Strona:F. A. Ossendowski - Wśród czarnych.djvu/30

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kulę w jakieś zwierzę, którego dotąd przed sobą nie widziałem. Porzucamy zatem dżunglę i przenosimy się na przecinającą ją błotnistą rzeczkę Koja. Mają tu być krokodyle. To już dobrze! Wsiadamy do pirogi, która natychmiast zaczyna napełniać się wodą. Nic nie pomaga czerpak, zrobiony z olbrzymiej tykwy, — „kalebass“[1], wylana woda bowiem w mgnieniu oka powraca. Siedzimy więc w wodzie, mokną nasze bagaże; ochraniamy tylko naboje i strzelby, lecz i to nie jest łatwem zadaniem.
Wkrótce jednak jesteśmy wynagrodzeni, bo jeden z tubylców wioślarzy szepce:
— Krokodyl! Krokodyl!
Widzę go. Brunatnożółty, długi na półtora metra, powolnie sunie powierzchnią grząskiego błota z brzegu ku rzece. Mam ze sobą dubeltowy sztucer firmy Leue kaliber 9,3 mm, podnoszę go, lecz wyprzedza mnie p. Kamil Giżycki i strzela z automatycznego Winchestera kal. 401.
Strzał bardzo dobry, bo krokodyl padł odrazu. Widzę zakrwawioną, zębatą paszczę i długie, nieruchome cielsko tego dyluwjalnego potwora.

Wioślarze wyskakują z łodzi i płyną ku krokodylowi, lecz ten nagle się porusza i zaczyna dość szybko pełznąć ku wodzie. Może dwa kroki dzieliły go od rzeki, gdzie zanurzyłby się i zginął bez pożytku dla nas, gdy dałem do niego strzał. Podskoczył, lecz jeszcze się ruszał, ostatnim wysiłkiem woli dążąc do wody. Strzeliłem

  1. Naczynie, posiadające formę okrągłego kociołka.