W krainie złota/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł W krainie złota
Podtytuł (nowella)
Pochodzenie Pisma zapomniane i niewydane
Wydawca Wydawnictwo Zakładu Nar. Imienia Ossolińskich
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Zakładu Narodowego Im. Ossolińskich
Miejsce wyd. Lwów, Warszawa, Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały rozdział
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór pism
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii

W KRAINIE ZŁOTA.
(NOWELLA)
I.
WSTĘP.

Kto dziś przejeżdża przez miasto Sacramento, nie w kierunku San Francisco, ale na południe ku rzece Makosme, ujrzy jeszcze dom, w którym mieszkał Sutter, pierwszy odkrywca złota w Kalifornji.
Dom dziś już stoi za miastem i jest ruiną; dachu na nim niema, mury, lepione z szarej gliny, a barwne przez ogień, przez kule meksykańskie i szczerbione indyjskiemi tomahawkami, zrysowały się, porozpadały i częściowo zmieniły w bezładne kupy gruzu; ale mieszkańcy miasta ogrodzili je drucianym płotem i strzegą, jak oka w głowie, tych ostatków „kalifornijskiej kołyski“.
Gdyby bowiem nie ten dom, nie istniałoby Sacramento, nie istniałoby czterechkroćstotysięczne San Francisco, kolej nie łączyłaby dwóch oceanów i Kalifornja nie byłaby tem, czem dziś jest, to jest krainą, szumiącą łanami zbóż, gajami pomarańcz, winnic, drzew migdałowych i pieprzowych, ale najprawdopodobniej głuchą i bezludną pustynią.
Sutter, odkrywca złota, tak stworzył Kalifornję, jak później Strzelecki Australję.
Dziwne czasem przeznaczenia wiążą się z zamiarami ludzkiemi. Sutter był człowiekiem ogromnej energji, ale raczej idealistą, niż człowiekiem praktycznym.
Przybywszy z kilku towarzyszami do Kalifornji, założył tartak. Dlaczego i poco? trudno powiedzieć.
Tartak może przynosić znakomite zyski w krainach zaludnionych, gdzie się budują domy, okręty i tym podobne. Ale w pustyni, jaką naówczas była Kalifornja, co robić z deskami? A jednak tartak stanął. Dwa razy palili go Indjanie i za każdym razem odbudowywano go na nowo. W czasie drugiego napadu Sutter, oblężony w owym wspomnianym domu, mało nie zginął ze wszystkimi towarzyszami.
Ale napad szczęśliwie odparto, w dwa tygodnie zaś później tartak szumiał i klekotał, jak dawniej.
Może szum jego kół przypominał Sutterowi szum wodospadów ojczystej Szwajcarji. Aż pewnego razu, gdy koła milczały, jeden z towarzyszów Suttera dostrzegł pod niemi, w przezroczy wodnej, grube, połyskujące żółtawo ziarna. Było to złoto.
Jakim sposobem wieść o niem przebiegła w mgnieniu oka pustynię, rozległą na cztery tysiące mil angielskich i doszła do New Yorku, trudno powiedzieć: dość, że losy Kalifornji były od tej chwili rozstrzygnięte.
Kupcy w New Yorku, Bostonie, Filadelfji i Baltimore porzucali swe kramy, urzędnicy urzędy, plantatorowie południa swe plantacje, rozbójnicy na Missisipi swe porohy, skwaterowie swe stada, strzelcy swe puszcze — i wszystko, co żyło, dążyło do Kalifornji kopać złoto i szukać go w rzekach, rzeczkach, strumieniach, wzgórzach, wąwozach.
Dziś śluzy tylko, długie na kilka mil czasem i upowite w bluszcze, powoje, liany, kapiące uwiciem i festonami zieloności, przypominają, że Kalifornja jest krajem złotodajnym. Ale dziś kopalnie zmieniły się w przedsiębiorstwa akcyjne i praca rąk zastąpiona machinami; wówczas zaś widziałeś setki ludzi, pracujących osobiście z rydlem w ręku i taczkami. Rozkopywano całe wzgórza, zmieniano koryta strumieni, pracowano dzień i noc, pod palącem słońcem, bez dachów nad głową, wśród huku strzałów rewolwerowych.


II.
SACRAMENTO.

Kiedy Sutter zbudował swój pierwszy dom i tartak, nazwa Sacramento nie istniała.
Mianowano nią nietylko rzekę, ale i osadę, na lewym brzegu leżącą. Była to jednak meksykańska mieścina w całem znaczeniu tego wyrazu. Składał ją szereg obdrapanych domów, tuż nad wodą stojących, budowanych z czerwonego drzewa, którego lekkie i źle przybijane deski każdy wiatr odrywał. Niektóre z tych budowli wzniesione były z chróstu, pomazanego jaskrawą gliną, wydobytą z rzeki; inne podobniejsze były do indyjskich wigwamów w kształcie ostrokręgów, z których szczytu sterczały tyczki.
Dwa największe budynki były to wenty, w których sprzedawano wódkę i mescal. Wieczorami rozlegały się z nich klątwy grających w karty caballerów i suche dźwięki krzyżowanych w bitwie noży. Trupy wyrzucano w wodę z obszernych werand, wszystko bowiem przesłaniały rozpanoszone wszechwładnie płaczące wierzby. Jasnozielone ich warkocze przedstawiały zbitą i pogmatwaną masę, częścią zatopioną w wodzie, częścią pokrywającą brzeg. Młode pędy, wyrastające z ziemi, mieszały się ze staremi, tamując przystęp do rzeki. Niepodobieństwem było posunąć się krok jeden w tej gęstwinie, ale z drugiej strony oddawała ona niezmierną usługę, albowiem woda nie mogła podmulać brzegu, który, w miarę jak między korzeniami osadzała się glina, wznosił się stopniowo, broniąc osadę od zalewu. Ale wogóle niedostateczna to była obrona: po zimowych deszczach czerwone fale pokrywały brzeg, gałęzie i osadę. Na pozostałym mule puszczały się ślazy, liany i powoje, słowem — nowe lasy wyuzdanej, nieprawdopodobnej roślinności.
Drugi brzeg był niską łąką.
Jest nią dotychczas. Łąka ta ciągnie się jak okiem dojrzeć i, z wyjątkiem miesięcy letnich, przez większą część roku prześwieca wodą, powierzchnia owej „prerji“ nęci oko żywą, wiecznie świeżą zielonością trawy i migotaniem tysiącznych barw łącznego kwiecia. Tulipany, irysy, lilje białe, wielkie blado-różowe gwoździki, żółte wanilje wychylają głowy nad trawę i kołysane wiatrem mienią się, jak tęcza. Na wyższych kępach rosną czarne dęby (black vaks), z których liść nie spada nigdy.
Łąka ciągnie się wzdłuż prawego brzegu aż do oceanu i jest ziemią obiecaną dla wodnego ptactwa. Mamy, dzikie gęsi, kormorany, pelikany, kaczki szare, czarne i różowe, żórawie, czaple i kulony gnieżdżą się tu, żyją, umierają w niezakłóconym spokoju.
W miejscowościach suchszych żyją króliki, zające, w błotach łosie, w zaroślach jelenie i kangury, prócz tego wszędzie pasą się trzody. Bydło, sprowadzone jeszcze przez jezuitów z Meksyku, rozmnożyło się tu bardzo. Łąka żywiła osadę, Meksykanie bowiem byli hodowcami. Rolnictwo za czasów Sutterowego tartaka prawie że jeszcze nie istniało. Na południu od Los Angelos księża zasadzili w misji pierwsze szczepy winne, ale na północy sadzono tylko kukurydzę, której ziarna tłuczono w pierwotny sposób między kamieniami. Zresztą majątek stanowiły woły i krowy, których nie było komu sprzedawać. Żadne okręty nie przebijały jeszcze pysznego bayu San-Francisko. Niejeden też caballero stawiał na kartę po dziesięć wołów i dwadzieścia krów. Bogactwem były także stada koni, tak zwanych mustangów, o krwawych oczach i pokudłanych ogromnych grzywach, ścigłych ale złośliwych. Kobiet brakło zupełnie. Miejscowi mieszkańcy osady brali za żony Indjanki z pokoleń Soussonów i Wężów, które to pokolenia zamieszkiwały stoki Sierry Newady.
Życie prowadzono pustynne i nawpół dzikie. Księżyc, który wieczorami podnosił się nad „łąką“, oświecał ziemię uśpioną, zupełnie pierwotną. Dymy, wydobywające się z pomiędzy wierzb, były jedynym znakiem, iż ludzie żyją nad Sacramento. Ciszę przerywało tylko wycie dzikich zwierząt i klekotanie historycznego tartaka.


