W puszczach Afryki/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł W puszczach Afryki
Wydawca Michał Arct
Data wyd. 1907
Druk Michał Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bronisława Kowalska
Tytuł orygin. Le village aérien
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.
Niespodzianka.

Jeżeli Jan Cort, Maks Huber, a nawet Kamis nie krzyknęli ze zdziwienia, przeczytawszy to nazwisko, to jedynie dlatego, że ze zdumienia osłupieli.
Nazwisko Johansena było wyjaśnieniem zagadki, okrywającej najbardziej fantastyczne przedsięwzięcie, uczynione w celach naukowych.
W zdarzeniu tym powaga mieszała się z komizmem i tragicznością, gdyż zdaje się, że ta wyprawa naukowa zakończyła się w sposób bardzo opłakany.
Czytelnicy przypominają sobie może, że amerykanin Garner postanowił poświęcić się badaniu języka małpiego, na podstawie studjów naukowych. Nazwisko profesora, artykuły drukowane w gazecie, wychodzącej w New-Yorku i oddzielna książka, która się rozeszła po Anglji, Niemczech, Francji i Ameryce, wszystko to było wiadomym mieszkańcom Kongo i Kamerunu, a tym samym nie obce Janowi Cort i Maksowi Huber.
— On! nakoniec on! — zawołał Huber — on, o którym dotąd nie było żadnej wiadomości.
— Od niego już nie będzie żadnej wiadomości, bo zdaje się, że on już żadnej udzielić nam nie może — odpowiedział Jan Cort.
On, w pojęciu przyjaciół, to był doktór Johansen.
Ale musimy pierwej opowiedzieć historję pana Garner, poprzednika doktora.
Profesor Garner, zanim się wybrał na ląd czarny, zapoznał się już z małpami, naturalnie oswojonemi. Długie badania doprowadziły go do tego wniosku, że te stworzenia czwororękie mówiły, porozumiewały się ze sobą, że używały jakiegoś języka jednozgłoskowego, że miały pewne wyrazy, określające chęć jedzenia łub picia. W ogrodzie zoologicznym w Waszyngtonie, kazał Garner poustawiać fonografy, aby chwytały wyrazy domniemanego języka małpiego. Zauważył on, że małpy nie mówią nigdy bez koniecznej potrzeby i określił w ten sposób swoje spostrzeżenia:
„Znajomość królestwa zwierząt budzi we mnie stanowcze przekonanie, że wszystkie zwierzęta ssące posiadają zdolność mówienia, w stopniu odpowiednim ich rozwojowi umysłowemu i potrzebom ich życia“.
Jeszcze przed badaniem Garnera uczeni wiedzieli, że zwierzęta ssące, jako to psy, małpy i inne, posiadają budowę krtani taką samą, jak człowiek, lecz zapomnieli o tym, że myśl poprzedziła słowo, że chcąc mówić, trzeba pierwej myśleć, czyli posiadać zdolność uogólniania, jakiej zwierzęta nie posiadają.
Papuga chociaż mówi, ale nie rozumie tego, co mówi. Jeżeli zwierzęta nie mówią, to dlatego, że natura nie obdarzyła ich odpowiednią do tego inteligiencją, bo innej przeszkody niema.
Jeden z uczonych dowodzi, że jeśli ma być mowa, źródłem jej musi być sąd i rozumowanie, czyli pojęcie ogólne i szczegółowe.
Lecz profesor Garner nie chciał uznać tych reguł, tak zgodnych ze zdrowym rozsądkiem.
Dowodzenia Garnera wywołały też żywe dysputy. Zniecierpliwiony postanowił zetknąć się bliżej z małpami, których mnóstwo gatunków żyje w lasach Afryki południowej.
„Skoro się nauczę języka gorylów i szympansów — powiedział sobie — wtedy powrócę do Ameryki i ogłoszę ich język, jego gramatykę i słownik. A wtedy każdy przyzna mi słuszność“.
