mnie to... zwykłym zwyczajem, przybywa ostatni...
Jednocześnie ukazały się dwie inne osobistości, nad opisem których zatrzymamy się nieco dłużej.
Ubiór tej świeżo ukazującej się pary wzbudziłby śmiech szalony na deskach teatru.
Wdowa Ferron, w wysokim żółtym kapeluszu, ozdobionym trójkolorowemi piórami, miała na sobie suknię wełnianą krwistego koloru. Wielki szal z fałszywych białych koronek okrywał jej chude ramiona.
Długie, białe, na osiem guzików spięte, nieco za obszerne rękawiczki, okrywały jej ręce. Na każdym palcu rękawiczki błyszczały pierścionki pozłacane.
Towarzyszący jej Piotr Béraud ubranym był w granatowy surdut z żółtemi guzikami, staroświeckiego kroju, długi aż do ziemi. Jedwabna, perłowej barwy kamizelka, nieco spłowiała, pantalony oliwkowe i biały krawat dopełniały stroju. Na głowie miał wysoki podniszczony cylinder.
Spostrzegłszy Melanię Gauthier, podeszli ku niej oboje z okrzykiem zdziwienia.
— Składam mą czołobitność! — zawołał stary gałganiarz, z ironicznym uśmiechem zdejmując kapelusz. — Wyglądasz, kuzynko, jak teatralna bogini. Zaćmisz swym strojem całe zebranie... Trzebaby jednak wynająć oddzielnego lokaja, by niósł za tobą tren twojej sukni.
— Uniosę go sama w ręku... — odpowiedziała z uśmiechem Melania.
— Ależ pognieciesz ową tak drogą jedwabną materyę! — mówił Piotr dalej, szyderczo się uśmiechając. — Pieniędzmi, jakie ta suknia kosztuje, możnaby było przyodziać i nakarmić 3 pół tuzina głodnych i nagich dzieci. Jak widzę, nie szczędzisz, kuzynko, swoich dochodów!
— A ty, ojcze Piotrze... — odrzekła urażona Melania — mimo oszczędzania twoich, nic dotąd nie zebrałeś, jak widzę.
— Ba! ja... to co innego... ma córko... — odrzekł, śmiejąc się chrypliwie, stary gałganiarz. — Ja posiadam tylko me pudło na odpadki i haczyk do ich wygrzebywania; hak, którym wydobywam nieraz piękne, lecz błotem okryte falbany!... Zresztą — dodał — wszystko mi jedno... Najlepiej wiesz sama, co czynisz. Pójdź-że tu bliżej... niech cię powitam... Od tak dawna nie widzieliśmy się z sobą.
Melania podała rękę, starannie w rękawiczkę opiętą, staremu gałganiarzowi.
— Ojcze Piotrze... — wyrzekł Misticot — ponieważ tam idziesz, zaprowadź pannę Melanię do narzeczonej. Ja muszę tu jeszcze na kogoś oczekiwać.
— Idźmy więc... — odparł Piotr Béraud, podając rękę Melanii.
Jednocześnie, gdy wchodzili, ukazał się przed domem Loiseau.
— Czas jechać... — wyrzekł do Misticota — a nie wszyscy są jeszcze w komplecie.
— Kogóż brakuje?
— Mnóstwa osób... a między innymi wuja Verrière wraz z jego córką Anielą, oraz kuzyna Vandame, oficera artylerji.
— Otóż nadjeżdża! — zawołał chłopiec, wskazując na powóz, zatrzymujący się przed domem.
Młody oficer wysiadłszy, uścisnął rękę Eugeniusza Loiseau i pozdrowił Misticota.
Vandame przybrał się w uniform galowy, był jednak mocno bladym, wzrok jego był smutnym, jako i cały wyraz twarzy młodzieńca.
— Jakżeś zmienionym, kuzynie? — pytała go przy powitaniu Wiktoryna. — Nie jestżeś chorym?
— Nie... nie! — odparł żywo porucznik. — Nieco utrudzenia... to przejdzie. — Nie opóźniłem się... wszak prawda? — dodał z przymuszonym uśmiechem.
— Przybywasz na sam czas... nie tak jak wuj Verrière, który każę czekać na siebie.
Porucznik zadrżał, usłyszawszy wymówione nazwisko bankiera.
— Czy i panna Aniela przybędzie? — zapytał zcicha.
— Tak... wraz ze swym ojcem... Gdyby jednak bardzo się opóźnili, trzeba nam będzie jechać i bez nich. Nie wypada dać oczekiwać merowi.
— Jestżeś pewną, kuzynko, że mój wuj wraz z córką przyjedzie?
— Jakto? wszak byłeś u nich, gdy nam swą bytność przyrzekli?
Vandame zamyślił się.
Czy bankier dotrzyma tej obietnicy, uczynionej wbrew własnej chęci i woli? A on przybył jedynie w nadziei spotkania się z Anielą. Gdyby nie przyjechała, jakże długiemi i ciężkiemi stałyby się dlań owe godziny gwarliwej wesołości.
Loriot ukazał się przed domem z wielkim bukietem, związanym białą wstążką przy butonierce.
— Czy wiesz, Loiseau, która godzina? — zawołał.
— Wiem, jedzmy zatem — Odparł narzeczony. — Opóźniający się przybędą za nami do merostwa. Misticot — dodał — pójdź jako drużba, sprowadź narzeczoną. Niech wszyscy do powozów wsiadają.
Chłopiec nie dał sobie tego powtórzyć dwa razy. Pobiegł jak strzała na schody i za chwilę ukazał się dumny, z tryumfującą miną, prowadząc pod rękę Wiktorynę Béraud. Za nimi wyszedł przed dom cały tłum zebranych.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.