III.
SACRAMENTO.

W kilka lat po odkryciu złota zmieniło się wszystko.
Domy meksykańskie pochyliły się jeszcze mocniej na wodzie, ale w prostopadłym kierunku od rzeki wyrosło, jak grzyb po deszczu, anglosaskie city. Po prawdzie city to składało się z jednej długiej ulicy, która dziś nosi nazwę: K-street, a wówczas nazywała się ulicą Górników. Bruku na niej jeszcze nie było i domy nie wznosiły się nieprzerwanym szeregiem.
W przerwach między niemi ciągnęły się obszerne place, częścią obudowane parkanami, częścią okryte i porosłe dębami. Na początku i przy końcu ulicy wznosiły się dwa hotele: jeden pod szumną nazwą Hotelu Dżentelmanów, drugi — Szarego Niedźwiedzia. Były to najpiękniejsze budowle w mieście. Przed niemi też dzień i noc roili się górnicy: straszne figury z nożami za pasem, w kapeluszach z poobdzieranemi rondami, o twarzach, sczerniałych od słońca, dzikich, groźnych. Setki tych ludzi padły pod siekierą indyjską, lub z trudów w ciągu podróży przez pustynie Far-Westu.
Przetrwali i zostali tylko olbrzymi. I między nimi jednak grasowała febra, pobrzeże bowiem Sacramento niezdrowe. Codziennie napływały teraz nowe fale ze wschodu. Ulica Górników wrzała nieustającym jarmarkiem. W domach pootwierano sklepy, w których sprzedawano łopaty, rydle, motyki, sita, rewolwery, karabiny, flanelowe koszule, sombrera, żywe srebro, słoninę, mąkę i wódkę.
Przychodzący górnik dobywał z zanadrza pióra, napełnione piaskiem złotym i płacił, sypiąc go na kantor sklepowy. Płacił za każdą rzecz literalnie na wagę złota. Handel wogóle lepiej się opłacał, niż praca górnicza. Dość powiedzieć, że funt mąki kosztował na dzisiejszą monetę dwa dolary. Cały zarobek górników przechodził do handlarzy. Dowodem tego Francuz Marja, który wykopał miliony, a umarł w nędzy. Górnik nie dba o dzisiaj. Gra on w loterję z ziemią, która każdego jutra może mu przynieść tysiące dolarów; prócz tego w owych czasach życie wisiało na włosku, nikt więc nie odmawiał sobie niczego.
Sławnie szczęśliwy Marja wchodził do sklepu obładowany złotem jak muł i nie wychodził czasem przez miesiąc, to jest, póki złota starczyło; następnie gospodarz wyrzucał go pijanego w pierwszy lepszy dół, opuszczony już przez innych: wytrzeźwiony w dole, zaczynał kopać i znowu znajdował miljony.
Mówiono o nim, że złoto woła na niego z pod ziemi. Był to też mistyk. Słyszano go nieraz szepcącego pod ziemią w klemie... z kim? Sądzono, że z żółtym małym człowiekiem o zielonych oczach, który jest duchem złota.
Handlarze więc zgarniali wszystko, co wykopał górnik. Powszechnie byli to łotry z pod ciemnej gwiazdy. Puszczali oni między sobą górników w licytację tak, jak u nas szlachtę Żydzi. Ale też rzemiosło ich było niebezpieczne: niejeden kończył z kulą w mózgu i nożem w sercu; niejeden ginął nagle ze świata i więcej o nim nie słyszano; nikt wówczas o nikogo nie dbał, żadna sprawiedliwość niczego nie dochodziła. Ten i ów kiwnął głową i szeptał: „Wujaszek grizzly go zabił“. Grizzly — to znaczyło szary niedźwiedź. Na tem kończyło się wszystko.
Handlarze więc musieli się strzec. Mieli oni nugety, albo inaczej pepity, czyli bryły złota w oknach, a rewolwery za pasem.
Życie stało się jeszcze dziksze niż za owych czasów, gdy tartak klekotał w pustyni.
Ze wschodu napływali ludzie najgorszego gatunku i rozbójnicy, skazani na śmierć, podpalacze, złodzieje, piraci z Missisipi, awanturnicy stepowi. Europa i Ameryka wysyłała tam swoje szumowiny i męty; spokojni nawet niegdyś ludzie dziczeli wśród pustyni i takiego otoczenia.
Rozmaite narodowości mieszały się w jeden stujęzyczny chaos: byli Francuzi, Niemcy, Irlandczycy, Yankesi, emigranci polscy, nawet Indjanie.
W tej bezładnej, rozpętanej mieszaninie nie było żadnych praw, żadnych ustaw, żadnej ochrony dla słabszych przed silniejszymi. Jedynym regulatorem stosunków ludzkich był rewolwer i nóż.
Ulica Górników roiła się pijanymi. Ludzie ci o rozpłomienionych twarzach, w porozwiązywanych na szyi koszulach, taczali się od jednego chodnika do drugiego, rycząc ochrypłemi głosami: Darling, I am growing old i strzelając dla zabawy z rewolwerów do parkanów, które też podziurawione były jak rzeszota.
Nocami na ulicy palono papierowe latarnie, napuszczone łojem, lub kupy wiórów. W dzień biały ludzie wśród natłoku widzów bijali się na noże i nikt im nie przeszkadzał. Przeciwnie: kółka widzów, czyli tak zwane ringi, podbudzały zapaśników. Grano także zaciekle w karty. Księżyc, który dawniej, podnosząc się z nad „łąki“, oświecał cichą, uśpioną krainę, teraz oświecał prawdziwą gehennę ludzkiej chciwości i rozpasania. Na placach między dębami emigranci, nie mający jeszcze domów, rozkładali obozowiska wedle wozów. Dzień i noc płonęły tam ogniska, sycone czerwonem drzewem i gałęziami sumaków; przy nich zaś świeżo przybyli gotowali strawę lub zabawiali się po trudach długiej podróży. Owe wozy były dla nich śpichrzem, stodołą, lamusem, mieszkaniem. Wieźli w nich wszystko, zacząwszy od zapasów żywności, broni i narzędzi górniczych, skończywszy na nadziei bogactw i lepszego losu.
Czasem przychodziło do zwad między świeżo przybyłymi, a osiedlonymi dawniej. Powód dawał zwykle jaki otrzaskany już z życiem miejscowem awanturnik, który, przechodząc koło wozów, witał emigrantów obelżywem: Hail, greenhorns (jak się macie, nowiczki). Zamieniano wówczas kilkanaście strzałów rewolwerowych, co zresztą było zwykłą rzeczą w tem mieście.


IV.
SACRAMENTO. NOWE ŻYWIOŁY.

Miasto wznosiło się szybko. Obok śpiewów pijackich, wrzasków i wystrzałów, od rana do wieczora rozlegał się w niem huk siekier. Czerwone błoto ulicy Górników stwardniało od wdeptanych w nie wiórów. Gorączkowe budowanie domów zrodziło swego rodzaju przemysł, który opłacał się równie dobrze jak handel, a był uczciwszym. Przemysłem tym był wyrób desek. Tartak Suttera zamilkł, jakby przerażony tem, co się w mieście działo, ale na jego miejsce powstały inne. Za parkanami potworzyły się składy drzewnych zapasów, na których czytałeś olbrzymie napisy węglem lub kredą: Lumber for sale (deski do sprzedania). Kto nie miał takiego szczęścia, jak Marja, w szukaniu złota, rzucał kilof i taczkę, brał siekierę i mógł ciąć drzewo. Tam pod wpływem lasu, ciszy i tych wielkich tajemniczych słów, jakie puszcza szepce do człowieka, częstokroć oczyszczał się z chciwości, ze złotej gorączki i stawał się uczciwym mistykiem. Drzewo ścięte sprowadzano rzeką do miejskich tartaków. Górnicy płacili za nie także piaskiem złotym. Praca drwali miała jeszcze inne, głębsze znaczenie: oto wyłuskuwali oni ziemię z obsłon leśnych i przygotowywali ją dla rolnika.
Powoli wytworzyli osobną klasę ludzi, która była pierwszym spokojnym i uczciwym a silnym elementem wśród tego społeczeństwa. Wkrótce można ich było na pierwszy rzut oka odróżnić od innych górników w mieście po spokojnym i zamyślonym, lecz groźnym wyrazie twarzy. Najwięksi awanturnicy niechętnie wchodzili w drogę tym „ludziom leśnym“, którzy trzymali się ze sobą tak silnie, jak ogniwa łańcucha. Utworzyli oni artel, czyli związek, mający na celu wspólność zysków i wspólność obrony.
Był to pierwszy związek społeczny w tym kraju Życie ich było nadzwyczaj pracowite, ale też do tego rodzaju pracy garnęli się tylko atleci.
Siekiera większych jeszcze wymagała sił, niż kilof i taczka. Praca ich składała się z rąbania drzew i z walki z Indjanami. Na okrzyk Indians rzucali topory, a chwytali za karabiny. Zresztą bynajmniej nie byli barankami: skalpowali tak dobrze Indjan, jak Indjanie ich. W mieście odróżniano ich także po skrwawionych czuprynach, które zawieszali u pasa.
Wygubili oni całkowicie pokolenie Wężów, Soussonów zaś wyparli na tamtą stronę Sierry. Zaczepieni przez kogokolwiek, stawali się straszni. Raz ulica Minerów była świadkiem formalnej bitwy między nimi a górnikami, w której zginęło stu dwudziestu ludzi. Z początku byli biedni i żyli jak Indjanie, a nawet i gorzej jak Indjanie; sypiali bowiem pod gołem niebem w lesie, a żywili się mięsem, pieczonem w popiele lub w glinie. Ale następnie, wobec coraz większego zapotrzebowania desek w Sacramento, „artel“ zaczął robić doskonałe interesy, członkowie zaś jego stali się ludźmi bogatymi. Wogóle rzeczy ułożyły się w ten sposób, że najmniej złota mieli ci, co go wydobywali najwięcej, t. j. górnicy. Zczasem drwale pobudowali sobie domy, bądźto pojedynczo w lasach, bądź w bliskiem sąsiedztwie, skąd powstały nawet nowe osady, jak np. Lathrop, miejscowość, wydarta — w ścisłem znaczeniu tego wyrazu — szarym niedźwiedziom. W osadach tych zaczęło się im dobrze wieść, skutkiem czego zaczęło im zależeć na tem, by każdy pewnym był swej własności i życia.
W ten sposób z chaosu wyłaniała się zwolna potrzeba urządzeń i zorganizowania życia.
Między górnikami chaos jednak nie ustawał, a nawet zwiększał się, z powodu przybywania coraz nowych fal awanturników.