Czy pan Garner doprowadził do celu swoje przedsięwzięcie? Była to kwestja jeszcze nie rozwiązana, co do której miał także wątpliwości doktór Johansen, jak się o tym przekonamy później.
W r. 1892 Garner wyjechał z Ameryki i przybył do Gabonu, do Libreville, dnia 13 października.
Tu obrał sobie mieszkanie w faktorji Jana Holtance i rozpoczął swoje badania. Na małym parowym statku popłynął rzeką Ogue, aż do Lambarene, i 22 kwietnia 1794 r. dostał się do misji katolickiej w Fernando-Vaz.
Ojcowie Ś-ego Ducha przyjęli go bardzo gościnnie w domu misyjnym, zbudowanym nad brzegiem wspaniałego jeziora Fernando-Vaz. Nie można było wymarzyć przyjaźniejszych warunków do tego rodzaju badań naukowych, jak te, w jakich się znajdował Garner. Za budowlami zakładu rozciągał się olbrzymi las, w którym zamieszkiwało mnóstwo małp. Ale chcąc badać ich obyczaje, należałoby poniekąd dzielić ich egzystencję.
W tym celu Garner kazał sobie zbudować żelazną, przenośną klatkę i takową postawić w lesie. Podobno Garner przebywał w tej klatce trzy miesiące, po większej części sam i spokojnie badał obyczaje goryla w stanie dzikości.
Rzeczywistą prawdą zaś jest to, że przezorny Amerykanin kazał ustawić swą klatkę o dwadzieścia minut drogi od zabudowań misjonarskich, w pobliżu fontanny, skąd czerpano wodę, w miejscu, które nazwał fortem goryli, i do którego dochodziło się drogą cienistą. Spał nawet w tej klatce przez trzy noce, lecz z powodu, mustyków nie mógł wytrzymać dłużej. Powrócił więc i poprosił znowu Ojców o gościnność, która bez trudu została mu udzielona.
Nakoniec 18 czerwca wybrał się z powrotem i przez Angję powrócił do Ameryki, przywożąc ze sobą, jako jedyne wspomnienie z podróży, dwa małe szympanse, które jednak nie chciały z nim nigdy rozmawiać.
Taki jedynie rezultat osiągnął Garner ze swej podróży. Jeżeli małpy porozumiewały się ze sobą, ludzie nie potrafili dojść do zrozumienia wydawanych przez nie dźwięków.
Profesor utrzymywał, że zrozumiał niektóre dźwięki. I tak: wuw miało oznaczać pożywienie, cheny napój, jek strzeż się! i wiele innych.
Później, robiąc doświadczenia w ogrodzie zoologicznym w Waszyngtonie i za pomocą fonografu, udało mu się pochwycić jeszcze inne dźwięki.
Podług niego, język małpi składa się z ośmiu, czy dziewięciu dźwięków zasadniczych, uzupełnionych trzydziestoma jeszcze dźwiękami.
Owa domniemana mowa małp, podchwycona przez naturalistę Garnera, była tylko szeregiem dźwięków, za pomocą których porozumiewają się ze sobą psy, konie, barany, gęsi, jaskółki, mrówki, pszczoły i t. d. Porozumiewają się one za pomocą krzyków, znaków lub ruchów, wyrażając tym sposobem radość lub trwogę.
Kwestja tak ważna nie miała być rozstrzygnięta przez jednego człowieka. W dwa lata później pewien doktór niemiecki postanowił rozpocząć w tym kierunku badania, lecz w pośród puszczy, w której przebywają małpy, a nie w pobliżu mieszkań ludzkich, jak to czynił profesor Garner.
Doktór ten, nazwiskiem Johansen, mieszkał w Kamerunie, w Malinba; zajmował się on więcej zoologją i botaniką niż medycyną i gdy się dowiedział o bezowocnych poszukiwaniach Garnera, postanowił je rozpocząć na własną rękę, chociaż był człowiekiem mającym przeszło lat pięćdziesiąt.
