W przedziale I. klasy

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł W przedziale I. klasy
Pochodzenie Zaszumiały pióra
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa Karola Rzepeckiego
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Zjednoczenia Młodzieży
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
W PRZEDZIALE I. KLASY


Pociąg rwał całą siłą pary.
Przez okna wagonu migały wzgórki i rozległe doliny, pokryte kępami jałowcu i karłowatą wierzbą. Pogoda była śliczna, godzina przedwieczorna, zalana krwawą łuną zachodzącego słońca. Biały kłąb dymu wylatując z lokomotywy, rozpadał się na pojedyncze kłaczki i świecąc w słońcu różowo, obsypywał gęsto wysoki nasyp toru.
W przedziale pierwszej klasy, pociągu kurjarskiego, przy oknie, siedziała młoda kobieta. Miała włosy jasno blond, z połyskiem, mieniące się w złoto; zaczesane bujnie nad czołem, lekko faliste, zakończał z tyłu duży węzeł skręcony luźno.
Siedziała wspierając głowę na dłoni, zapatrzona w jaskrawe łuny, z tęsknym wyrazem w ciemnych oczach. Druga ręka zwisła na sukni, trzymając rozłożoną książkę. W postaci kobiety przebijała apatja i rezygnacja.
Monotonny stukot kół wagonowych, świst lokomotywy, wpadał biernie do jej uszu.
Trwała w głębokiem zamyśleniu, może o tych roztoczach zalanych krwawiącym się blaskiem, które migały przed jej oczyma z szybkością niepochwytną, jak najlepsze chwile w życiu człowieka.
O czem myślała?... może o tem co już przeszła na ziemi, i co ją czeka jeszcze w wielkiej liczbie dni jej pozostałych.
Lubiła świat i ludzi. Wielkie zbiorniki cywilizacji, środowiska ludzkie pociągały ją również silnie, jak ciche łąki wiejskie z klekotem bocianów, jak rozległe pola ze śpiewem, fujarki pastuszej. Kochała naturę, wielbiła sztukę. Muzyka, byle harmonijna, upajała ją zawsze. Ludzi lubiła dla własnych studjów, mówiąc, że ma przeciwne zdanie od Seneki. Ten mędrzec twierdził, że ile razy poszedł między ludzi, mniejszym wracał człowiekiem. Ona zmieniała mniejszy na — rozumniejszy.
Ludzie i świat, gdy weszła wśród nich młodziutką dziewczyną, zaczynającą żyć, wzięli ją odrazu w dość barokowe ramy. Ale inteligencja dopomogła jej do prędkiego rozejrzenia się. Zrozumiała ludzi i pomimo ich błędów nie mogła bez nich żyć. Sama uważając się za pełną ułomności była wyrozumiałą na cudze winy. Z siebie nigdy nie czuła zadowolenia, wiecznie coś sobie zarzucając. I teraz w wagonie także karciła się widać, bo wyraz grymaśny i gniewny przemknął po jej ruchliwej twarzy.
Z głębokiej zadumy obudził ją głośniejszy huk hamulców. Dojeżdżano do stacji.
Wszczął się ruch w korytarzu, szmer głosów ludzkich i prędkich kroków. Lekkie szarpnięcie, przeciągły ryk lokomotywy, sygnały i pociąg stanął.
Młoda kobieta nie ruszyła się z miejsca. W korytarzu usłyszała głos konduktora.
— Proszę pana tu jest przedział zajęty tylko przez jedną panią, może pan pozwoli?
— Ja pozwolę, ale czy ta pani pozwoli? — odpowiedział żartobliwy głos męski.
— Poprosimy, — zawyrokował konduktor.
Drzwi się raptownie odsunęły, młoda kobieta odwróciła głowę, iskry gniewu zaświeciły w jej oczach.
Konduktor skłonił się.
— Pani pozwoli zająć tu miejsce........
Z po za niego ukazała się wytworna głowa męska, ręka odsunęła konduktora, i wysoki mężczyzna zdejmując kapelusz zawołał.
— Przepraszam panią, że robię jej różnicę — ale....
Nie dokończył, jak popchnięty posunął się naprzód, z rozjaśnioną twarzą. Młoda kobieta w łunie rumieńca, powstała żywo podając mu rękę.
— A to traf szczęśliwy!... bajeczne! — zawołał i jej dłoń podniósł do ust.
— Nie spodziewałam się pana spotkać — odrzekła z uśmiechem.