V.
ŚWIATŁA I CIEMNOŚCI.

Wkrótce wytworzyły się dwa obozy. Do jednego należeli drwale i wszyscy porządniejsi, a także i bogatsi ludzie w mieście, dla których prawo przedstawiało się pod formą możności spokojnego używania bogactw, do drugiego — górnicy gorszego gatunku i warchołowie ze wszystkich końców świata, których liczba zwiększała się z każdą świeżo przybyłą karawaną.
Praca górnicza, zwłaszcza tam, gdzie obchodzi się ona bez maszyn, a polega na użyciu taczki, kilofa, rydla i rąk, jest bardzo ciężką. Rozkopać całe fury ziemi, pokruszyć kwarce na miał, przepłókać to wszystko w kołysce z wodą, następnie rozpuścić złoto w merkurjuszu, nareszcie odparować merkuriusz przy ogniu — oto zadanie górnika, od którego nie może się on oderwać ani na jedną chwilę.
Tymczasem większość przybyszów składała się z warchołów i zawołanych próżniaków. Ci przybywali nad Sacramento szukać szczęścia, nie pracy. Ideałem ich było znaleźć wypadkiem pepitę, ważącą z jakie kilkadziesiąt funtów i odrazu dojść do miljonów.
Owoż takie wypadki zdarzają się rzadko, a wobec pracy ciągłej i stałej, która jedynie się opłaca, większość tych ludzi opuszczała ręce.
Namnożyło się tedy urwisów bez zajęcia i chleba. Gdybyż tylko tyle! Wyżywić się w Kalifornji łatwo: ale ludzie ci płonęli jeszcze żądzą, by próżnując, dojść do bajecznych bogactw.
Jakimże sposobem mogli do nich dojść? Oto złupiwszy tych, którzy pracą i krwawym trudem dobywali je z ziemi.
Takich była większość. Stąd groza położenia, zajścia, spory o klemy, bijatyki, zbrodnie. Próżniacy włóczyli się z kąta w kąt, Hotel Dżentelmanów, Hotel Szarego Niedźwiedzia — pełne ich były dzień i noc. Pili nie wiedzieć za co, bez odpoczynku. Żyli złodziejskim przemysłem; oddawali się grze goręcej od Meksykanów, którym z „łąki“ kradli bydło i konie.
Ten ostatni przemysł miał jednak swe ciemne strony. Gdy kto z awanturników, puściwszy się na „łąkę“, usłyszał świst lassa, świst ów był ostatnim głosem, jaki odbił się o ucho jego na ziemi.
Z lewego brzegu, z okien domów, stojących nad rzeką, widywano bydło, jak, zatrzymując się między kępami „łąki“, ryczało żałośnie, wietrząc i kopiąc ziemię racicami. O zakład leżał tam trup.
Rozpasanie jednak doszło do najwyższego stopnia. Żadne miasto w nowszych czasach nie przedstawia tylu przykładów potwornych zbrodni, zaniku wszelkich ludzkich uczuć i rozpętania namiętności, ile przedstawiało ich wówczas Sacramento. Doszło do tego że człowiek, który wychodził na ulicę, miał pół na pół danych, że żywy do domu nie wróci. Nocami napadano także domy, które broniły się zaciekle. Handlarzom przychodzili na pomoc spokojniejsi górnicy, górnikom handlarze. Gdy awantura przechodziła zwykłe rozmiary, posyłano z prośbą o pomoc do tartaków po drwali.
Po stronie broniących się stawali także strzelcy stepowi, którzy są wszędzie, a którzy rządzą się prawem pustyni.
Opryszków jednak była większość. Każdy dzień przynosił potworniejsze zbrodnie. Sutter rwał włosy z rozpaczy, przeklinając dzień, w którym zbudował tartak i chwilę odkrycia złota.


VI.
KRWAWY WUJASZEK.

Ale na reakcję nie trzeba już było długo czekać. Cięciwa, zbyt wyciągnięta, pęka. W chwilach, gdy księżyc podnosił się z nad „łąki“, widywano od pewnego czasu jakichś ludzi, schodzących się pod wielkim dębem nad rzeką.
Obrady ich trwały tydzień.
I nagle pewnego poranku pojawiły się pisane kartki, które w nocy porozlepiano na wszystkich domach, hotelach, parkanach.
Na kartkach tych, jako tytuł, stał tylko jeden, skreślony grubszym charakterem, wyraz: Lynch.
A dalej można było czytać:
„W dniu... miesiącu... roku... nad rzeką Sacramento zawiązany został Komitet Bezpieczeństwa Publicznego, który obwieszcza mieszkańcom następujące prawo:
Wszelkie przewinienie przeciw życiu i własności, zatem: zabójstwo białego, rabunek i kradzież karane będą śmiercią przez powieszenie.
Obżałowanym dodaje się obrońców, wybranych z grona regulatorów.
Wyroki wykonają regulatorowie bezzwłocznie — na dębie, stojącym obok rzeki“.
Podpisów żadnych nie było.
Po rozlepieniu kartek trzy dni panowała cisza. Nie zdarzyło się ani jedno zabójstwo, ani jedna kradzież, nikt się nie upił.
Miasto odetchnęło swobodniej. Opryszków, jak wspomniałem, była większość, ale natura ludzka ma w sobie jakiś mimowolny szacunek i strach przed prawem, choćby to prawo nie miało za sobą siły. Wobec prawa, jakiemkolwiek ono jest, przestępstwo nazywa się już przestępstwem, kara pociąga za sobą odpowiedzialność przed jakąś powagą sądzącą. Gdyby nie instynkty, nie byłoby praw i społeczeństw.
Przytem w Sacramento nikt nie wiedział, kto są regulatorowie, przez jakie ręce uderzy groźna tajemnica sprawiedliwości, która teraz zawisła nad zbrodnią. Tajemniczość zwiększała przestrach.
Trzy dni przeszły spokojnie. Czwartego zdarzył się pożar. Nikt nie wiedział, czy z podpalenia, czy z wypadku; nikt również nie dochodził. To ośmieliło opryszków.
Przytem porachowali się: byli liczniejsi. Czegóż mieli się obawiać? Zwolna wrócili do pijaństwa: uszło bezkarnie. To dodało im jeszcze odwagi i w tydzień po rozlepieniu kartek znowu wystrzały rewolwerowe zagrzmiały na ulicy Górników.
Ale następnego ranka wiatr, wiejący z „łąki“, chwiał ciałami pięciu opryszków, powieszonych na dębie nad rzeką.
Dziwna rzecz. Widok ten nie przeraził już opryszków. Tajemnica sprawiedliwości straszniejszą się wydaje gdy grozi, niż gdy karze. W mieście wszczął się straszliwy rozruch. Wieczorem uzbrojone tłumy, przy okrzykach, „mordują nas“, ciągnęły z wściekłością pod dąb, by go ściąć lub spalić. Partja porządku, z nieznanym Komitetem Bezpieczeństwa na czele, chwyciła również za karabiny. Posłano natychmiast do tartaków i pobliskich lasów po drwali. Artel stanął jak jeden człowiek i w dwie godziny później widziano posępny, milczący szereg brodatych ludzi leśnych, spuszczających się spokojnym, prawie żołnierskim krokiem z pobliskiego wzgórza do miasta. Jeszcze w godzinę później podpalono składy desek i w nocy, przy łunie pożaru, zawrzała bitwa bez pardonu i miłosierdzia, trwająca aż do rana.
Opryszkowie byli liczniejsi, ale działali bezładnie; zwycięstwo więc przechyliło się na stronę ludzi porządku.
I nazajutrz dąb pokrył się znowu straszliwemi owocami. Powieszono na nim wszystkich jeńców, wziętych z bronią w ręku: przeszło czterdzieści osób.
Od owej chwili rozpoczęła się wojna w całem znaczeniu tego wyrazu, nieubłagana i nieustająca, prowadzona skrycie i otwarcie.
Liczbie opryszków przeciwstawił komitet organizację. Organizacja spełnia czasem zbrodnie, ale zbrodnia ma to do siebie, że nie śmie się organizować.
Obie strony przebierały wszelką miarę okrucieństwa. Wyobraźmy sobie ową społeczność, złożoną z samych mężczyzn, żyjących wśród pustyni, zdziwaczałych, o sercach twardych jak ów kwarc, który łupano codziennie, a zrozumiemy, że litość, miłość i przebaczenie były tam nieznanemi słowami.
Nic nie łagodziło ich obyczajów, wszytko zaś podburzało krew. Żywili się prawie wyłącznie mięsem, a pili wódkę. Nie spotykali się nigdy z niczem słabem i bezbronnem, co samo z siebie woła o miłosierdzie, łagodność i opiekę. Nie było między nimi ani jednej kobiety.