Ponieważ doktór często przyjeżdżał do Libreville, Jan Cort znał go dobrze.
Choć niemłody, doktór Johansen cieszył się doskonałym zdrowiem; mówił doskonale po angielsku i po francusku, nie gorzej, niż swoim rodowitym językiem; rozumiał nawet djalekt krajowców, gdyż jako doktór miał nieraz z niemi stosunki. Będąc człowiekiem bogatym, leczył przeważnie darmo; nie miał krewnych, ani bliższych, ani dalszych, i nie potrzebował nikomu zdawać sprawy ze swego postępowania; przytym trochę dziwak, zapalił się do studjów nad małpami.
Doktór miał służącego, rodem krajowca, z którego był dosyć zadowolony. Gdy mu oznajmił o zamiarze zamieszkania w puszczy, wpośród małp, ten nie wahał się towarzyszyć swemu panu.
Uczony kazał sobie sprowadzić z Niemiec klatkę lepiej zbudowaną i wygodniejszą, niż klatka Garnera, i zaopatrzywszy się w zapasy żywności, konserwy i amunicję, wybrał się w podróż. Zabrał oprócz tego rozmaite sprzęty, pościel, bieliznę, ubranie, naczynia kuchenne i stołowe, jak również starą katarynkę, którą posiadał w swoich zbiorach, mniemając, że małpy nie będą nieczułe na dźwięki muzyki. Oprócz tego, kazał wybić medale niklowe ze swoim nazwiskiem i portretem, zapewne w tym celu, aby je rozdać w kolonji małpiej, którą pragnął założyć w Afryce środkowej.
W lutym 1894 r. Johansen i jego służący wsiedli w Malinba na łódź i popłynęli rzeką Nbarri. Ale dokąd?
Doktór nie zwierzał się z tym nikomu. Mając poddostatkiem zapasów żywności, chciał uniknąć ciekawości ludzkiej. We dwuch dadzą sobie przecież radę.
Tym sposobem nikt nie będzie mu straszył małp, będzie się mógł swobodnie zachwycać urokiem ich mowy i zdoła odkryć tajemnicę ich dźwięków.
Co do dalszych losów uczonego Niemca tyle, tylko wiedziano, że łódź płynęła w górę rzeki Nbarri, że podróżni wylądowali w wiosce Nghila i że doktór wynajął tam dwudziestu krajowców do przeniesienia pakunków i że cała karawana skierowała się ku wschodowi. Od tej pory nic już nie słyszano o doktorze Johansen.
Krajowcy, powróciwszy do Nghila, nie potrafili określić dokładnie miejsca, w którym rozłączyli się z doktorem. Upłynęły już dwa lata i pomimo poszukiwań, nie powzięto żadnej wiadomości o niemieckim doktorze i o jego wiernym służącym.
Jan Cort i Maks Huber domyślali się po części nadzwyczajnych przygód doktora Johansena, który ze swemi ludźmi dotarł do rzeki, znajdującej się w północno-zachodniej stronie lasu Ubangi, następnie odesłał krajowców i z pomocą swojego służącego zbudował prom, na którym przywiózł gotowy materjał. Na tym promie popłynął po nieznanej rzece i zatrzymawszy się w miejscu, gdzie nasi podróżni znajdowali się obecnie, zbudował chatę.
Dotychczas przypuszczenia były zupełnie prawdopodobne, ale co się później stało z doktorem i jego służącym? Dlaczego chata była pusta? Przez jaki przeciąg czasu służyła ona za schronienie dwum śmiałym podróżnym? Czy oddalili się oni dobrowolnie, czy też zostali uprowadzeni przez krajowców? Toć las Ubangi uchodził za niezamieszkały... Może padli ofiarą dzikich zwierząt?... Czy żyli dotychczas?
Dwaj przyjaciele szybko zadawali sobie powyższe pytania, lecz niełatwo było rozjaśnić tego rodzaju tajemnicę.
