Strona:Juliusz Verne - W puszczach Afryki.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 115 —

Kamis przeglądał kąty, nie znalazł jednak ani broni, ani odzieży, ani sprzętów, tylko w jednym kącie chaty podłoga za stąpnięciem wydawała dźwięk metaliczny.
— Tam coś jest — rzekł Kamis.
— Może klucz — domyślał się Maks Huber.
— A od czego klucz?
— Ech, mój kochany Janie, klucz do rozwiązania zagadki.
Oderwali zmurszałe deski i ujrzeli małą blaszaną skrzyneczkę. Kamis podniósł ją i otworzył. Jakaż była ich radość, gdy wewnątrz ujrzeli ze sto nietkniętych ładunków.
— Dzięki ci, poczciwy doktorze! — zawołał Maks Huber — jakże wielką oddałeś nam przysługę.
Na szczęście ładunki były tego samego kalibru, co karabiny Kamisa i jego towarzyszy.
— Wracajmy do miejsca, gdzie pozostawiliśmy prom — rzekł Kamis.
— Obejdźmy jeszcze las w pobliżu chaty, aby się przekonać, czy nie napotkamy gdzie szczątków doktora i jego służącego — radził Cort. — Może krajowcy chcieli ich uprowadzić w głąb lasu, może ich zabili i kto wie, czy kości tych biedaków nie leżą gdzie w lesie pozbawione pogrzebu chrześcijańskiego.
— W takim razie naszym obowiązkiem byłoby pochować je w ziemi.
Lecz wszelkie poszukiwania pozostały bezowocne. Oczywiście nieszczęśliwy doktór został