Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom II-gi/XXV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom II-gi
Część pierwsza
Rozdział XXV
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


XXV.

Podczas, gdy zasmucony rozmyślał nad tem wszystkiem, szmer dał się słyszeć między obecnymi.
Nowa osobistość weszła do sali małżeństw.
Osobistością tą był wicehrabia Jerzy de Nervey, wysoki, dwudziestopięcioletni mężczyzna, o wybladłej twarzy, zapadłych policzkach, szklistem, rybiem wejrzeniu.
Rzadkie jego włosy, przedzielone na środku głowy na dwie równe części, przylegały kępkami do wyłysiałego czoła. Drobny, jasny wąsik puszył się nad jego zwierzchnią wargą.
Jerzy de Nervey odznaczał się wyjątkową chudością; miał długie, suche ręce, długie nogi, co nadawało mu pozór olbrzymiego pająka.
Drobny, suchy kaszel wstrząsał co kilka minut jego zapadłemi piersiami. Nie potrzebujemy dodawać, iż ubiór tego młodzieńca był ostatnim wyrazem mody i szyku.
— Otóż i mój siostrzeniec! — zawołał Piotr Béraud, podchodząc ku przybyłemu. — Wicehrabia! moje dzieci... — dodał, zwracając się ku obecnym; — wicehrabia!... Witam cię, wicehrabio... jakże twe zdrowie?
I pochwyciwszy rękę młodzieńca, opiętą w rękawiczkę, ścisnął tak silnie, że Jerzy de Nervey zachwiał się na swych cienkich nogach i mało nie upadł.
— Dobrze... bardzo dobrze... — odrzekł, kaszląc; — jestem zdrów, silny, jak turek.
— Wszakże nie wyglądasz na to, mój chłopcze... — mówił dalej stary gałganiarz. — Jedz pastylki ślazowe... i pij tran rybi, a nadewszystko nie idź za przykładem tego głupca, Loiseau! Gdyby ci bowiem przyszła myśl żenienia się, musiałbyś w dniu swych zaślubin zamówić jednocześnie jodłę dla siebie na trumnę.
Wszyscy się głośno roześmieli.
— Zawsze żartowniś z ciebie, wuju Béraud — odparł Jerzy z lekką urazą i obrócił się plecami do starego gałganiarza, witając Anielę wraz z siostrą Maryą, a następnie Juliusza Verrière, rozmawiającego z Vandamem, który, korzystając z nadejścia wicehrabiego, zbliżył się do Anieli, szepcąc jej zcicha:
— Jakżem szczęśliwy, widząc cię, ukochana! Przez te dni, zdała od ciebie, nie żyłem prawie. Ach! gdybyś wiedziała, z jakiem upragnieniem wyczekiwałem tej chwili! Drżałem na samą mysi, ażeby wuj nie zmienił czasem postanowienia i nie odwołał przybycia wraz z tobą!
— Słusznie obawiałeś się, kuzynie... — odpowiedziało dziewczę; — ojciec nie chciał przyjechać w rzeczy samej... Ja jednak tak wiele sobie zakładałam na naszem spotkaniu, tak silnie o to na niego nalegałam, iż wreszcie uledz musiał mym prośbom.
— Ach! jakżeś dobrą... ileż cię kocham!
— Bądź ostrożnym... — przerwało dziewczę z obawą; — posłyszeć nas mogą.
Na tem zakończyła się rozmowa dwojga zakochanych.
Jerzy de Nervey, opuściwszy bankiera, zbliżył się do Melanii Gauthier i położył rękę na jej ramieniu, chcąc zcicha mówić coś do niej.
— Co znaczą te nieprzyzwoite maniery? — zawołała dziewczyna; — odejdź! Chcesz-że mnie skompromitować wobec swej całej rodziny?
— No... no! nie gniewaj się, moja ty świegotliwa przepiórko... — odparł wicehrabia.
— Odejdź! — mówiłam... — powtórzyła niecierpliwie. — Należy zachować pozory... Przez dzień cały jesteśmy dla siebie tylko kuzynami... Wieczorem odwieziesz mnie, jeśli zechcesz.
— Cóż począć z tobą? nakazujesz... słuchać należy... — odrzekł żartobliwie i zakaszlawszy się, odszedł do Eugeniusza Loiseau, prosząc go o przedstawienie siebie narzeczonej.
Przez ten czas Fryderyk Bertin, pochyliwszy się ku Melanii, szepnął jej cicho:
— Szczęśliwy kochanek!
— Idyota! — odpowiedziała z pogardą, wyruszając ramionami. — Co jednak począć... znosić go trzeba!
Jednocześnie zabrzmiał głos woźnego, uroczyście wygłaszający.
— Pan mer!
Wszystkie rozmowy nagle ucichły; we drzwiach ukazał się ów urzędnik stanu cywilnego, szarfą przepasany, w towarzystwie sekretarza.
Przyszli małżonkowie wraz ze świadkami zajęli miejsca na fotelach, ku temu przeznaczonych, i rozpoczęła się krótka formalność cywilnego małżeństwa.
W kilka minut po ukończeniu takowej wszyscy wychodzić zaczęli, wsiadając do powozów dla udania się do kościoła.