VII.
HORYZONT SIĘ ROZSZERZA.

Nakoniec zjawiła się pierwsza. Z pewną karawaną przyjechała praczka francuska. Była to młoda i przystojna awanturnica, umiejąca sobie dać radę w każdym wypadku życia. W mieście wyprawiono na jej cześć uroczystość. Górnicy podawali sobie z rąk do rąk jej trzewiki i sypali w nie piasek złoty. Pierwszego zaraz dnia zebrała wielkie bogactwa, następnego otrzymała około stu oświadczeń. W miesiąc później odjechała do New-Yorku na wielorybniku, który wypadkiem zawinął do san-franciskańskiego bayu.
Ale jednego dnia mieszkańcy miasta ujrzeli obraz, który na długo wyrył się w ich pamięci. Było to w jednej z takich chwil nieumówionego zawieszenia broni między Komitetem Bezpieczeństwa a opryszkami, które zdarzały się czasem tak, jak wśród burzy zdarzają się chwile przesilenia i ciszy. Dąb nad rzeką był bez owoców, a ulica Górników spokojna. Dżentelmanowie siedzieli pod werandami hotelów, żując tytoń i spoczywając po całodziennych trudach, z nogami pozadzieranemi na balustradę werandy. Pogoda była cudna, powietrze jasne, błękit nieba zarumieniony wieczornem światłem. Sylwetki domów, drzew, oddalonych tartaków i lasów rysowały się z tą czystą wyrazistością, właściwą chwilom wieczornym. Słońce już zaszło i tylko wzgórze, położone w przeciwnym rzece końcu ulicy, paliło się ogromnym, rażącym oczy blaskiem.
Nagle w tych blaskach okazała się dziwna kawalkada.
Poczynał ją olbrzymi niedźwiedź, który biegł truchtem, kiwając potwornym łbem i rzucając ukośne spojrzenia w obie strony. Widocznie był on zwierzęciem domowem, gdyż na szyi jego widniała szeroka czerwona szarfa.
Na ten widok dżentelmanowie, siedzący pod werandami, zerwali się co prędzej z krzeseł; wszystko wybiegło na ulicę, handlarze stanęli w progach swych sklepów.
Shot! Shot! (strzelaj!) rozległy się mieszane głosy.
Shot! — ozwały się inne — jest swojski.
Tymczasem karawana zwolna weszła w ulicę.
Za niedźwiedziem jechało na rosłych i tęgich koniach dwudziestu murzynów, ubranych w białe opończe, a uzbrojonych od stóp do głowy. Były to najpiękniejsze okazy negrów z pokolenia Yollof, jakie dziś można widzieć tylko w olbrzymich hotelach New-Yorku i Chicago, o twarzach matowych, czarnych jak węgiel i podobnych do twarzy sfinksów, prawdziwe „grubodzioby“, których czupryna skręca się drobno przy samej skórze, jak wełna krymskiego baranka.
Za murzynami na przepysznym mustangu jechała amazonka.
Na ten widok górnicy, drwale, strzelcy, handlarze, pootwierali szeroko usta. Takiego zjawiska nie widziano od czasu, jak stanęło Sacramento. Kobieta była młoda, dystyngowana i w ruchach szlachetna. Jakiś galant krzyknął: „kapelusze precz!“ i głowy poodkrywały się natychmiast. Ktoś pijany, nie wiedzący o świecie bożym, ryknął niespodzianie: Yankee Doodlee — i natychmiast potłumiono jego głos. Zrobiła się cisza, jakby jakaś zaziemska istota przebiegała ulice miasta.
Piękna, wysmukła panna, której jasne, spadające na plecy włosy poruszał łagodny wiatr wieczorny, spoglądała na wszystkie strony jasnemi, błękitnemi oczyma z całą pewnością siebie, ze spokojem, a nawet z pewną dumą. Na delikatnej jej twarzy nie widać było śladów najmniejszego zakłopotania; przeciwnie, na pierwszy rzut oka z twarzy tej można było poznać istotę śmiałą, przywykłą do rozkazywania i do tego, by spełniano natychmiast wszelkie zachcianki, choćby kaprysy jej woli.
Za panną ciągnęły wozy, kryte pitsburskiem pasiastem płótnem, zaprzężony każdy w cztery pary mułów, a powożone przez białych lub metysów. Przy pierwszym wozie jechał konno niemłody, średniego wzrostu mężczyzna, zdaje się przywódca wyprawy; co chwila zwracał się z niewypowiedzianą troskliwością ku wozowi, w którym przez odkryte płótna widać było siedzącą dziewczynkę o ciemnych włosach i twarzy bladej, pięknej, anielskiej prawie, smutnej. Otwarte szeroko jej oczy nie odbijały świata zewnętrznego, nie mrużyły się pod promieniami słońca: była niewidomą.
W innych wozach nie było nikogo. Zapewne wyładowano je narzędziami i zapasami żywności.
Pochód zamykał drugi zbrojny poczet Yollofów.
Cała karawana, postępując dość zwarto, doszła do Hotelu Dżentelmanów. Nagle amazonka skręciła w bok i, zbliżywszy się do grupy, stojącej koło balustrady, spytała dźwięcznym spokojnym głosem.
— Dżentelmanowie, zechciejcie mi powiedzieć: czy jenerał Sutter jest w mieście?
Yes ma’am — odpowiedzieli grzecznie górnicy.
— A gdzie jego dom?
Kilkunastu ludzi rzuciło się prowadzić. Dom nie znajdował się na ulicy Górników, ale na południe od nich, w odległości pół mili. Krępy dowódca dał znak — i cała karawana, zjechawszy z ulicy, skręciła we wskazanym kierunku.
Tłumy szły za nią.
Po kwadransie drogi dojechano do Sutterowego domu, który trudno było dojrzeć wśród dębów i drzew ślazowych. Tam amazonka, krępy dowódca i niewidoma, pozsiadawszy, weszli do środka.
W chwilę później na werandzie pojawił się Sutter bez kapelusza na głowie. Słyszano go, jak dawał rozkazy murzynom i woźnicom, by wyprzęgli muły i rozsiodłali konie, gdyż ladies zostaną na noc.
To wyrażenie: ladies schwytane zostało wlot przez ciekawych. Któż więc były te panie? Zostaną-li, czy odjadą? Czy może zamieszkają w Sacramento? Między mieszkańcami miasta nie było ani jednego, któryby tego jak najgoręcej nie pragnął.


VIII.
WRAŻENIA.

Gdy nad „łąką“ ukazał się księżyc i rozświecił białawe tumany, unoszące się z mokradeł, w mieście nie było słychać ani ochrypłych głosów pijackich, ani wystrzałów karabinowych.
Jedna hałaśliwa banda, próbowała przebiegać ulice, ze zwykłemi wrzaskami, ale rozproszono ją natychmiast.
— Czy nie wiecie, Goddam, że ladies są mieście? — mówili górnicy, zapędzając pijanych Irlandczyków do domów i między deski.
Zato codzienne zgromadzenie w Hotelu Dżentelmanów było tak liczne, że zmieniło się w prawdziwy meeting. Rozprawiano obszernie o tem, kto mogły być te ladies, a kwestja, czy zostaną, czy odjadą, stała się najważniejszem pytaniem chwili.
Dla tych ludzi, żyjących wśród nożowych i rewolwerowych stosunków, nieprzywykłych do widzenia niczego, coby nie było czemś grubjańskiem, szorstkiem i brutalnem, te kobiety, takie delikatne, piękne i widocznie pochodzące z wyższych sfer społecznych, wydały się prawie jakiemś nadziemskiem, promiennem zjawiskiem. Zdawało im się, że dla miasta i dla nich samych zaczęłoby się nowe życie, gdyby owe promienie stale nad niem zaświeciły.
Jakoż samo ukazanie się kobiety odrazu złagodziło zwykły brutalny obyczaj. Rozprawiano gwarnie, ale spokojnie. Bowieknifes zostały w pochwach, a rewolwery w kieszeniach. Nie grano także w karty, a pito tylko cock-tail, t. j. trzęsionkę, zamiast zwyczajnych, ogromnych porcyj whisky.
Tymczasem zachwycano się nowo przybyłemi — na koszt owej praczki, która uciekła na statku wielorybim.
By God! — mówił John Rows, młody drwal z lasów dębowych — zawsze mówiłem, że tamta była humbug.
— A jednak oświadczyłeś się jej — odparł miljoner Marja.
— Bo wszyscy to robili. Zresztą byłbym ją wziął do lasu. Ale co to za porównanie! Teraz, gdym zobaczył lady z jasnemi włosami, to zaraz tak mi się coś zrobiło w piersiach, jakbym się napił gorącego grogu. To nie żaden humbug!...
Well! Well! — odpowiedzieli inni.
— Dżentelmanowie! — mówił Rows — niech mnie powieszą, jeśli nie zgodzę się do niej na woźnicę, choćbym miał darmo poganiać muły do śmierci.
— Uspokój się, Rows! — zauważył stary górnik.
— Chcę być potępionym, jeśli się uspokoję. Na tę rękę! nie uspokoję się, póki tchu w nozdrzach moich i póki się nie dowiem, jak jej na imię i czy tu zostanie. Good bye! Idę zaraz dowiedzieć się czegoś na pewno.
To rzekłszy, młody drwal pomacał instynktownie, czy nóż łatwo wychodzi z pochwy — i wyszedł. Tymczasem starsi i bogatsi górnicy, którzy całą duszą sprzyjali lynchowi, poczęli rozważać rzecz z innej strony. Gdyby te kobiety zostały w mieście, łatwiejby było utrzymać w niem porządek i bezpieczeństwo. Prawdopodobnie jedno słowo jasnowłosej lady wiodłoby za sobą roje dżentelmanów i nieznośne życie bez pewności posiadania i bez jutra mogłoby się skończyć raz na zawsze.
Rozmyślania owe przerwało dopiero przybycie Rowsa. Wrócił on po godzinie nieobecności, ale w stanie dość opłakanym, bo bez kapelusza, z podartą koszulą i bez noża. Otoczono go natychmiast.
— Co się stało? co ci jest? — pytano ze wszystkich stron.
— Co się stało? — odpowiedział Rows. — Miss Monteray jest aniołem.
— Więc nazywa się Monteray?
— O yes! ale, by God słuchajcie! Idę i myślę: spytam pierwszego z jej grubodziobów. Ciemno jest, bo mgła poszła w górę. Zbliżam się. Wreszcie zdaje mi się, że widzę wozy; patrzę: coś się rusza; więc mówię: hej! sir, słuchajno! Aż tu ten sir, jak ryknie, jak mnie złapie za łeb! Zostawiłem kapelusz, kawał koszuli, nóż i uciekłem. Uciekam do domu Suttera i wrzeszczę, a grizzly (bo to on był! potępienie na jego głowę!) goni za mną i ryczy. Wtem poczynają krzyczeć i od wozów, a wreszcie otwierają się drzwi i staje w nich nasza panna, a za nią Sutter ze światłem; tak ja jej prosto do nóg i krzyczę help! a niedźwiedź mnie łap znowu.
Well! well!...
— Dobrze wam mówić: well, ale ja myślałem, że moja ostatnia godzina się zbliża. Wtem nasza panna mówi: Baby! let him alone! Słyszeliście? ona niedźwiedzia nazywa: baby! A mówiła to głosem tak słodkim, jakby kto do rumu miodu namieszał; potępione to bydlę zaś zaraz przewróciło się jej do nóg i poczęło mruczeć. Pomór na jego głowę i przekleństwo na obie jego przednie łapy!...
— Uspokój się, Rows — rzekł z flegmą stary górnik.
Well, — mówił Rows — nasza panna pyta mnie wtedy, kto jestem i czego potrzebuję. Ale, gdym na nią spojrzał, by God! takich oczów, jak żyję, nie widziałem i stawiam zaraz sto dolarów przeciw dziesięciu, że nikt nie widział, ani w New-Yorku, ani w Filadelfji. Chcę się zapaść, jeśli na całym Wschodzie jest jedna taka kobieta. Trzymam dwieście dolarów, trzymam trzysta...
— Uspokój się, Rows!...
— Gdy tak do mnie ozwała się głosem, słodszym od śpiewu maukawisa, tak mnie coś zaczęło ściskać w dołku, jakbym trzy dni nie jadł. Mówię tedy: beg your pardon..., ale więcej nie mogłem. Ona uśmiechnęła się jak anioł i prosiła mnie do pokoju.
— I byłeś?
— Byłem: nie śmiałem usiąść. Tak mi było głupio, jak gdyby mnie skalpowano, ale nareszcie powiedziałem, żem przyszedł się dowiedzieć, kto ona jest. Niech jej Bóg błogosławi!
— A ona co?
— Ona na to: powiedz, sir, dżentelmanom, swoim kolegom, że nazywam się Mary Monteray; jestem rodem z Luizjany i przybywam tu z mymi przyjaciółmi żyć pod ich opieką.
— Pod naszą opieką?
— Tak! Potem uścisnęła moją rękę. Jak mnie tu widzicie, tak ją uścisnęła swoją małą, bieluchną, błogosławioną rączką... By God!... I powiedziała, że nas szanuje....
Tu Rows nie mógł już więcej mówić ze wzruszenia. Inni ściskali z namaszczeniem jego żylastą, przywykłą do siekiery dłoń; on zaś stał przez chwilę w milczeniu: nareszcie nie mógł wytrzymać dłużej, wskoczył na stół, zadarł głowę do góry, otworzył usta i ryknął:
— Hurra dla miss Monteray!
Hip! hip! hurra dla miss Monteray! — odpowiedziało sto głosów.
— Hurra dla naszej panienki!......
— Dla naszego dziecka!
— Dla naszej słodkiej!....
Posypały się oklaski, mowy, okrzyki.... W pół godziny później postanowiono iść razem z deputacją do panny Monteray.
Ciemna przed chwilą ulica zajaśniała od zapalonych pęków ostrużyn i łoziny, przy tych zaś blaskach widać było nakształt węża szereg górników i drwali, posuwający się zwolna ku domowi jenerała Suttera.