— Więc instaluję się tu na dobre. Pani tak groźnie spojrzała na mnie, żem chwilowo stchórzył, ale teraz nawet nie pytam.
— Taki pan pewny? a jeśli odmówię....
— Nie zrobi pani tego, zresztą ja nie usłucham, bo najpierw cieszę się na myśl wspólnej podróży, a powtóre nie mam się gdzie podziać, wszędzie zajęte.
Wyjrzał na korytarz i zawołał na konduktora.
— Niech tu przyniosą moje rzeczy.
Przy rozkładaniu walizek nie zamienili ani słowa. Gdy pociąg ruszył, usiedli naprzeciw siebie w milczeniu. On pochylił się do niej.
— Pani Anno, czy jestem wielkim intruzem?...
— Choćbym nawet powiedziała: tak, pan by na to nie zważał.
— Wolałbym jednak — nie.
— Więc powiem coś trzeciego: jest mi to obojętne.
— Brawo! ja tak mówić nie mogę, wolę jechać z panią niż z jakąś tłustą bankierową, albo w pustych ścianach.
— Słowem szanse możliwe.
— I dobrze nam z tem.
Patrzał na nią przenikliwie.
Anna cofnęła się w tył, i oparta o poduszki, spojrzała mu śmiało w oczy.
— Czy pan także do Warszawy?...
— Tak, jadę w swoich sprawach, a pani?....
— Ja do krewnych, na krótko.
W każdym razie obejrzy pani miejscowe wystawy sztuk pięknych, mówiąc nawiasem sztuk średnich, gdyż na prawdziwe piękno mamy zawsze posuchę. Będzie pani na paru operach.
— Zapewne, po raz setny odwiedzę wszystkie zakamarki godniejsze uwagi.
— I po raz setny wyjdzie pani znudzona.
— Znudzona?... to za silne, nie zachwycona, wyłączam opery, które zawsze lubię.
— A więc muzykę, jest pani złożona z tonów i refleksów bardzo subtelnych.
— Lecz nie zawsze harmonijnych, miewam dysonanse.
Skoro je pani odczuwa, to znak osobistego krytycyzmu, analizy jaką pani nad sobą rozciąga.
— Jest to system dobry, ale męczący.
— I pouczający, a bez walki nic.
— Jednak szczęśliwe są natury nie patrzące w siebie, ani po za siebie, żyją w miejscu, bez pragnień, dążeń, a zatem i krytycyzmu.
— Ale istnienie takich skorupiaków to moralna śmierć, na jaką bym się nie zgodził i pani również. Żyć bez horyzontów szerszych idei mogą ślimaki, bo im dobrze w ciasnej muszli, są szczęśliwe. Nawet nie pojmują istot unoszących się w górne sfery. Dla nich to tracenie czasu nadarmo, szukanie utopji, próżne błądzenie ambicji bez rezultatów. Ich postulaty odpowiadają intelektualnym zdolnościom, polegającym li tylko na umiejętnem budowaniu własnych ram i pełzaniu po ziemi.
— Zapewne, błądzenie w krainach abstrakcji jest wielką ponętą dla ludzi o umysłach bardziej skrzydlatych. Ale czy pan nie sądzi, że to istotnie utopja?... i że praktyczność jest po stronie skorupiaków?...
— Praktyczność?... bez kwestji, ale ona z ideałem nie ma nic wspólnego, to siostrzyca ziemi. Ideały są to dzieci błękitów, podobno nawet posiadają ich barwę.
— Więc praktyczność powinna być szarą?...
— Taką też i jest.
— Czasem ideały zmieniają się również w szare, nawet w czarne.
— Skąd taki pesymizm?... pani jest jakby spadłą z obłoków.
— Nigdy na nich nie byłam.
— Ale dążyła pani do nich.
— Bardzo śliska droga — rzekła z grymasem.
— Tem ponętniejsza! Par excellence nie lubię utartych szlaków.
— O i ja nie! lecz gdy się po kilka razy wspinać, zawsze napróżno, to w końcu zmęczy, zniechęci tak, że nawet istnienie skorupiaków wydaje się znośnem.
— Trzeba walczyć do końca.
— I zginąć wraz z nadzieją?...
— Nie — i zwyciężyć! Czy wie pani — rzekł zmieniając ton, widzę w niej wielką różnicę od ostatniego widzenia się.
— Od ostatniego i od pierwszego, niech pan doda.