Vandame zajął miejsce w lando swojego wuja, Verrièra. Jerzy de Nervey wsiadł do powozu Melanii.
Obrzęd religijny zaślubin wkrótce się ukończył.
Misticot, jak wiemy, umieścił dwie osoby w powozie sprzedanym przez Will Scotta Loriotowi, a pozostawionym do jego dyspozycyi. Dwiema temi osobami byli dwaj warsztatowi koledzy Eugeniusza Loiseau.
— Wsiadajcie, chłopcy, prędko... — mówił do nich — muszę naprzód jechać dla przekonania się, czyli wszystko w Salonie rodzinnym przygotowano jak należy. Jedziemy razem... siadajcie!
To mówiąc, wdrapał się na kozioł, wołając na woźnicę:
— W drogę, mój stary... a żywo! Musimy stanąć na miejscu o dwadzieścia minut przed przybyciem weselnego orszaku.
Poczem, oparłszy nogi na przedniej desce siedzenia, pokrytej dywanikiem, rozmyślać począł.
Przyszła mu na myśl Aniela Verrière. Zajęty weselnemi swemi obowiązkami, zaledwie powitać ją zdołał.
— Jej papa ma dziś dyabelnie cierpką minę... — rzekł sam do siebie. — Ten człowiek nie podoba mi się... nie... wcale! Szczęściem, że panna Aniela jest inną zupełnie. Jest tak uprzejmą, tak grzeczną dla każdego... Wcielona miłość! I jej kuzynka to również zacna kobieta... Obiecały mi obie kiedyś dopomódz... i jestem pewien, że dotrzymają przyrzeczenia... O! będę miał silne protektorki... jestem tego pewny! Trzeba pomówić z niemi dziś, po uczcie weselnej.
Tak rozmyślając, ów chłopiec, żywy z natury, poruszał bezustannie nogami, ściągnąwszy na swoją stronę dywanik, który, zsunąwszy się, spadł na bruk ulicy, odkrywając drewnianą deskę siedzenia.
Misticot, rzuciwszy wzrokiem na dół wypadkowo, zastanowił się nagle.
— A! mój kochany... — zawołał, trącając łokciem woźnicę — zdaje mi się, żeśmy mieli pod nogami dywanik?
Woźnica spojrzał na dół.
— W samej rzeczy, mieliśmy go... — odrzekł.
— Cóż się więc z nim stało?
— Do czarta! poruszasz tak bezustannie nogami, żeś go wyrzucił zapewne.
— E! niewielka szkoda... — rzekł chłopiec — Loiseau zapłaci Loriotowi.
I spojrzał powtórnie na deskę, ogołoconą z nakrycia.
Punkt biały, błyszczący, zwrócił jego uwagę.
Odblask metalu uderzył wzrok jego.
Chłopiec pochylił się, ażeby podjąć ów przedmiot.
— Co to jest? — zapytał woźnica.
— Zdaje mi się, że to drobna moneta, dziesięć sous, którą ktoś w szparę zaprószył — odrzekł Misticot; — zaraz się o tem przekonamy.
I podważywszy paznogciem, wyjął ów przedmiot.
— Podzielmy się nią... — począł woźnica żartobliwie.
— Ach! to nie pieniądz... — zawołał chłopiec. — To srebrny medalik.
Tu zaczął go oglądać z uwagą.
— Medalik... podobny do tych, jakie sprzedawałem na Montrmartre przy kościele.
— Wołałbym dziesięć sous... — mruknął powożący.
Misticot oglądał znaleziony przedmiot uważnie.
We środku medalika spostrzegł maleńką dziureczkę.
— Rzecz dziwna... — zawołał; — ów medalik z tem uszkodzeniem jest zupełnie podobnym do tego, jaki sprzedałem Will Scottowi... w restauracyi Pod królikiem A. Gill. Zkąd on się tu znalazł?
Nagle uderzył się w czoło. Myśl jakaś mu zabłysnęła.
— A zatem ja się nie omyliłem... — mruczał sam do siebie. — Woźnicą, jakiego widziałem u ojca Loriota, przybywającego z powozem, był on! Ja go więc dobrze poznałem, mimo, iż temu zaprzeczał. Ten medalik jest tego dowodem... upuścił go, jadąc... Medalik wpadł w szparę, między dwie deski. Tak! owym woźnicą był Will Scott. Dlaczego jednak zapierał się tego?... Zkąd przyprowadził ów powóz? Co to wszystko znaczy? W tem się coś niejasnego ukrywa... Ja to zbadać muszę...
Tu zatrzymali się przed restauracyą w Saint-Mandé.
Chłopiec, wsunąwszy w kieszeń medalik, zeskoczył z siedzenia, podczas gdy koledzy Eugeniusza Loiseau wysiadali zarówno.
Właściciel zakładu, posłyszawszy turkot zajeżdżającego powozu, wybiegł przed dom.
— Wesele powraca? — zapytał.
— Tak, panie... — odparł Misticot — polecono mi jako drużbie jechać wprzód dla sprawdzenia, czy jest wszystko gotowem na przyjęcie gości i dla rozdzielenia miejsc przybywającym.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.