Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom II-gi/XXVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom II-gi
Część pierwsza
Rozdział XXVI
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


XXVI.

— Punktualność jest moją, panie, dewizą... — rzekł z dumą restaurator. — Czekam na orszak weselny... Przygotowałem kartki dla zapisania nazwisk... Masz pan przy sobie listę zaproszonych?
— Tak... — odrzekł chłopiec. — Natychmiast zajmę się tą pracą.
— Proszę pójść za mną.
Tu gospodarz wprowadził chłopca do wielkiej sali, gdzie stał stół nakryty.
Arnold Desvignes z serwetą pod lewem ramieniem, przybrany we frak i biały krawat, jak lokaj z pierwszorzędnej restauracyi, stał przy drzwiach, oczekując.
Zadrżał, spostrzegłszy Misticota, którego poznał za pierwszem spojrzeniem.
— Znów ten chłopiec!... — wyszepnął. — Szczęściem, iż zmieniłem się do niepoznania.
— Oto wytworny służący... — rzekł restaurator, wskazując na Arnolda; — oddaję go do pańskiej dyspozycyi. Pooznaczaj pan z nim miejsca dla każdego. Ja do kuchni pójść muszę.
— Dobrze.
— Służący ten nazywa się Dezyderyusz.
Tu odszedł, pozostawiwszy Misticota z Arnoldem.
— Jestem na pańskie rozkazy... — rzekł ten ostatni, rzuciwszy okiem w zwierciadło dla upewnienia się, czy w jego postaci coś zdradzićby go nie mogło.
— Ha! ha! — zaśmiał się głośno Misticot; — nie jesteś już bracie, niestety, młodym, jak widzę... mimo całego szyku, jaki sobie chcesz nadać... Zdradzają twój wiek siwiejące nieco faworyty. Czy umiesz pisać?
— Bardzo wprawnie.
— A zatem usiądź tu i pisz na kartkach nazwiska, jakie ci podyktuję... Spieszmy się... mało nam czasu pozostaje.
— Załatwimy to w ciągu trzech minut — odrzekł mniemany Dezyderyusz, maczając pióro w kałamarzu.
Misticot dyktował nazwiska. Arnold na kartkach je zapisywał.
— Ależ ty piszesz wytwornie! — zawołał chłopiec — właściwsze dla ciebie miejsce byłoby w biurze, niż przy talerzach w restauracyi.
W parę minut ukończyli robotę.
— Teraz rozdzielmy miejsca... — rzekł Misticot, biorąc kartki i kładąc je przy każdem nakryciu. — Najprzód nowozamężna i jej małżonek, jedno naprzeciw drugiego, na honorowych miejscach. Po lewej stronie nowozamężnej stary Piotr Béraud; po prawej bankier Verrière. Dalej panna Aniela Verrière. Następnie wdowa Perrot... jej ciotka... dla wieku poszanowanie. Obok panny Verrière pan Vandame... oficer artyleryi. Tak mi się coś zdaje, że to im będzie przyjemnem obojgu. Obok bankiera Verrière panna Melania Gauthier... Wdowa Perron obok ojca Béraud. Pogodzą się oboje co do wysuszania kieliszków.
I tak kolejno kładł kartki przy każdem nakryciu.
— Tak wiec... — myślał Arnold Desvignes — poznam nietylko nazwiska, lecz i postacie całej rodziny Edmunda Béraud.
Nie wychodząc z tej sali, będę ich mógł doskonale obserwować, wystudyować wady i charakter każdego, co mi ułatwi znakomicie rozwinięcie dalszych mych planów. Dokonawszy podziału miejsc, Misticot wyszedł przed dom, oczekując tam przybycia weselnego orszaku.
— Byłem pewien, że mnie nie pozna... — wyrzekł mniemany Dezyderyusz, spoglądając za nim. — Najmniejsza łączność nie istnieje pomiędzy mną, dzisiejszym lokajem, a owym anglikiem, któremu on niegdyś na Montmartre sprzedał medalik. Nie mam się czego obawiać.
I uspokojony, myślał jedynie o służbie, jaką miał kierować, mając pod swemi rozkazami dwuch młodszych lokajów.
Zaturkotały koła przed domem; rżenie koni słyszeć się dało.
Przybył orszak weselny.
Rumor powstał w całym budynku.
Misticot biegał, wprowadzając damy do małego gabinetu, przeznaczonego dla nich na składanie tam szalów, okryć i książek do nabożeństwa.
Następnie zbliżył się do Anieli Verrière.
— Ani w merostwie, ani w kościele — rzekł — nie zdołałem złożyć mego uszanowania. Racz pani wybaczyć... Nie z mojej to winy. Pamiętam o ile pani dobrą dla mnie się okazałaś... Serce moje jest przepełnione wdzięcznością!..
— Prosiłam cię, ażebyś przyszedł do nas do pałacu — odrzekła panna Verrière. — Dlaczegoś tego nie uczynił?
— Nie śmiałem...
— To źle... źle bardzo. Chcę, aby cię mój ojciec poznał... Może to być z pożytkiem dla ciebie. Korzystając z naszego dzisiejszego spotkania, przedstawię cię jemu, przemówiwszy za tobą.
— Jakże mam pani dziękować za tyle łaski? Jednocześnie wzywano drużbę na wszystkie strony.
Misticot musial odejść, przerwawszy rozmowę.