— Prawda, żeśmy się tylko raz widzieli, czasem myślę, że znam panią od bardzo dawna.
— Mówiliśmy z sobą dużo.
— Tak, i o rzeczach jakie można zapamiętać. Rozmyślałem wiele o pani, szczególnie podobało mi się jej zdanie o ludziach, że im więcej się ich poznaje tem większa ochota do śmiechu, a mniejsza do życia. To dowodzi pewnej krańcowości, bo już na płacz nie znalazła pani zastosowania, a płacz to przecie objaw pośredni.
— Bo ludzie nie są warci płaczu.
— Tylko śmiechu, dobrze. Ale czemuż tak raptowny przeskok od śmiechu do śmierci?
— To są rzeczy różne, śmiech dla nich, śmierć dla mnie, gdybym już nie mogła ich znosić.
— Z tem się nie zgadzam, zamarna idea, aby dla niej pozbawiać świat takiej istoty jak pani.
— Gdyby mnie ludzie tak zrazili, że marzyłabym o śmierci, co by było wówczas światu po mnie?.....
— Bardzo wiele! wskazać pani inny cel, inne horyzonty, gdzie by pani ludzie nie dosięgli.
— Czy pan rysuje obraz klasztoru? to nie dla mnie.
— Nie, ja zmierzam do zamążpójścia pani.
— Rzuciła się w tył niecierpliwie, ironiczny wyraz osiadł na jej twarzy.
— Ach! i pan?... myślałam, że choć pan odstąpi od tego szablonu wydawania mnie za mąż. Zresztą jeśli by mnie ludzie zrazili, czyż mogłabym iść pośród nich znowu?...
— Owszem! iść ręka w rękę z człowiekiem, któryby się świata nie bał, a z ludźmi dał sobie radę.
— Więc musiałby w nich wierzyć.
— Nie koniecznie, mógłby ich równie dobrze puszczać kantem.
— To rzadki wytwór ludzkości — taki człowiek.
— Czyż pani wszystkich, bez wyjątku podsumowuje pod swój kodeks?....
Zamyśliła się.
— No nie, ja zresztą nie doszłam jeszcze do takiej ostateczności. Niekiedy doznaję wrażeń przeciwnych, są ludzie, którzy mnie nawet pociągają, wzbudzają ufność, którym wierzę.
— Doskonale! między nimi wybrać człowieka zastosowanego do pani, i w drogę, na przestworza! a ludziom rzucić na pożegnanie spazm ironicznego śmiechu.
— Powtarzam panu to nie dla mnie. Szablon, szablon!
— Za pozwoleniem, co pani nazywa szablonem w tym wypadku.
— Co?... wychodzenie za mąż, gdy się do tego nie ma przekonania, zwłaszcza powtórnie. Pojęcie ludzi, że młoda kobieta samotnie żyć nie może czy nie potrafi... bo ja wiem! W danym wypadku szablonem jest pańska troskliwość o moje secundo voto. Wszędzie naokoło to samo słyszę.
Przesunął ręką po czole i wpatrzył się w nią długo, poważnie.
— Pozwoli pani, że wszystkiemu zaprzeczę. Najpierw zamążpójście bez przekonania ja nazywam wprost niemoralnością. Oddanie się kobiety mężczyźnie bez wewnętrznego popędu, sugestji płynącej z jednakowych temperamentów, czy duchowych poglądów, jest usankcjonowaną prostytucją. Jednakowo nazwa ta przysługuje pannie jak i wdowie, nawet więcej wdowie, gdyż jest bardziej uświadomioną. To punkt pierwszy. Dalej: ludzie myślą, że młoda kobieta samotnie żyć nie może, czy nie patrafi. Może napewmo, ale czy potrafi to pytanie?....
— Ja nie widzę w tem różnicy — przerwała Anna.
