Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom II-gi/XXII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom II-gi
Część pierwsza
Rozdział XXII
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXII.

Wyczekiwanie obu Anglików okazało się daremnem.
Dziwnym zbiegiem okoliczności, Desvignes miał nie dowiedzieć się dnia tego o tem, co zaszło.
Pierwsza po północy uderzyła na ratuszowym zegarze, gdy obaj łotrzy, na w pół żywi z głodu i znużenia, odbywali jeszcze swą nocną przechadzkę.
— Źle obliczyłem... — mówił Scott do siebie. — Dom się znajduje wyżej po za osztachetowaniem. Mógł się więc wsunąć niedostrzeżony przezemnie... przebrany być może... bo gdyby wszedł od ulicy des Tournelles, Trilby jużby mnie o tem powiadomił.
Trilby znudzony zarówno, opuścił swe stanowisko jednocześnie ze Scottem i idąc ku sobie, oba spotkali się razem.
— Nic? — pytał Trilby.
— Nic — odrzekł Will Scott.
— Nie możemy tu jednak chodzić tak przez noc całą... Moglibyśmy zostać przez straż miejską pojmanymi.
— Wracajmy do domu... — rzekł Scott. — Jutro powtórnie list do niego napiszę.
— Należało to zaraz uczynić... — odpowiedział Trilby. — Jest w tem nasz wspólny interes. Umieram z głodu... Idźmy na kolacyę.
Tu obaj razem odeszli, kierując się w stronę ulicy św. Antoniego.
Zaledwie Scott opuścił swe stanowisko na bulwarze Beaumarchais7go, ukazał się Desvignes z pakietem w ręku, idąc od placu Chateau-d’Eau. Otworzywszy kluczem furtkę w osztachetowaniu, szedł przez ogródek do swego mieszkania.
Podczas bytności w Temple i długiej przechadzki po Paryżu, rozmyślił się, że jako posiadaczowi obecnego majątku, nie wypadało mu mieszkać w tak skromnym lokalu przy ulicy des Tournelles.
Potrzeba mu było wynająć lub kupić dom na własność, urządzić się w nim stosownie do roli, jaką miał odegrać i to bez opóźnienia, bacząc na własny interes w owej tyle strasznej sprawie.
— Jest to koniecznem... — rzekł sam do siebie. — Arnold Desvignes, powracający z Indyj z bogactwami, winien się stosownie światu przedstawić. Człowiek, który prawdopodobnie posiądzie miliony, nie może odrazu z nędzy przyjść do bogactwa. Wydałoby się to podejrzanem. Szkatułka z dyamentami Edmunda Béraud wystarczy mi na tymczasowe urządzenie.
Po ukończeniu sprawunków w Temples, Desvignes pojechał fiakrem na ulicę Saint-Lazare do restauracyi, gdzie zamordowany przezeń kupiec dyamentów jadł po raz ostatni swój obiad.
Tu przy śniadaniu przeczytał wszystkie dzienniki, nie pomijając nawet ogłoszeń, wypalił kilka cygar, a pozostawiwszy swój pakiet ze sprawunkami u posługującego, udał się na ulicę Tivoli.
Żółta karta, przylepiona na murze, zwróciła jego uwagę.
— Otóż dom — wyszepnął — o którym czytałem przed chwilą w ogłoszeniach. Ten okręg miasta dość mi się podoba... Zobaczmy, czy i dom również do gustu mi przypadnie.
Przeszedłszy wpopirek ulicę, zbliżył się ku karcie i czytał:

Dom niezamieszkany, obejmujący przestrzeń gruntu dwieście pięćdziesiąt metrów, jest do sprzedania według ugody.

Tu następował szczegółowy opis różnych części budynku, mieszkania, stajen, remiz, składów, komórek i tak dalej.
Nakoniec poniżej karty brzmiał napis:

Zgłosić się do pana Brochot, notaryusza, przy ulicy Kondeusza w Paryżu, lub do pana Barthier, właściciela, w alei de Clichy, nr. 64. Dla obejrzenia oprowadzi odźwierny z pod nru 62.