W kilka minut później, wszedłszy do salonu, w którym siedzieli zebrani, wygłosił uroczystym tonem:
— Panowie i panie, śniadanie na stole! Panowie, raczcie damy poprowadzić.
Za chwilę wszyscy zasiedli przy stole na miejscach oznaczonych imiennemi kartkami.
Desvignes na widok wchodzącej Anieli uczuł, iż mu się myśli w głowie mięszają, a krew w żyłach płonie.
Dziewczę to, którego wspomnienie dręczyło go bezustannie, którego obraz przesuwał się wciąż przed jego oczyma we śnie i na jawie, wydało mu się obecnie sto razy piękniejszem, niż w czasie owej podróży z Marsylii do Paryża. Obrzucił spojrzeniem pełnem nienawiści siedzącego przy niej oficera artyleryi.
— Wszystko to zmieni się niezadługo... — wyszepnął — bądźmy cierpliwi!
I, siłą woli rozproszywszy wzburzenie, zajął się jako lokaj posługą w Salonie rodzinnym.
Pośród ogólnej wrzawy, jaka nastąpiła przy zapełnieniu sali, nie mógł odrazu objąć wzrokiem wszystkich obecnych. Nagle, obchodząc stół wokoło, spostrzegł między zaproszonymi Loriota.
— Otóż właściciel fiakra, który odwoził ze stacyi do Hotelu Indyjskiego Edmunda Béraud — wyszepnął — i on więc zna tę całą rodzinę... Dobrze o tem wiedzieć.
Podczas pierwszych dań śniadania, w zebraniu panowała cisza, prawie milczenie. Było już późno, każdy był głodnym, myślano więc tylko o zaspokojeniu żołądków.
Zajadano z apetytem.
Verrière jedynie nie dzielił ogólnego zadowolenia. Zaledwie końcem widelca dotykał potraw na talerzu.
— Niesympatyczna fizyonomia tego bankiera... — pomyślał Desvignes. — Zła to być musi natura... Przysiągłbym, że przybył tu wbrew własnej woli i chęci... Czuje się być nie w swojem otoczeniu i jawnie to okazuje, mimo, że oni wszyscy są jego krewnymi. Lecz... — dodał, wpatrując się weń zdaleka — ja coś innego jeszcze w nim odkrywam. Twarz jego nietylko wyraża niechęć, znudzenie, ale jakąś głęboką troskę... obawy. Miałżeby ów krętacz znajdować się w złych interesach? Ileż trwałych i silnych pozornie fortun w proch się rozpada za jednem ciosu uderzeniem? Należałżeby i on do tej liczby? Ach! gdyby tak było, miałbym już naprzód wygraną w mem ręku!
Desvignes zwrócił następnie uwagę na wicehrabiego de Nervey.
— Temu to — rzekł — zaledwie kilka miesięcy do życia pozostaje. Nie ma co nim się zajmować. Porozumiewa się wzrokiem z Melanią Gauthier... O! tam między nimi coś więcej istnieje po nad kuzynostwo.
„Ów Paweł Béraud — mówił dalej, rozpatrując wszystkich kolejno — to samolub ostatniego rodzaju. Zadowolony z siebie i wyłącznie sobą zajęty, z tym łatwa będzie sprawa.
„Stary Piotr Béraud, w którego szklanki wina wsiąkają, jak woda w gąbkę, z nosem rubinowego koloru, na tego też łatwo będzie sposób odnaleźć.
Tu przerwał. Poczęto obnosić następne dania, przy których zebranie nieco się ożywiło.
I Verrière nawet nieco się rozweselił, patrzył mniej ponuro. Wzniósł pierwszy toast za pomyślność młodych małżonków, przyczem ofiarował Wiktorynie ślubny podarek.
Było to safianowe pudełko, zawierające wewnątrz piękny złoty zegarek z łańcuszkiem, co ucieszyło nadzwyczaj nowozamężną, a Piotrowi Béraud dało sposobność do nowych dowcipów.
— Otóż prawdziwie bankierski podarunek! — zawołał. — Zegarek jak dla księżniczki! Nieszczęściem jednak Wiktoryna nosić go pewno nie będzie... Chyba raz jeden, gdy go poniesie do lombardu...
Ogólny wybuch śmiechu przyjął ów zręczny żart starego gałganiarza.
— Kto wie, mój szwagrze — mówił on dalej — czy procent z jakiej odsetki nie przydałby się lepiej tym dwojgu głuptasom którzy się pożenili, nie mając grosza tak jedno, jak drugie!
— Lecz nie... nie! mój stryju! — zawołała żywo Wiktoryna. — Ten piękny zegarek sprawia mi stokroć większą przyjemność nad wszelkie pieniądze.
Tu powstawszy, poszła złożyć podziękę Verrièrowi.
Aniela wsunęła już w rękę nowozamężnej swój skromny podarek. Był to maleńki woreczek, zawierający w sobie pięćset franków w nowych złotych luidorach.
Wiktoryna nie posiadała się z radości. Te kilkadziesiąt sztuk złota jakże się mogły jej przydać w razie nieprzewidzianej potrzeby!
Odtąd szczera wesołość ogarnęła wszystkich. Gwar powstał na sali, z czego korzystając, Vandame i Aniela zaczęli poufniej z sobą rozmawiać, do czego sposobności dotąd znaleźć nie mogli.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.