IX.
ZAMIARY NA PRZYSZŁOŚĆ.

Panna Monteray poczęła być ulubienicą miasta, mimo tego, iż nikt z mieszkańców nie umiał sobie zdać sprawy z pytania, dlaczego osoba tak młoda, widocznie bogata i widocznie tak różniąca się wychowaniem i przyzwyczajeniami od mieszkańców dalekiego Zachodu, porzuciła uobyczajone Stany Wschodnie, a przeniosła się na dzikie pustynie, gdzie warunki życia były surowe, a nawet niebezpieczne.
Mogło to wydawać się wielu dziwnem, tem bardziej, gdy się dowiedziano, iż ów towarzyszący jej jasnowłosy, niemłody mężczyzna i jego ślepa córka nie byli wcale jej krewni.
Miss Monteray była poprostu przyjaciółką ślepej dziewczynki i w rzeczywistości dla niej przybyła do Kalifornji; Mary Monteray była młodą, samotną, wolną i niezmiernie bogatą, mogła więc podróżować i przebywać, gdzie jej się podobało.
Gdy małej Nelly (dla chorej, jako dla zagrożonej chorobą piersiową, wilgotny klimat był zabójczym) kazano wyjechać z Luizjany, Mary chciała ją wziąć do Włoch; ale w całej Europie był to czas rewolucyjnych zawichrzeń, a zresztą i stary Taller, ojciec Nelly, z powołania farmer, nie znalazłby we Włoszech sposobu do życia; zdecydowano się więc na Kalifornję.
Mary, która przy całej szlachetności charakteru posiadała usposobienie mocno romantyczne, zgodziła się chętnie na podróż, która obiecywała mnóstwo przygód.
W Kalifornji postanowiono pędzić życie farmerskie. Grunta tam nie należały jeszcze do nikogo. Niektóre rodziny meksykańskie posiadały wprawdzie tytularną własność niezmiernych przestrzeni ziemi, ale ani nie mieszkały w nich, ani ich nie uprawiały. Gospodarstwo, jeśli istniało gdziekolwiek, było tylko pasterskie. Jedynie księża jezuici sadzili kukurydzę i winogrona, na południe, o pięćset mil od Sacramento, w tak zwanem Missione, ale obok tego miasta, ani na całej północy, nie wysiewano jeszcze ani jednego ziarnka zboża.
Mąkę sprowadzano ze wschodu, gospodarstwo więc rolne obiecywało znaczne korzyści. Taller spodziewał się w kilku latach dojść do majątku, a potem osiąść raz na zawsze w rodzinnym Nowym Orleanie.



X.
PRACA I SIELANKA.

Upłynęło kilka miesięcy.
W okolicy Lathrop stanęły przy pomocy drwali dwa domy.
W jednym z nich mieszkał Taller z córką, w drugim Mary Monteray ze swymi murzynami i niedźwiedziem.
Osady te były odległe o dziesięć mil od głównej kolonji drwali, od których też w razie napadu Indjan można było mieć pomoc. Ale i miejscowe siły nie były do pogardzenia, załoga bowiem, złożona z czterdziestu silnych jak dęby i zbrojnych Yollofów, mogła długo się bronić.
Kilku strażowało dzień i noc w okolicy, inni zajęci byli wycinaniem dębów, platanów dla oczyszczania gruntu pod uprawę zbóż dla Tallera.
Stary farmer wziął się gorliwie do roboty. On szukał tam pracy, gdzie miss Monteray — sielanki.
Znaleźli oboje to, czego pragnęli. Mary sama mówiła, że nigdy nie czuła się tak szczęśliwą. Okolica, w której zamieszkali, była jeszcze dziewiczą w całem znaczeniu tego wyrazu. W dzień huczały w niej wprawdzie tartaki, które dziesięć mil dalej drwale powznosili na biegu strumienia „Czerwonych Skór“, ale, gdy tartaki milkły, żaden odgłos życia ludzkiego nie przerywał wielkiego spokoju tej pustyni. Nocą maukawisy (przedrzeźniacze) napełniały potokami trelów głuszę leśną, lub czasem z pomiędzy skał odzywał się ryk pumy. Miejscowość była ślicznie wybraną. Domy stały w dolinie po obu brzegach strumienia, czystego jak kryształ i obrośniętego płaczącemi wierzbami, ale właśnie w tem miejscu, gdzie strumień, spadając z wynioślejszego tarasu, tworzył aż trzy dość znaczne kaskady. Nad kaskadami zwieszały się całe festony i kotary lianów, pomieszanych z łodygami „wachlji“ o kwiatach pysznych, purpurowych. Podnóża czerwonawych skał granitu okrywały małe, ale nieprzebyte gaiki dzikich róż.
Owe granity stanowiły naokół jakoby mury, oddzielające podobną do amfiteatru dolinę od reszty świata, za niemi zaś szumiał bór czarnych dębów i drzew żelaznych.
Lekki mostek z czerwonego drzewa, rzucony przez strumień, łączył obydwa domy. Było to ulubione miejsce Mary, na którem spędzała zwykle ranki, czytając, albo ucząc małą Nelly. Czasem Mary wpatrywała się także z tego mostku w dal strumienia, który zdawał się biegnąć w jakąś krainę zupełnie tajemniczą. Bo też głębie leśne były jeszcze naówczas tajemnicą. Wówczas Mary opowiadała niewidomej Nelly o tych cudach, które je otaczały, dziecko zaś zarzucało ją coraz nowemi pytaniami.
Niestety! pojęcia barw i kształtów nie istniały prawie w tym dziecinnym umyśle, to też Nelly wyrażała się czasem w ten sposób:
— Strumień, Mary, jest smutny, bo płacze, to ja słyszę dobrze; las także smutny i pewno stary; ale jakie są kwiaty i niebo, tego wcale nie wiem.
Mary tłumaczyła jej, jak mogła, ale dziecko kończyło zwykle:
— Nie rozumiem, Mary, moja słodka, nie rozumiem.
Po chwili jednak dodawała:
— Ale tu jest bardzo dobrze.
Jakoż było dobrze. Wątłe jej piersi odżywiało powietrze balsamiczne, a suche i ciepłe, którego łagodny powiew całował twarz dziewczynki; zdala dochodziły monotonne, ale dźwięczne śpiewy murzynów, których doglądał jej ojciec... Wierzby szeptały coś słodko między liśćmi, roje wielkich błękitnych motylów unosiły się nad dwiema jasnemi głowami kobiet.
— Ach! żebyś ty to wszystko mogła widzieć, Nelly! — mówiła Mary.
— Nie smuć się — odpowiedziało dziecko. — Ja myślę, że ty to widzisz i jest mi bardzo dobrze.
Mary przyciskała wówczas swoje różane usta do bladego czoła dziewczynki. Ten spokój i szczęście, któremi oddychała cała okolica, upajały ją poprostu.
Jednostajność życia mogła ją znudzić, ale kiedyś dopiero. Obecnie wszystko dla niej było nowem, nieznanem i wszystko odkrywała sama, a odkrywanie to stanowiło niewymowną rozkosz dla jej duszy, przesyconej cokolwiek tem, co może dać świat ucywilizowany i towarzyski. Do tego zbyt wczesnego przesytu doprowadziły ją potrochu bogactwa. Składano jej w świecie hołdy z różnych powodów, ale była zbyt bystrą, aby odrazu nie dostrzec, że większa ich część szła na rachunek jej pieniędzy. Przeświadczenie to uczyniło ją cokolwiek nieufną i sprawiło, że usta jej zaznały smak pewnej goryczy życiowej. Tu gorycz tę koiła prawda i szczerość pustyni. Przytem Mary nie kochała dotąd nikogo więcej od małej Nelly.
Gdy upał spędzał ją z mostu, Mary szła czytać pod werandę swego domu. Przywiozła ze sobą wóz książek. Potem, o południu, szła na lunch do domu Tallera; następnie przychodziła pora siesty.
Wieczorami, jak tylko krąg słoneczny chował się w wycięcia wysokich skał, brała strzelbę i udawała się na polowanie, a za nią wlókł się leniwo jej baby, kołysząc wedle niedźwiedziego zwyczaju olbrzymim łbem na obie strony.
Tak straszliwa eskorta zabezpieczała ją od wszelkiego niebezpieczeństwa.
Czasem odwiedzał osadę jenerał Sutter, który w bardzo prędkim czasie przylgnął do tych jedynie porządnych ludzi na pustyni. Nie zdawał i on sobie dobrze sprawy z tego, dlaczego taka miss Monteray siedzi w lesie, ale zresztą był bardzo kontent z tego. Czasami także Mary w towarzystwie baby, a często i starego Tallera, odwiedzała „swych dżentelmanów“ w mieście. Dla miasta każda jej wizyta była uroczystością. Kochano ją tam, jak wspólne dziecko, zwłaszcza, gdy okazało się, że dziecko to w razie potrzeby umie pielęgnować chorych i rannych. W mieście, dzięki jej wpływowi i łagodniejszym uczuciom, jakie umiała budzić w surowych duszach górników, obyczaje poczęły również nieco łagodnieć.
Straszny dąb mniej często nosił ludzkie owoce. Regulatorowie z początku częstokroć zapraszali Mary na posiedzenia, ale wkrótce przekonali się, że „z tą panną“ niepodobna powiesić nikogo po ludzku.
Zato ci, których ocaliła, byli „jej ludźmi“ na śmierć i życie.
Jeden człowiek tylko zniknął, jakby wpadł w wodę. Nie widywano go w mieście, nie było go między drwalami, słowem nigdzie. Mary raz przypomniała sobie owego młodzieńca, którego o mało nie zadławił jej baby i pytała o niego.
— Rows? — odpowiadano jej — dobry chłopak, pewno nie żyje.
Było to rzeczą tak jeszcze zwyczajną, że nawet i Mary nie pytała więcej o niego.


