Wśród czarnych/W dolnej Gwinei

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Wśród czarnych
Wydawca Wydawnictwo Zakładu Narodowego im. Ossolińskich
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Zakładu Narodowego im. Ossolińskich
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa – Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
W DOLNEJ GWINEI.

Oddawna już mógłbym był posłać list o zwiedzonej części Afryki zachodniej, lecz wolałem to zrobić dopiero po zanurzeniu się w swój prawdziwy żywioł podróżnika-pisarza i myśliwego, żywioł, którego brak odczuwam prawie boleśnie w wielkich miastach i którego szukam po szerokim świecie. Teraz mogę już zacząć swoją pierwszą korespondencję, gdy już wypuściłem kilka naboi ze swojej strzelby i gdy patrzę na pierwsze trofea myśliwskie, zdobyte na polach Afryki.
Powróciłem wczoraj do Konakry z „brousse“, czyli dżungli dolnej Gwinei. Kto nie widział tej „brousse“, ten nie może sobie wyobrazić oceanu wysokich na 3 — 5 metrów bambusów, twardych, kłujących traw, splątanych, zbitych w miękki kobierzec, tamujący ruch człowieka, bo noga pogrąża się w nim po kolana, plącze się w sieci cienkich pędów, w kolcach pnących się roślin, w pułapkach ze zwisających krzaków mimoz, mocnych, niby stalowe pręty — lian.
Podróżnik, trzymając obydwiema rękami strzelbę wpoprzek na wysokości twarzy, przedziera się przez ten gąszcz, gdzie strzał jest zupełnie niemożliwy, gdyż o dwa kroki nie można dojrzeć ani antylopy, ani zaczajonego drapieżnika, lecz brnie dalej, bo wie, że gdzieś tam na południu tubylcy szczepu Sussu zaczęli już wypalać dżunglę, a na oczyszczonej od zarośli ziemi wybijają się nowe pędy roślin, do których dążą antylopy, bawoły, dziki o potwornych głowach i kłach, a za niem — władca dżungli płowy lew i jego współzawodnik — podstępny, plamisty lampart, nazywany przez kolonistów — panterą.
W gąszczu dżungli tu i owdzie spotykamy legowiska różnych zwierząt, lecz same one już dały nura do tego oceanu traw i krzaków. Otrzymaliśmy nieścisłe wskazówki. Dżungli jeszcze nigdzie nie tknął ogień. Zalana niemiłosiernem słońcem, czyhającem na mózg białego człowieka, a tem bardziej takich ludzi północy, jak ja i moi towarzysze, stoi dżungla niezdobytą ścianą, zazdrośnie strzegąc wnętrza kraju od wtargnięcia doń przybysza.
Latają dokoła pięknie zabarwione ptaszki, niekiedy mniejsze od południowo-amerykańskich najdrobniejszych kolibrów, a nieraz jaskrawsze i strojniejsze od nich; pełzają, latają, cykają, dzwonią i …gryzą owady; czernią się w gąszczu podobne do grzybów kopce termitów; od czasu do czasu zalatuje słodki, cierpki zapach rozkładającej się padliny — to „mrówki-trupy“ prowadzą atak gazowy przeciwko nam — intruzom z Polski… Upał, dżungla, coraz większy gąszcz…, nareszcie wchodzimy na pole orzechów arachidowych i tu znajdujemy ścieżkę, prowadzącą do dość odległej wioski.
Żadnej zwierzyny, żadnego polowania, żadnego strzału!
Tylko mój pomocnik, p. Kamil Giżycki zawzięcie poluje, bo co chwila wrzuca jakiegoś owada do słoika z trującym płynem.
Tak! Dla entomologa „brousse“ jest rajem. Pomyśleć, że samych tylko mrówek jest tu coś 50 gatunków! A łapać je można w dżungli, w lesie, w domach, we własnem łożu, a nawet… w kawie! Czyż nie raj dla entomologa? Tu w „brousse“ dopiero zrozumieć można wielkie bohaterstwo, wytrwałość fizyczną i moralną, nieludzki wprost wysiłek woli wielkich podróżników afrykańskich, dla których mój podziw i uwielbienie wzrosły tu jeszcze bardziej.
Pierwsza nasza wyprawa przez dżunglę w celach polowania w obwodzie Forékariah, niedaleko granicy angielskiej Sierra-Leone, nie była pomyślną, lecz zato bardzo pouczającą pod wielu względami i — dobrym treningiem.
Upakowawszy więc w futerały nasze karabiny na poważną zwierzynę, której jeszcze w „brousse“ znaleźć w ciągu dwóch tygodni nie można, wzięliśmy za dubeltówki i za mały karabinek Winchester kaliber 22.