— Zajrzyjmy do pozostawionego notatnika — rzekł Jan Cort.
— Zapewnie, tak będzie najlepiej — odpowiedział Maks Huber. — W braku innych wyjaśnień, może znajdziemy tam jakie daty...
Kończąc te słowa, Huber otworzył notatnik, którego kartki zniszczone były od wilgoci.
— Nie sądzę jednak, abyśmy się wiele mogli dowiedzieć z tej książeczki.
— Dlaczego, Maksie?
— Gdyż wszystkie kartki są niezapisane, z wyjątkiem pierwszej.
— No, a cóż jest na pierwszej?
— Jakieś urywane zdania i daty, które może posłużyłyby doktorowi Johansenowi do ułożenia dziennika.
I Maks Huber z trudem zaczął odczytywać zdania, nakreślone ołówkiem:
Dnia 29 lipca 1894 r. Przybyłem z eskortą do skraju lasu Ubangi.. Obóz na prawym brzegu rzeki... Budujemy prom...
Dnia 2 sierpnia. Prom skończony... Krajowców odesłałem do Nghila... Zatarłem ślady obozowiska i popłynąłem z moim służącym.
Dnia 9 sierpnia. Płynęliśmy z biegiem wody siedem dni, nie napotkawszy żadnych przeszkód... Zatrzymałem się na polance... W tej okolicy znajduje się mnóstwo małp... miejsce wydaje mi się odpowiednie...
Dnia 10 sierpnia. Wyładowaliśmy sprzęty na ląd. Chatę ustawimy pod pierwszemi drzewami, na skraju lasu, z lewej strony rzeki, na końcu polanki... Małp dużo.. szympanse... goryle...
Dnia 13 sierpnia. Zamieszkaliśmy już w chacie... okolica zupełnie pusta, niema śladu obecności ludzi, ani krajowców, ani białych... Ptactwa wodnego bardzo dużo... ryb także.. Chata dobrze ochrania przed burzą...
Dnia 25 sierpnia. Upłynęło 27 dni... życie ułożyło się regularnie. Na powierzchni wody ukazały się hipopotamy, ale nie zaczepiały nas... Ubiliśmy kilka antylop... Ostatniej nocy ukazały się w pobliżu chaty wielkie małpy... nie umiałem jeszcze określić, do jakiego należą gatunku. Nie okazywały wcale usposobienia nieprzyjaznego: biegały po ziemi i zwieszały się na gałęziach... Zdawało mi się, że spostrzegam ogień pomiędzy krzakami, o jakie sto kroków od chaty... Fakt ważny do sprawdzenia: zdaje mi się, że małpy mówią, że zamieniają pomiędzy sobą zdania: mała małpka powiedziała: „Ngora! Ngora! Ngora!...“ Wyraz ten u krajowców znaczy-matka.
Langa słuchał uważnie tego, co czytał jego przyjaciel Maks i w tej chwili zawołał:
— Tak, tak, ngora, ngora — matka, ngora, ngora!
Jan Cort przypomniał sobie, że poprzedniej nocy, gdy czuwał nad snem towarzyszy, słyszał kilkakrotnie powtórzony ten wyraz. Jak wiemy, sądził że to złudzenie, nie wspominał więc o tym towarzyszom, ale słuchając notatek doktora, uważał za właściwe powiedzieć o tym.
Maks Huber zawołał zdumiony:
— Czyżby profesor Garner miał słuszność? Czyżby małpy naprawdę mówiły?
— Nie wiem, ale kochany Maksie, ja także słyszałem ten wyraz: ngora — upewniał Cort — wtedy, gdy czuwałem w nocy. Wyraz ten wypowiedziany był głosem skrarżącym i płaczliwym.
— To dziwna rzecz, to bardzo dziwna — mówił Huber.
— Wszakże ty zawsze pragniesz rzeczy nadzwyczajnych — wtrącił Cort.