— A jest wielka. Żyć samotnie, bez oddanego sobie człowieka, który panią osłoni i stanie się jej tarczą w życiu, mistrzem, dobrym duchem, pani żyć może, zapewne, ale czy pani za takiem istnieniem nie zatęskni?... Czy pani nie będzie jak bluszcz, co bez podpory nie rośnie w górę, lecz wbrew przeznaczeniu wije się na ziemi, tęskniąc za opoką?... Może żyć, tylko nie potrafi być szczęśliwym. Pani jest jak ów bluszcz, choć się pani podaje, co najmniej, za dąb. Więcej ma pani energji, niż siły i naturę swą tęgą, trzeźwą i oryginalną, ale kobiecą, przygniata pani ambicją wystarczania sobie. Popełnia pani błąd. Jest pani silną duchowo, ale nie tak dalece, aby przejść przez życie bez opieki i jakiejś większej siły. Jest pani trzeźwą, lecz nie do tego stopnia aby świat i ludzie jej nie razili. Jest pani bluszczem i mimozą, te dwie rośliny rzucone na pustyni zginą zawsze. Ma pani ideały, dążności, które w czyn wprowadzone być nie mogą, gdyż za słabą jest pani kobietą: wrażliwą, głęboko czującą, z sercem i wschodnim temperamentem. Niech się pani nie krzywi na ten superlatyw, zanadto go ludzie okrzyczeli. W rzeczywistości wyraz ten użyty dobrze, jest nie zastąpiony.
— Względem mnie jest źle użyty, — przerwała lekko wznosząc ramiona.
— Pani daruje, lecz sąd o tem ma zawsze druga połowa rodu ludzkiego. Wracam do rzeczy: Nie jest pani emancypantką, chociaż wysoce kulturalną kobietą, czyli że wszystkie cechy jakie wymieniłem, sformułowane, wytworzą stanowczy wniosek, że pani samotnie żyć może, ale szczęśliwą być nie potrafi i jak mimoza wśród piasków zwiędnie pani prędko, tak moralnie jak i fizycznie. A to by była szkoda nie do darowania. To punkt pierwszy.
— I ostatni chyba?
— Czy znudziłem panią?
— Co znowu?... — rzekła żywo. — Przeciwnie, to co pan mówi zajmuje mnie bardzo, pan mnie znudzić nie może.
— A jednak nazwała mnie pani szablonowym?...
— To w innej kwestji, to co innego.
— Właśnie teraz o tej innej kwestji będę mówił, raczej bronił się. Pani twierdzi, że szablonem jest moja troskliwość o pani secundo voto, otóż ja temu zaprzeczam.
Poruszyła się żywo.
— Już widzę, że się omyliłam, pan głębiej tłómaczy swą troskliwość i mówi pan z zasady, podczas kiedy inni tylko dla braku tematu, lub z obowiązku pochlebienia mi, że o mnie i o małżeństwie razem można jeszcze mówić. Miłosierne dusze! To jedynie nazywam szablonem.
— I jest pani w prawie; ja mówiłem z przekonania, a po drugie mam w tem osobisty cel.
Otworzyła szeroko oczy.
— Cel? — jaki? — spytała.
Podsunął się bliżej i wziął obie jej ręce w swe gorące dłonie.
— Abyśmy razem szli w przestworza i abyś wsparta na mojem ramieniu mogła rzucić ludziom spazm ironicznego śmiechu.
Głos jego o niskich tonach brzmiał uroczyście.
Anna zbladła, cofnęła się przestraszona, a le trzymał jej ręce jakby w kleszczach. Fala krwi uderzyła jej do głowy oblewając twarz i szyję.
— Panie, co to znaczy?. — wyjąknęła.
— Chcę abyś mi podała rękę, została moją żoną.
— Ależ panie Andrzeju! my się prawie nie znamy. Wie pan, że gdybym go mniej szanowała, mogłabym się obrazić.
— Nie pani, kobieta obrazić się może wówczas, gdy jej mężczyzna okaże brak czci. A ja składam jawny dowód, jak panią wysoko cenię, skoro ją chcę mieć dla siebie.
— Czy to ma być pochlebnem dla pana, czy dla mnie?...
— Dla nas obojga.
— Czyli że zaszczyt?...
— Jest z obu stron, — dokończył.
Patrzał jej w oczy z pewną dumą i wielką pewnością siebie. Ona po chwili spuściła powieki.
— Więc czy tak?....
Podniosła głowę, gwałtownym ruchem wysuwając ręce z jego dłoni.
— Proszę, niech mi pan powie, co pana skłania do podobnej prośby?...
Wyprostował się dumnie.
— Głębokie przekonanie — rzekł z mocą.
— Przekonanie?...
— Że będziemy szczęśliwi, że pan i jest kobietą jakiej dawno szukałem, a ja najodpowiedniejszym towarzyszem dla niej. Musieliśmy się w życiu spotkać i powinniśmy iść razem w jego szranki.
Patrzała na niego zdumiona, imponował jej, porywał czarem.
— Ależ gdzie jest pańska teorja, jaką pan przed chwilą głosił, że małżeństwo bez głębszych idei jest — jak pan to powiedział?....