XI.
SZAŁAS W LESIE. SPOTKANIE.

W życiu Mary Monteray, tak jak i na wiecznie pogodnem kalifornijskiem niebie, mało było zmian. Jeden dzień tak był podobny do drugiego, jak dwaj bracia bliźniacy.
Całą zmianę stanowiło to, że w miarę jak, poznając okolicę, Mary ośmielała się stopniowo, wycieczki jej myśliwskie stawały się coraz dalsze.
Nie spotykała nigdy nic niebezpiecznego, raz jednak wróciła z lasu niespokojna: zdawało się jej, że ją ktoś śledził.
Niepokój jej wzrósł znacznie, gdy następnego dnia, o dziesięć mil angielskich, poniżej strumienia, nad małem jeziorkiem leśnem, przez który strumień przepływał, odkryła szałas. Szałas był świeżo sklecony z giętkich gałęzi wierzbowych, pokrytych na wierzchu kawałkiem pitsburskiego płótna. Obok szałasu dymiło jeszcze świeżo zasypane ognisko.
Gdyby nie płótno, możnaby przypuszczać, że szałas był indyjskim wigwamem, dyle bowiem wierzbowe zatknięte były i wiązane na sposób indyjski. Ale i płótno i wyciski podkutych trzewików świadczyły, że w tem leśnem ustroniu chronił się człowiek biały.
Mary po chwili wahania weszła do środka. Obecność baby dodawała jej odwagi.
W środku nie było nikogo. Na mchach leżała tylko widocznie niedawno zdarta skóra niedźwiedzia, którą baby obwąchiwał ze zdziwieniem i niepokojem.
W kraju, do którego chronili się rozbójnicy całego świata, ważną było rzeczą wiedzieć, kto żyje w sąsiedztwie, zwłaszcza jeżeli ten ktoś krył się widocznie.
Mary też postanowiła za powrotem wysłać na poszukiwanie swych Yollofów, tem bardziej, że gdy wracała, w połowie drogi doszedł jej uszu odgłos dalekiego strzału.
Zarządzone poszukiwania nie wydały jednak rezultatu. Jeden z murzynów spotkał wprawdzie jakiegoś nieznanego strzelca w lesie, ale nie mógł niczego się od niego dowiedzieć.
Na pytanie, czy to on mieszka w szałasie poniżej strumienia Czerwonych Skór, strzelec odpowiedział „ja“; na pytanie, co robi, odpowiedział: „co mi się podoba“.
Po tygodniu nie było więcej o nim mowy. Tajemnicza postać przestała Mary straszyć, a zaczęła ją interesować. W jednostajnem życiu pustyni była to jakaś nowość. Mary, polując w lesie, myślała, że może gdzie niedaleko krąży tajemniczy strzelec — i czasem ją to gniewało, częściej jednak bawiło.
Okolica wydawała się tak bezpieczną, że piękna amazonka częstokroć nie brała ze sobą swego niedźwiedzia. Zdarzało się to zwłaszcza wówczas, gdy się rozespał i gdy trącony piękną nóżką Mary, zamiast wstawać, mruczał gniewliwie.
Zwykle jednak doganiał ją potem, jakby się wstydził swego lenistwa.


XII.