Zdobyliśmy kilka gołębi dzikich, małą różową turkawkę, jaką spotykałem w ubiegłym roku podczas mojej podróży po północnej Afryce, szczególnie zaś w Maroku; dużego ceglastego gołębia, kilka drobnych ptaszków, drapieżną mangustę o bardzo ładnem, prawie czarnem futrze i długim ogonie; zdobyliśmy młodego szympansa-samkę, która już się oswoiła i, prawdopodobnie, odbywszy z nami całą podróż, triumfalnie wjedzie potem do pałacu małp w polskim ogrodzie zoologicznym. Moja żona nazywa naszą nową przyjaciółkę „Kaśką“, a panna szympansówna już zna swoje imię i „rozmawia“ z nami bardzo mile i chętnie.
Jednak tego wszystkiego dla mnie za mało! Chcę wrażeń nowych, jeszcze nieznanych!
Strzelać umiem, mam dobre angielskie dubeltówki, więc gołębie, kuropatwy, sępy nie wymkną mi się. W Azji strzelałem tygrysy, niedźwiedzie, rysie, barsy, jelenie, argali, kabargi, mongolskie antylopy (gazella gutturosa), wilki i ptactwa wszelkiego bezliku — w lasach, na stepach i na błotach, więc chcę wypuścić kulę w jakieś zwierzę, którego dotąd przed sobą nie widziałem. Porzucamy zatem dżunglę i przenosimy się na przecinającą ją błotnistą rzeczkę Koja. Mają tu być krokodyle. To już dobrze! Wsiadamy do pirogi, która natychmiast zaczyna napełniać się wodą. Nic nie pomaga czerpak, zrobiony z olbrzymiej tykwy, — „kalebass“[1], wylana woda bowiem w mgnieniu oka powraca. Siedzimy więc w wodzie, mokną nasze bagaże; ochraniamy tylko naboje i strzelby, lecz i to nie jest łatwem zadaniem.
Wkrótce jednak jesteśmy wynagrodzeni, bo jeden z tubylców wioślarzy szepce:
— Krokodyl! Krokodyl!
Widzę go. Brunatnożółty, długi na półtora metra, powolnie sunie powierzchnią grząskiego błota z brzegu ku rzece. Mam ze sobą dubeltowy sztucer firmy Leue kaliber 9,3 mm, podnoszę go, lecz wyprzedza mnie p. Kamil Giżycki i strzela z automatycznego Winchestera kal. 401.
Strzał bardzo dobry, bo krokodyl padł odrazu. Widzę zakrwawioną, zębatą paszczę i długie, nieruchome cielsko tego dyluwjalnego potwora.
Wioślarze wyskakują z łodzi i płyną ku krokodylowi, lecz ten nagle się porusza i zaczyna dość szybko pełznąć ku wodzie. Może dwa kroki dzieliły go od rzeki, gdzie zanurzyłby się i zginął bez pożytku dla nas, gdy dałem do niego strzał. Podskoczył, lecz jeszcze się ruszał, ostatnim wysiłkiem woli dążąc do wody. Strzeliłem raz jeszcze — i krokodyl przewrócił się do góry jasno-żółtym brzuchem.
Był martwy. Ujrzeliśmy straszne działanie mego sztucera. Krokodyl miał zupełnie obciętą głowę. Widocznie dostał obydwie kule tuż za uchem, bo miał strzaskaną czaszkę tak straszliwie, że nawet dolna szczęka mu odpadła. Dałem sobie słowo nigdy już do tych gadów nie strzelać z mego sztucera. Będę je bił z Manlichera 8 mm i o nabojach znacznie słabszych, niż Leue, posiadających 3½ grama prochu.
Tego dnia jednak strzelałem raz jeszcze do krokodyla z mojego sztucera. Potwór był już prawie do połowy w wodzie; strzeliłem doń i trafiłem, bo się zwinął cały, bił ogonem po ziemi, lecz zdążył zsunąć się z brzegu do rzeki i znikł. Widzieliśmy później jeszcze dwa krokodyle, lecz nie mogliśmy do nich strzelać, bo były w wodzie. Mocne to na strzał potwory i pełne żywotności. Dość jednej iskierki życia, a zdołają zniknąć w rzece i umrzeć tam w labiryncie jej błotnistego dna.
Musimy więc strzelać, będąc pewni dobrego rezultatu. Przed sobą mamy jeszcze pięć miesięcy podróży i błogosławione tereny myśliwskie; należy więc oszczędzać nasze zapasy amunicji, bo nigdzie nie znajdziemy już źródła do zaopatrzenia naszego arsenału.