Kamis słuchał tego opowiadania, ale odkrycia doktora Johansena niewiele go obchodziły. Więcej go zajmowało to, że doktór pozostawił prom, który można było jeszcze użyć, jakoteż trochę przedmiotów w chacie. Co się stało z doktorem i jego wiernym służącym, Kamis nie uznawał za stosowne troszczyć się o to; tym mniej przeto pochwaliłby myśl odszukania śladów doktora w wielkim lesie Ubangi i byłby odradzał i odciągał od tego postanowienia Maksa i Jana.
Zresztą gdzieżby oni szukali doktora Johansena? Gdyby w notatkach uczonego była jakakolwiek wskazówka, może Cort uważałby za swój obowiązek iść go szukać, a Huber mniemałby, że Opatrzność wybrała ich za narzędzie ocalenia dla zaginionego. Ale z urywanych zdań notatnika niewiele można było wywnioskować.
Jan Cort rzekł:
— W notatkach mamy dowód, że doktór przebywał tu dni trzynaście.
— I nie wiadomo, co się z nim stało — dodał Kamis.
— Mniejsza o to — odezwał się Huber — nie jestem ciekawy...
— Daj pokój, przyjacielu, jesteś z natury bardzo ciekawy.
— Nie przeczę, Janie, i chcąc dojść rozwiązania zagadki...
— Udajmy się w dalszą drogę — zawyrokował Kamis.
Wistocie, najważniejszą dla nich rzeczą było wyporządzić prom i płynąć z biegiem rzeki. Może kiedyś ułoży się jaka wyprawa w celu wyszukania doktora Johansena, a wtedy dwaj przyjaciele mogliby do niej należeć.
Przed opuszczeniem chaty chcieli jeszcze zwiedzić wszystkie jej zakątki, przypuszczając, że mogą znaleźć jakieś przedmioty. Nie było to chyba niedelikatnością, po dwuletniej nieobecności poprzedniego właściciela chaty, który nigdy już nie zgłosi się po swoją własność. Chata mogła jeszcze służyć za doskonałe schronienie, osłaniał ją dach z blachy cynkowej, pokrytej słomą. Frontowa, okratowana ściana zwrócona była na północ, to jest w stronę, z której mniej dokuczały szkodliwe wichry. Gdyby w chacie zostało jakiekolwiek umeblowanie, jako to: krzesła, stoły lub pościel, nie uległoby to z pewnością zniszczeniu. Lecz rzecz dziwna, że chata była zupełnie pusta. Czas i opuszczenie poczyniły w niej niejakie szkody, podłoga nadgniła w niektórych miejscach, w ścianach, pod pnączami i zielenią, znajdowały się szpary. Lecz Kamis i jego towarzysze, nie mając zamiaru tu mieszkać, ani studjować obyczajów małp, nie myśleli o wyreperowaniu chaty. Kamis przeglądał kąty, nie znalazł jednak ani broni, ani odzieży, ani sprzętów, tylko w jednym kącie chaty podłoga za stąpnięciem wydawała dźwięk metaliczny.
— Tam coś jest — rzekł Kamis.
— Może klucz — domyślał się Maks Huber.
— A od czego klucz?
— Ech, mój kochany Janie, klucz do rozwiązania zagadki.
Oderwali zmurszałe deski i ujrzeli małą blaszaną skrzyneczkę. Kamis podniósł ją i otworzył. Jakaż była ich radość, gdy wewnątrz ujrzeli ze sto nietkniętych ładunków.
— Dzięki ci, poczciwy doktorze! — zawołał Maks Huber — jakże wielką oddałeś nam przysługę.
Na szczęście ładunki były tego samego kalibru, co karabiny Kamisa i jego towarzyszy.
— Wracajmy do miejsca, gdzie pozostawiliśmy prom — rzekł Kamis.