Pewnego razu mrok zaskoczył ją w lesie, szła jednak śmiało wąską żwirową ścieżynką, która nie była niczem innem, jak tylko wyschłem, płytkiem łożyskiem małego potoku, którym po porze dżdżystej spływała woda z gór do głównego strumienia.
Po obu stronach potoku wznosiły się nieprzebyte gąszcze lasu, podszytego rodzajem bożego drzewka, zwanego „czaporalem“.
Mary szła, odsuwając od czasu do czasu gałązki wikliny, tamującej drogę, gdy nagle przystanęła i poczęła słuchać.
W ciszy leśnej dochodził ją zdaleka zgrzyt żwiru, przytłaczanego ciężkiemi krokami.
Mary, zaniepokojona, odwiodła kurek karabinka.
Wkrótce zaraz za zgrzytem żwiru doszło do jej uszu głuche mruczenie.
Usłyszawszy je, amazonka opuściła natychmiast karabinek.
Baby! — zawołała wesoło — baby! come here!
Wśród gałązek wikliny, o kilkadziesiąt kroków od Mary, ukazała się olbrzymia głowa niedźwiedzia, biegnącego truchtem wprost ku niej.
Baby! — zawołała Mary.
Dziwna rzecz: zwierz, zamiast przejść z truchtu w krótki radosny galop, jak to zwykł był czynić, zatrzymał się nagle.
Z piersi jego począł wydobywać się posępny, stłumiony ryk.
Baby! — zawołała jeszcze raz Mary.
Nagle karabinek zatrząsł się w jej rękach, a twarz okryła się śmiertelną bladością: to nie był jej baby.
Mary stała oko w oko z najstraszniejszym rozbójnikiem kalifornijskich lasów: szarym niedźwiedziem.
Na wąskiej ścieżynce nie mogła go ominąć, ani ujść w bok — z przyczyny gęstości lasu. Miała wprawdzie w ręku karabinek, ale ten rodzaj niedźwiedzia nie pada nigdy od jednego strzału, a przytem ranny — staje się wściekłym.
Miała także i nóż, najwyborniejszą broń w ręcznem spotkaniu, ale najsłynniejsi nawet strzelcy z Kanady, którzy całe życie spędzają na plenach środkowej Ameryki, nie odważają się uderzyć na grizzly z białą bronią.
Mary była zgubiona.
Tymczasem zwierz podniósł się na tylnych nogach i, machając przedniemi w powietrzu, zbliżał się zwolna ku niej.
Mary przyłożyła kolbę do twarzy: rozległ się strzał, ale odpowiedział nań tylko ryk wściekłości.
— Pomocy! pomocy! — poczęła wołać Mary, zapomniawszy w przerażeniu, że najmniej pięć mil angielskich dzieliło ją jeszcze od domu.
Potwór był już niedalej, jak o piętnaście kroków. Począł teraz rzęzić strasznie, białe pazury jego przednich łap połyskiwały w pomroce nocnej.
Mary uczuła, że nogi gną się pod nią.
Nagle dotknęło coś jej ramienia, a niski, spokojny głos ludzki ozwał się za nią w ciemnościach:
Beg pardon miss.. To jest mój business.
Silna ręka odsunęła ją wtył, a przed jej oczyma zarysowała się wysoka postać męska.
I jeszcze raz ozwał się cichy szept:
I beg your pardon...
Krwawe światło wystrzału rozdarło pomrokę, a potem Mary ujrzała straszliwą walkę człowieka ze zwierzęciem. Bezładna kupa splątanych ciał padła na żwir strumienia... i przewracała się konwulsyjnie... Słychać było tylko chwilami to zgrzyt zębów, to głośne sapanie, to urwany ryk... Czasem łapa niedźwiedzia wznosiła się ku górze, czasem ręka ludzka, uzbrojona w nóż... Mary zemdlała...
Gdy przyszła do siebie, pierwszem wrażeniem, jakiego doznała, był odgłos kaskad na strumieniu. Widocznie była blisko domu. Jakoż zdala połyskiwało światełko w domu Tallera.
U jej nóg leżała nawznak bezwładna postać ludzka...
Wtedy Mary domyśliła się wszystkiego. Nieznany zbawca widocznie niósł ją na ręku kawał drogi, zanim sam omdlał z wyczerpania.
Z walki nie musiał wyjść bez szwanku. Jakoż przy świetle księżyca Mary spostrzegła krew, spływającą z jego szyi, piersi i włosów na wrzosy leśne. Przy jasnem świetle widać było jego twarz, białą, jak kreda; oczy miał zamknięte, otwarte usta oddychały, ale słabo i nieregularnie.
Była to piękna twarz, jakby z rzymskiego posągu barbarzyńca, znamionująca odwagę i siłę.
Mary pobiegła po wodę do strumienia, której przyniosła we własnym kapeluszu. Gdy parę jej kropel wpuściła do ust strzelca, ciało jego drgnęło, oczy otworzyły się na chwilę, a usta wyszeptały:
I beg your pardon! Jestem szczęśliwy...
Mary wsparła jego głowę na swych kolanach i przez czas jakiś siedziała nieruchomie bo nie wiedziała, co robić: wołać o pomoc, czy też zostawić rannego i samej iść po ludzi do domu. Zostawiać go bała się, a wołania mogli nie usłyszeć. Ktoby ją widział, tak zamyśloną i schyloną nad bladą twarzą strzelca, mógłby ją wziąć za jakąś rusałkę leśną.
Noc już była zupełna, księżyc wytoczył się wysoko nad las: słowiki tamtych lasów, maukawisy, napełniały gęstwinę słodkiem pogwizdywaniem, klaskaniem i jakby odgłosami pocałunków; wdali szumiał strumień, a szum jego mieszał się z bardzo dalekiem klekotaniem tartaków drwali z Lathrop.
Mary wreszcie namyśliła się, co czynić. Ponieważ karabinek jej pozostał na miejscu walki, wzięła więc ciężki karabin strzelca i, nabiwszy go, wystrzeliła w powietrze.
Powtórzyła to po trzykroć. Za drugim razem światła poczęły biegać po szybach domu Tallera, później światła owe oderwały się od tła domu i roiły, zbliżając się szybko ku Mary; wkrótce zaś kilkunastu Yollofów z Tallerem na czele przybiegło pędem, trzymając w ręku to latarnie, to rozpalone łuczywa.
— Co się stało? — pytał Taller.
— Przenieście co prędzej do domu tego dżentelmana! — wołała Mary.
Nazajutrz chory był bez przytomności. Sprowadzono doktora z Sacramento.
Doktór, który dość już dawno porzucił medycynę dla kopania złota i który rzadko kiedy bywał trzeźwym, na tyle przynajmniej pamiętał swoją sztukę, iż poznał, że stan chorego był wielce niebezpieczny.
Poznał jednak chorego pierwej jeszcze, niż chorobę. Spojrzawszy na bladą, brodatą i pokrwawioną twarz, wykrzyknął odrazu:
Well! to jest Rows...
Potem, schyliwszy się ku rannemu, który ledwie oddychał, mówił:
— Rows! mój przyjacielu! mówiono, że niedźwiedź zabił cię przed pół rokiem, a on potarmosił cię dopiero wczoraj. Well! well! Sądzę, że piersi masz trochę zgniecione... żebro złamane... obojczyk złamany... ale zresztą all right! Jeśli umrzesz, to z ujścia krwi i z wycieńczenia... a! i ręka zwichnięta. Poczęstował cię szczerze... ile dałeś mu pchnięć nożem? co?... chłopcze!...
Rows nie wiedział o świecie bożym, dlatego nie mógł odpowiadać na pytania doktora. Ten mówił dalej:
— Ech! panno Monteray, sądzę, że ten chłopak był zakochany w pani! Inaczej byłby sobie powiedział: to nie mój business.
Doktór zamyślił się przez chwilę:
— Zginął z miasta, jakby w wodę wpadł. Nie mogliśmy dojść, dlaczego, bo zresztą był szczęśliwy w robocie. W dzień po przyjeździe pani znalazł pepitę przynajmniej na pięć tysięcy dolarów... Ale teraz przypominam sobie... Ciągle mówił o pani... Czy on tu mieszkał?
— Nie.
— Zatem pilnował pani z lasu... poor boy! Myślę, że umrze, chyba, że wyzdrowieje... Będziecie go tu doglądali. Rękę i obojczyk nastawiłem, żebra także. Trzeba mu przemywać skaleczenia i czekać, aż się kości zrosną. Good bye!
Doktór odjechał. Przy łóżku Rowsa został tylko jeden murzyn i Mary.
Mary także przypomniała sobie Rowsa i, spoglądając w tej chwili na niego, zadumała się głęboko.
W Kalifornji znalazła wszystko, czego pragnęła jej romantyczna dusza. Czcze życie światowe znudziło ją: tu miała pustynię, straciła wiarę w miłość i bezinteresowność ludzi: tu w postaci Rowsa leżał przed nią krwawy dowód, że istnieje i miłość i poświęcenie.
Prawda, że dwie te cnoty wcielone były w nawpół dziką postać leśnego strzelca...
Doglądanie chorego zajmowało jej teraz czas zupełnie. Drugiego dnia Rows oprzytomniał...
Otworzył oczy: spojrzał ze zdziwieniem naokoło, nakoniec wzrok jego zatrzymał się na Mary.
Resztki gorączki walczyły przez czas jakiś na jego twarzy ze świadomą myślą, potem twarz ta wyjaśniła się, a blade usta wyszeptały:
I beg your pardon, miss!...
— Jak się czujesz, sir?spytała Mary.
— Bardzo dobrze. Jestem szczęśliwy...
Po chwili zaczął mówić szybko, jakby gorączkowo:
— Pani mnie nie poznaje? Jestem Rows. Nie mam szczęścia do niedźwiedzi. Pierwszego dnia chciał mnie udusić twój baby... potem ten.... ale wtedy pani mnie uratowałaś... I pamiętam, żeś mi podała rękę. Potem nie mogłem wysiedzieć w mieście... Mieszkam w szałasie przy Miror-lake. W lesie jest bardzo dobrze... Ale nie chodź sama, miss Mary... Indjanie także się włóczą... Powiedziałem sobie: będę pilnował i...
— Uratowałeś mi życie...
— Nie mów pani o tem...
Wyzdrowienie przychodziło łatwiej, niż przewidywał doktór. Rows był młody i bardzo silny, a choć przez dłuższy czas nie mógł się poruszać, niebezpieczeństwo mijało szybko... Mary całe dnie spędzała u wezgłowia rannego, bądź czytając mu Biblję, bądź rozmawiając z nim... Rows wówczas spowiadał jej się ze wszystkich myśli...
— Wolę być w lesie, niż kopać, — mówił... — Gdy się żyje w lesie, to kopanie wydaje się i złe i głupie. Co mi z tego... Kopacze piją i zabijają się, a nad lasem jest Bóg, a także złoto tam nanic.... I przepraszam panią, ale myślę, że człowiek może być lepszy w lesie, bo musi więcej myśleć... a między kopaczami nie ma na nic czasu.
We wszystkiem, co mówił Rows, była jakaś naiwność nawpół dziecinna. Był też to chłopiec zaledwie dwudziestoczteroletni, który prócz tego posiadał mnóstwo wrodzonej prostoty i sam to czuł, gdyż mówiąc z miss Monteray, powtarzał co chwila: „Przepraszam panią, ja jestem człowiek prosty“...
Zdrowie jego polepszało się szybko. Wkrótce mógł już siadywać na werandzie domu, a później często towarzyszył Mary na ów mostek, łączący dwa domy, na którym Mary spędzała zwykle godziny popołudniowe w towarzystwie swej małej ciemnej przyjaciółki...
Pewnego popołudnia siedziała tak właśnie, ale sama, słuchając szumu kaskad i wpatrując się w amfiteatr drzew, otaczających dolinę, które, lubo niezbyt odległe, przysłonięte były błękitem oddalenia. Była to chwila najcudniejszej pogody i ciszy: na łące pogwizdywały czerwonoskrzydłe szpaki, a w dali leśnej kuły drzewa dzięcioły....
Mary rozmarzyła się pod wpływem wielkiej słodyczy natury. Jakaś łagodna, ale silna tęsknota ścisnęła jej serce. W tej chwili zbliżył się do niej Rows, stawiając jeszcze z trudnością kroki...
Mary podbiegła ku niemu i posadziła go troskliwie obok siebie. Nigdy jego blada twarz nie wydała się jej wdzięczniejszą i bardziej szlachetną.
I beg your pardon... — począł wedle zwyczaju młody strzelec — ja mam do pani wielką prośbę, miss Mary!
— Której nie odmówię z pewnością, odpowiedziała Mary...
— Oto, — mówił z powagą, a zarazem nieśmiałością Rows, kręcąc w ręku kapelusz — ja... nie będzie się pani gniewać na mnie?... ja niedługo wyzdrowieję...
— O tak, niedługo już, dzięki Bogu!...
— I wrócę do mego szałasu nad Miror-lake... ale mi tam będzie bardzo źle, miss Mary... bo zawsze będę pamiętał, jak mi tu było dobrze...
— Będzie mnie pan odwiedzał często...
— Tak, jeśli pani pozwoli... ale jabym miał większą prośbę... niech pani nie gniewa się na mnie... oto... jabym chciał tu zostać na zawsze.
Mary spojrzała na mówiącego z dziwnym wyrazem twarzy...
— Czego pan żądasz? — spytała krótko...
Miss Mary! — mówił Rows przyciszonym głosem — pani mnie nie potrzebuje, wiem o tem, ale i ja nie dla chleba... Wykopałem tyle, że na Wschodzie uchodziłbym za bogatego człowieka. Tu także... ale co mi po tem. W lesie niema co z tem robić. Samemu ciężko... Mnie tu byłoby najlepiej, więc... oto, miss Mary, ja chciałbym wejść... do służby pani.... Pani mnie nie potrzebuje... ale... byłbym najszczęśliwszy i wierny... ach! bardzo wierny...
Nastała chwila milczenia. Mary odwróciła głowę ku domowi Tallera i zamyśliła się głęboko. Nagle otrząsnęła się z zamyślenia i spojrzawszy prosto w oczy Rowsa, spytała:
— Pan mi odpowiesz prawdę, jak człowiek uczciwy i szczery?
Yes, miss!
— A zatem... Pan mnie kochasz? prawda?...
Biedny Rows pobladł, jak płótno; podniósł się z siedzenia i usiadł napowrót, a zbielałe wargi jego zaledwie mogły wybełkotać:
I beg your pardon, miss!...
— Tak?
I beg your...
— Tak?...
Górnik umilkł i dopiero na jeszcze ponowne zapytanie odpowiedział drżącym, wzruszonym głosem:
— O, miss Mary... Ja nie śmiem nawet o tem myśleć, ale tak... bardzo! jedną na świecie!... bo zresztą... jestem sam... alebym nigdy nie powiedział, nigdy, nigdy... Skoro jednakże wiesz, to odejdę. Niech Bóg błogosławi twojej twarzy... Good bye, miss Mary!...
Mary Monteray schyliła głowę, po chwili zaś zaczęła mówić:
— To, co teraz powiem, Rows, mówię po wejrzeniu w głąb swego serca i po namyśle. Przyjechałam tu i nie wrócę więcej na Wschód. Kalifornja będzie odtąd moją ojczyzną — jestem więc Kalifornijką, pionierką. Pod tym względem stoimy narówni... Nie proś mnie o przebaczenie, boś mi uratował życie. Mam ci spłacić wielki dług — i... jeśli w tym długu przyjmiesz moją rękę — oto ona.
Nastała chwila ciszy — słychać było tylko szum kaskad i pogwizdywanie czerwonoskrzydłych szpaków.
Rows wyglądał, jak człowiek, który ugina się pod brzemieniem szczęścia. Nakoniec przerwał milczenie.
— O! miss Mary, nie mów nic podobnego. Raz zdarzyło mi się także uratować życie jednemu gambusinowi meksykańskiemu, który potem, gdyśmy na pustych placerach znaleźli dużo złota, mawiał do mnie: schowaj swoje nugety — nie kuś mnie. Teraz ja toż samo, pani: nie kuś mnie. Ja twoim mężem?... ja, prosty człowiek, który zaledwie umie pisać i czytać?...
— Jestem prostą dziewczyną i mogę zostać żoną uczciwego pioniera.
— O, Boże! — mówił Rows, sciskając głowę rękoma, — widziałem żony pionierów z tamtej strony Wielkich Jezior: wszystkie żuły tytoń i piły wódkę. Pani żoną pioniera? Nie, miss Mary... A przytem... Zwarjowałbym ze szczęścia. Nie umiem tak pięknie mówić, jak dżentelmani ze Wschodu, ale przecie rozumiem, że pani nie możesz mnie tak kochać, jak ja panią... Powiedz, Mary, czy tak nie jest? Czy byłabyś ze mną szczęśliwą? Czym ja mąż dla ciebie?... Żyjąc ze mną, ujrzałabyś, żem prostak, żem ja, jak dziecko, jak czerwonoskóry, który tylko w lesie umie sobie dać rady, a między ludźmi nie... Beg your pardon!... Tak przecie głupi nie jestem, żebym nie rozumiał tych prostych rzeczy: pani jest, jak inny człowiek, który umie czytać książki i wie, co w nich napisano, a ja rozumiem się tylko na kopaniu i karabinie. Pani musiałabyś się wstydzić za moje prostactwo... Mówisz pani, że płacisz dług? O! Rows jest za uczciwy, by miał brać taką lichwę. Teraz mi jesteś wdzięczną, później przestałabyś nią być. Kto kocha, temu kochania wystarczy na całe życie, — ale wdzięczności... nie. O by God! gdybym się tylko uczył... gdybym nie potrzebował mówić sobie: Rows, mój chłopcze, jesteś dla niej za głupi... Nie — Mary, nie!...
Łzy popłynęły z oczu górnika. Zakrywszy twarz rękoma, siedział długo w milczeniu — potem znów ozwał się:
— Jaka pani dobra jesteś, Mary!... jaka dobra! Niech Bóg błogosławi tę rękę, którą chciałaś mi oddać... O! czemu nie jestem dżentelmanem ze Wschodu! Good bye, Mary!
Przycisnął jej ręce do ust i, powstawszy, udał się chwiejnym krokiem ku domowi...
Mary przez chwilę pozostała sama. I w jej oczach błyskały łzy... Kochała tego leśnego człowieka, ale zarazem czuła, że w słowach jego było dużo prawdy. Ona była istotą z innego świata — on z innego. Czy mogli być szczęśliwi, gdyby im przyszło żyć razem, życiem codziennem, — życiem męża i żony?... A jednak on w prostocie swojej taki był zacny i szlachetny!...
Wstawszy, chciała iść za nim; tymczasem górnik ukazał się na werandzie w kapeluszu i już z karabinem w ręku...
— Gdzie idziesz, Henry? — spytała Mary...
— Do lasu... Wykopię moje złoto i pojadę na Wschód... uczyć się... Mam za co. Jestem bogaty. Pracowałem rękoma, będę pracował głową. Nie chcę być dłużej gburem leśnym, — chcę zostać oświeconym dżetelmanem, który rozumie, co mówi każda książka... Gdy się czegoś nauczę, — wrócę tu i wówczas... jeśli panią tu znajdę... to... pamiętaj, Mary...
— Wówczas może przestaniesz mnie kochać?...
— O Mary! Mary!...
Ostatnie słowa brzmiały nawpół jak wyrzut, nawpół jak modlitwa