Oprócz krokodyli widzieliśmy jeszcze ogromną ilość przeróżnego wodnego ptactwa: kulików niezliczonych gatunków — od najmniejszych do wspaniałego kulika stepowego (Numenius aronatus), jakie strzelałem na Syberji; bąków, szarych zimorodków, czapli białych, szarych, czarnych. Nad tem państwem ptactwa krążą sępy o nagich szyjach, jastrzębie i najgroźniejszy ze wszystkich — biały, o kilku czarnych piórach, orzeł-rybak (Haliaetus vocifer).
Rzeki dolnej Gwinei mają odrębny charakter od innych rzek kontynentu. Na nich z nadzwyczajną siłą daje się odczuwać przypływ i odpływ morski. W godzinach dopływu łożyska rzek wypełniają się po brzegi i woda zalewa położone na nich pola ryżowe; przy odpływie błotniste, grząskie brzegi obnażają się, a wtedy wychodzą na nie krokodyle, ryby, czołgające się po zwisających napowietrznych korzeniach drzew (Periophtalmus koelretueri), i kraby, zabawne stworzenia, chodzące niby ogromne pająki na wyprostowanych pionowo nogach i z niezwykłą szybkością zakopujące się w błoto przy najmniejszem niebezpieczeństwie.
Próżna nadzieja wyjścia na brzeg gwinejskiej rzeki! Potężna sieć zwisających z drzew korzeni, rozwidlonych, giętkich a mocnych, broni wstępu, a za niemi czai się bagno nadbrzeżne, dalej zaś dżungla — „brousse“. Spotkać tu jeszcze można placówki dozorców granicznych. Są to białe jak śnieg, zgrabne, baczne na wszystko ibisowe czaple (Ardea ibis), ostrym krzykiem uprzedzające o zbliżającym się człowieku.
Pod zwisającemi gałęziami drzew pluska jakaś potężna ryba, a przed nią zmyka całe stadko rybek drobnych. Na wystrzał, dany już zupełnie o zmierzchu, odpowiedziały nam basowem rechotaniem małpy, zaczajone w gąszczach dżungli, a wśród tych małpich dźwięków odróżniłem słowa, nieraz powtarzane przez naszą „Kaśkę“.
Takie były moje pierwsze myśliwskie wrażenia. Przedtem jednak doznałem innych jeszcze, bo przecież zwiedziliśmy zachodni Senegal, angielską Gambję, w okolicach portu Bathurst, Gwineję francuską, wpobliżu Konakry, gdzie ciągle robiliśmy wycieczki w poszukiwaniu ciekawych okazów flory i fauny, których mamy już sporo, a które wkrótce wyślemy do Polski, gdyż obawiamy się, aby zabójcza wilgoć nie popsuła nam zbiorów.
Wilgoć ta jest wprost groźna dla przedmiotów nieżyjących, niemniej groźna od słońca, zabójczego, zdradliwego słońca, czyhającego na człowieka przybywającego z innych krajów.
Doświadczyliśmy już tego na sobie. Moja żona, jako zawodowa artystka-wiolinistka, nigdy nie rozstaje się ze swojemi skrzypcami. Jest to piękny, starożytny instrument włoski, roboty Galliano, ucznia Stradivariusa. Miała moja żona zagrać w Konakrze w miejscowym klubie, aż nagle okazało się, że skrzypce zaczynają się rozklejać. Z wielkim trudem wyleczyliśmy „chory“ instrument i teraz mamy już na jego dolegliwość środek podobno niezawodny.
Co do słońca, to działa ono tu pomiędzy zwrotnikiem a równikiem całą gamą promieni cieplikowych. Bez kasku nikt bez poważnego nieraz szwanku nie odważy się wyjść z domu. I tak do szóstej po południu! Jest to przykra i ciężka okoliczność, wymagająca dużego przyzwyczajenia. Mój pomocnik, p. Jerzy Giżycki, walczy odważnie i wytrwale ze słońcem, a ma z niem roboty coniemiara, bo jego znów obowiązkiem jest fotografja i kinematograficzne zdjęcia, dotyczące etnografji i folkloru przecinanej przez moją ekspedycję zachodniej połaci podzwrotnikowej Afryki.
Wydać się może, że ta płonąca tarcza słoneczna posyła całe potoki strug roztopionego złota, że trzeba minimalnych części sekundy, aby otrzymać nieprzeeksponowane zdjęcia. Tymczasem po pierwszych próbach nie używamy diafragmy mniejszej od 9 i szybkości większej od 1/25 części sekundy. Przywieźliśmy z naszej wyprawy bardzo interesujące fotografje i kinofilm — tę najlepszą dokumentację podróży, a część tych zdjęć została umieszczona w tej książce.







  1. Naczynie, posiadające formę okrągłego kociołka.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.