— Niemoralne, i to samo teraz powtarzam, ale w naszem położeniu idea istnieje: obopólny pociąg ku sobie.
— Z pańskiej strony — rzekła z akcentem.
— I ze strony pani także — odrzekł śmiało.
— Pan jest zarozumiały! — wybuchnęła.
— Nie pani, tylko pewny siebie.
— Więc pan myśli, że go kocham?...
— Jeszcze nie, ale to nastąpi niebawem, za małośmy z sobą przebywali. Tymczasem jestem pani wybranym typem, tak jak pani jest moim. Mamy na siebie wpływy. Zrobiłem na pani wrażenie od pierwszej chwili, ja zaś ujrzawszy panią powiedziałem sobie, że będziesz moją. Jest to nieomylny znak jednakowej rasy, spotkanie się pokrewnych typów.
— Mówi pan jak Bourget.
— Ach tak! no więc i pokrewnych dusz. Czy pani wierzy w platoniczną miłość?...
Zastanowiła się, poczem poruszyła głową.
— Nie, może być platoniczne uczucie polegające więcej na przywiązaniu, ale miłość, w całem słowa znaczeniu, ma zawsze podkład inny.
— Zmysłowy, mówmy otwarcie, pani rozumie to jednakowo dobrze jak ja. Nasza miłość wyrośnie nie tylko na tej glebie. Obecnie pojmują się nasze duchy, i popycha nas ku sobie wspólność typów. Wszystko to z czasem stworzy potężne uczucie.
— Więc pan mnie również nie kocha?...
— Owszem, ale po swojemu. Poco pani powiedziała również?...
— Bo i ja pana nie kocham.
— Owszem, ale także na swój sposób.
— Ha! ha! ha! — śmiała się Anna podnieconym śmiechem. Wsparta o aksamitną poduszkę, śmiała się serdeczną, długą gamą.
On siedział milczący, wpatrzony w nią. Szare jego źrenice nabierały blasku, twarz bladła. Na sfałdowanem czole żyły miał nabrzmiałe, nozdrza mu latały, usta zacinał.
Nagle zerwał się, stanął przed nią i porywając jej ręce zawołał stłumionym głosem:
— Pani Anno, co znaczy ten śmiech?... On mnie obraża, z czego się pani śmieje?....
— Z sytuacji!... ha, ha, ha!...
Ściskał mocno jej dłonie, przeczuwał w tym śmiechu jeszcze coś innego i milczał.
Po chwili usiadł, ona się uspokoiła.
— Dlaczego sytucja nasza wydała się pani tak śmieszną?... — spytał.
— Nie wiem! nie wiem! nawet nie śmieszną ale... dziwną, sam pan przyzna, że nasza rozmowa....
— O tak, jest dość oryginalną, i mogła powstać tylko między ludźmi tego rodzaju co my. Z panią nie mogę rozmawiać jak z pierwszą lepszą panną, i nie umiem padać na kolana, prosząc o rękę. My z sobą musimy mówić inaczej. W każdym razie na odpowiedź pani czekam — za długo.
Spuściła głowę. Milcząc zaczęła gładzić białą, delikatną ręką fałdy sukni. Na palcu jej błyszczał brylant oprawny w złoto.
Milczenie trwało. Po twarzy jej przelatywały fale bladości, i gorące płomienie. Oczyma mrugała, usta jej drżały. Pierś opięta stanikiem podnosiła się szybkim tempem.
On oka z niej nie spuszczał. Powoli wziął jej rękę i bez słowa, z pewnością siebie, ściągnął migocący brylant z jej palca i wsunął na swój mały palec. W zamian na jej białej ręce, błysnął pyszny rubin oprawny w brylanty, i krwawił się, jak krwi kropla. Ona nie broniła się, więc pochylony, przycisnął do rozpalonych warg jej miękką, ciepłą dłoń. Wówczas powstała jakby siłą uniesiona, i w milczeniu, z ogniem w oczach, podała mu drugą rękę. Stali patrząc na siebie; z namiętnych ust jego wionął szept.
— Moja?...
— Tak! Wziąłeś mię.
Objął ramieniem jej postać i wyciągając rękę, wskazał szerokie równiny za oknem, w czerwieni gasnących zórz.
— A teraz w przestworza! — zawołał gorąco.
Spojrzeli na siebie poważnie i połączył ich długi, serdeczny uścisk.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.