Strona:Juliusz Verne - W puszczach Afryki.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 117 —

jak druty żelazne, lub co najmniej jak liny okrętowe. O zachodzie słońca dopiero skończyli swoją pracę. Nazajutrz o świcie mieli się puścić w dalszą drogę. Na noc schronili się do groty przed deszczem, który zaczął padać z wieczora.
Maks Huber myślał o tym, że opuszcza na zawsze miejsce, gdzie znaleźli ślad zaginionego doktora Johansena i że nie będą się starali dowiedzieć, co się z nim stało. Myśl ta zajmowała go wyłącznie i podniecała jego wyobraźnię, spędzając sen z powiek. Gdy przymknął oczy, zdawało mu się, że widzi i słyszy, jak pawiany, szympanse i goryle rozmawiają ze sobą. Potym szydził z siebie, mówiąc, że to urojenie, gdyż doktór słyszał zapewnie rozmawiających krajowców. Wtedy inne obrazy przesuwały się w jego wyobraźni: puszcza z tajemniczą gęstwiną, w której kryły się nieznane ludzkie plemiona i wsie rozrzucone wśród drzew i pnączy. Wreszcie nie mógł wytrzymać i rzekł:
— Posłuchajcie mnie, Janie i Kamisie, chciałbym wam uczynić jedną propozycję...
— Cóż takiego, Maksie?
— Żebyśmy coś uczynili dla tego biednego doktora...
— Czy pan chce, abyśmy poszli go szukać? — zawołał Kamis.
— Nie, wiem, że obecnie jest to niemożliwe, ale na pamiątkę biednego doktora, nazwijmy tę