— Zdaje mi się, iż to przydatnemby dla mnie było... — wyszepnął, przechodząc powtórnie wpoprzek ulicę dla przypatrzenia się budynkowi.
Front domu przedstawiał się wykwintnie, z kamiennemi rzeźbami i dachem nieco wzniesionym, w stylu odrodzenia, blachą pokrytym.
— Czy jednak on jest jeszcze do sprzedania? — Zdaje się... ponieważ inaczej zdjętoby kartę. Idę bezzwłocznie w aleję de Clichy.
W kwadrans przybył pod numer wskazany.
Pan Berthier, jak oznajmiała mosiężna tabliczka, umieszczona po nad drzwiami, był przedsiębiorcą robót mularskich.
Desvignes zastał go siedzącym nad rachunkami.
— Pragnąłbym pomówić szczegółowo — rzekł, wchodząc — o pańskiej nieruchomości przy ulicy Tivoli.
— Jako nabywca? — zapytał Berthier — ponieważ chcę ją sprzedać, a nie wynająć.
— Jako nabywca.
— Dom jest nowy — zaczął właściciel — dobrze zbudowany, z wygodnym rozkładem, ozdobny zewnątrz. Sam osobiście dozorowałem jego stawiania. Jest to prawdziwe cacko... Czy pan go oglądałeś?
— Nie. Obejrzę, skoro się dowiem o cenie.
— Oznaczę panu odrazu ostateczną sumę, od której nic nie ustąpię, ponieważ inaczej stracićbym musiał.
— Zatem ta ostateczna cena?
— Jest dwieście dwadzieścia pięć tysięcy franków... Zgadzasz się pan na nią?
— Tak... jeżeli dom jest rzeczywiście takim, jak pan twierdzisz.
— Osądzisz pan naocznie. Możemy pójść zaraz.
W godzinę całą budynek został obejrzanym przez obu przybyłych od szczytu do piwnic. Właściciel nic nie przesadził.
— Zgadzam się na dwieście dwadzieścia pięć tysięcy franków — rzekł Arnold. — Jedzmy do pańskiego notaryusza. — Złożę pieniądze na koszta sporządzenia aktu nabycia, oraz honoraryum dla notaryusza. W poniedziałek podpiszemy oba. Całą sumę w tymże dniu zapłacę panu gotówką.
Przedsiębiorca promieniał radością.
— Do pioruna! — zawołał — pan jesteś stworzonym na kupującego... Chciałbym mieć więcej podobnych klientów!
— Wierzę temu... — odparł z uśmiechem Desvignes.
Obaj udali się fiakrem do notaryusza, który, zapisawszy nazwisko nowonabywcy, odebrał pozostawione na koszta pieniądze, obiecując, iż na poniedziałek akt będzie gotowym.
— Panie Desvignes... — rzekł przedsiębiorca, wychodząc, mam prośbę do pana.
— Cóż takiego?
— Przyjm moje zaproszenie na obiad do restauracyi... — Odmowa z twej strony mocnoby mnie zmartwiła. Wszakże wypada oblać naszą tranzakcyę kilkoma butelkami wina.
— Przyjmuję, kochany panie... najchętniej przyjmuję...
— Wdzięczny ci jestem... Poślę natychmiast do domu zawiadomienie, aby z obiadem na mnie nie czekano. Jedźmy do Brebant’a.
— Zgoda.
Ów obiad, obficie winem skropiony, przeciągnął się do jedenastej wieczorem.
Desvignes, odprowadziwszy swego towarzysza na Amsterdamską ulicę, wstąpił do kawiarni po odebranie pakietu, jaki tam rano pozostawił, a czując potrzebę ruchu i powietrza, udał się pieszo na bulwar Beaumarchais’go. Widzieliśmy, że przybył w chwili, gdy Scott tylko co odszedł.
Wszedłszy do swego mieszkania, rzucił się na łóżko, by zasnąć choć na parę godzin przed udaniem się rano na swe stanowisko w Saint-Mandé.
Nazajutrz wstał równo ze świtem, przywdziewając ubiór lokaja, którą to rolę, jak wiemy, odegrać miał na zaślubinach w Salonie rodzinnym.
Włożył tę samą perukę i faworyty, w jakich ukazał się już w biurze stręczeń. Garnitur wdział czarny z białym krawatem, a narzuciwszy na siebie stare palto, wyszedł z pawilonu.
Niebo było pogodnem zupełnie. Jasne słońce ukazywało się na horyzoncie, obiecując pyszną pogodę.
Wsiadłszy do fiakra, pojechał nim do rogatek, zkąd pieszo udał się do restauracyi.
Właściciel zakładu stał we drzwiach, oddychając świeżem powietrzem porannem. Z uśmiechem zadowolenia powitał przybywającego.
— Jesteś punktualnym, mój chłopcze... To lubię! — zawołał. — Powiedz mi, jak się nazywasz?
— Dezyderyusz.
— Pójdź więc, Dezyderyuszu, zaprowadzę cię do sali, w której urządzimy nakrycia na dzisiejszą ucztę weselną.
Desvignes, zrzuciwszy okrycie, szedł za pryncypałem.
Pozostawimy go tam, zajętego przygotowaniami do uczty weselnej Eugeniusza Loiseau z Wiktoryną, a połączymy się z temiż.
Od ósmej rano Wiktoryna przywdziała swą białą ślubną, toaletę, będąc gotową do wyjazdu, pomimo, iż w merostwie mieli się stawić dopiero na wpół do jedenastej.
Joanna Desourdy stała obok niej ze swą małą córeczką, z igłą w ręku, ona to sama bowiem szyła ślubną suknię swojej kuzynce. Obecnie poprawiała, układała na niej wszystko starannie, pragnąc, ażeby się to jaknajlepiej wydało.
Biedna kobieta miała łzy w oczach, serce jej żalem wzbierało.
— Gdyby Paweł Béraud wypełnił obowiązek, jaki mu honor i uczciwość nakazują — myślała — i jabym doznała takiej chwili szczęścia! Wyszłabym z kościoła zadowoloną, szanowaną i moje dziecię miałoby nadane sobie nazwisko... nazwisko swojego ojca.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.