— Obejdźmy jeszcze las w pobliżu chaty, aby się przekonać, czy nie napotkamy gdzie szczątków doktora i jego służącego — radził Cort. — Może krajowcy chcieli ich uprowadzić w głąb lasu, może ich zabili i kto wie, czy kości tych biedaków nie leżą gdzie w lesie pozbawione pogrzebu chrześcijańskiego.
— W takim razie naszym obowiązkiem byłoby pochować je w ziemi.
Lecz wszelkie poszukiwania pozostały bezowocne. Oczywiście nieszczęśliwy doktór został uprowadzony przez krajowców, których brał za małpy.
— Mamy więc dowód, że las Ubangi bywa nawiedzany przez koczujące plemiona — rzekł Cort — i powinniśmy się mieć na baczności.
— Ma pan słuszność — potwierdził Kamis — wracajmy naprawiać prom.
— Nie dowiemy się więc, co się stało z poczciwym doktorem? — zapytał Huber. — Gdzie on może być teraz?
— Tam, skąd nie możemy otrzymać od niego żadnej wiadomości — odparł Cort.
— Tak mniemasz, Janie?
— Bezwątpienia, mój drogi Maksie!
Gdy powrócili do groty, była godzina dziewiąta rano. Kamis zajął się przygotowaniem śniadania. Ponieważ mieli teraz kociołek, Huber zaproponował, aby zamiast pieczonego mięsa, spożyć mięso gotowane.
— Będziemy mieli odmianę w posiłku — rzekł.
Projekt ten przyjęto chętnie i na ogniu postawiono kociołek z mięsem. Około południa podróżni nasi zajadali z apetytem zupę, do której brakowało im chleba, włoszczyzny, a nadewszystko soli.
Apetyt ich podniecała praca około promu, którego naprawą zajęci byli przed i po śniadaniu. Przynieśli z sobą kilka desek, które znaleźli za opuszczoną chatą doktora i temi naprawiali prom, a była to ciężka praca, ze względu na brak narzędzi. Deski spajali za pomocą ljan, mocnych jak druty żelazne, lub co najmniej jak liny okrętowe. O zachodzie słońca dopiero skończyli swoją pracę. Nazajutrz o świcie mieli się puścić w dalszą drogę. Na noc schronili się do groty przed deszczem, który zaczął padać z wieczora.
Maks Huber myślał o tym, że opuszcza na zawsze miejsce, gdzie znaleźli ślad zaginionego doktora Johansena i że nie będą się starali dowiedzieć, co się z nim stało. Myśl ta zajmowała go wyłącznie i podniecała jego wyobraźnię, spędzając sen z powiek. Gdy przymknął oczy, zdawało mu się, że widzi i słyszy, jak pawiany, szympanse i goryle rozmawiają ze sobą. Potym szydził z siebie, mówiąc, że to urojenie, gdyż doktór słyszał zapewnie rozmawiających krajowców. Wtedy inne obrazy przesuwały się w jego wyobraźni: puszcza z tajemniczą gęstwiną, w której kryły się nieznane ludzkie plemiona i wsie rozrzucone wśród drzew i pnączy. Wreszcie nie mógł wytrzymać i rzekł:
— Posłuchajcie mnie, Janie i Kamisie, chciałbym wam uczynić jedną propozycję...
— Cóż takiego, Maksie?
— Żebyśmy coś uczynili dla tego biednego doktora...
— Czy pan chce, abyśmy poszli go szukać? — zawołał Kamis.
— Nie, wiem, że obecnie jest to niemożliwe, ale na pamiątkę biednego doktora, nazwijmy tę rzekę rzeką Johansen, gdyż sądzę, że nie ma ona żadnej nazwy.
Jednomyślnie przyjęto tę nazwę rzeki i tak ją odtąd nazywają na mapach.
Noc przeszła spokojnie i podróżni nasi, chociaż czuwali kolejno, nie usłyszeli już jednak żadnych dźwięków podobnych do mowy ludzkiej.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.