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Rows oddalił się... Na wzgórzu między skałami raz jeszcze błysnęła lufa jego karabina i kapelusz zakołysał się na znak pożegnania w powietrzu — potem ciemna zieleń lasu zamknęła się za nim...


XIII.

Statek Ellen Monroe, który przywiózł do Kalifornji zapasy zboża, opuszczał właśnie pyszny bay dzisiejszego San Francisco, udając się zpowrotem naokoło Cape Horn do New-Yorku.
Na statku prócz załogi znajdowało się kilkunastu górników, którzy, zabrawszy z sobą fortuny, udawali się zpowrotem w strony ucywilizowane.
Kilku towarzyszy żegnało ich na drogę. Tamci byli już na pokładzie, ci zaś stali na świeżo zbudowanym warfie, machając kapeluszami i chustkami. Między nimi znajdujemy gromadkę naszych znajomych: jenerała Suttera, Tallera, niewidomą Nelly i Mary Monteray...
Mary z oczyma, wzniesionemi ku pokładowi i z chustką w ręku przesyłała wzrokiem ostatnie pożegnanie Rowsowi, który odjeżdżał na wschód...
Rows, przechylony przez balustradę, patrzał w nią z całą tą siłą oczu, którym chwilę tylko jemu wolno patrzeć na ukochaną istotę.
Na statku tymczasem zaciągano mały, trójkątny żagiel, bliski dzioba. Okręt chwiał się już pod podmuchami wiatru. Żagle wydymały się okrągło, lub z łopotem opadały napowrót. Żałosne „O-ho-ho!“ majtków, towarzyszące ciągnieniu lin, rozlegało się co chwila. Sternik z posępną twarzą morskiego wilka stał już przy sterze. Chłopiec zaś w bocianiem gnieździe śpiewał całem gardłem:
He, he, saylor is a smart boy!...
Hurkotanie pak, wtaczanych przez mostek z warfu na pokład, ustało wreszcie; mostek usunięto. Ludzie na okręcie zostali już rozdzieleni od tych, którzy zostali — głęboką szczeliną, na dnie której połyskiwała woda...
Go ahead! — rozległ się głos kapitana...
Woda zachlupotała po bokach statku, sam zaś statek począł się odsuwać cicho i lekko od warfu...
Remember! — rozległy się głosy z brzegu...
Remember, Henry!...
— O, Mary!...
— Bądź zdrów, Henry...
— Niech cię Bóg błogosławi, Mary...
Wiatr porwał resztę słów westchnień. Statek z cieniów brzozowych wysunął się w jasne błękity, mocno oświecone słońcem. Wielka błękitna nieskończoność otwierała się przed nim, również błękitna mgła poczęła go zwolna przesłaniać.... Śpiewy majtków, głośne z początku, zmieniły się w gwar, który chwilami można było tylko usłyszeć, potem w mruczenie niewyraźne, potem w szmer — statek zmniejszał się. Bystre oczy mogły jeszcze przez jakiś czas odróżnić na nim przechyloną postać i powiewający kapelusz; potem wszystko zlało się w jedną masę; masa przeszła niby w białe skrzydło mewy, widne zdala na toni; skrzydło zmieniło się w niewyraźną chmurkę — chmurka w punkt — a potem i punkt stopniał; błękit ogarnął wszystko i zapanował samowładnie na niebie i na ogromnym san-franciskańskim bayu.
Myśli tylko, posłanki serc kochających, przebywały przestrzenie morskie z brzegu na statek i ze statku na brzeg...

„Nowe Mody Paryskie“, r. 1880, nr. 31-38: 1881 nr. 1-12.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.