Przejdź do zawartości

Wśród czarnych/Od Warszawy do Afryki podzwrotnikowej

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Wśród czarnych
Wydawca Wydawnictwo Zakładu Narodowego im. Ossolińskich
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Zakładu Narodowego im. Ossolińskich
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa – Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
OD WARSZAWY DO AFRYKI PODZWROTNIKOWEJ.

Wyjechaliśmy z Warszawy, serdecznie żegnani przez licznie zgromadzonych krewnych, znajomych i przedstawicieli prasy, wprost do Paryża, gdzie już na nas czekali nasi towarzysze podróży — pp. Giżyccy. Dwa tygodnie zajęły nam ostateczne przygotowania, szczególnie zaś ekwipunek osobisty uczestników wyprawy, wizyty moje w Ministerstwie Kolonij i u osób, które mogły udzielić mi szczegółowych informacyj, dotyczących warunków podróży na terenie zachodniej Afryki. W tym okresie odmawiałem wywiadów dziennikarzom francuskim i amerykańskim, obiecując uczynić to po powrocie, co też i spełniłem w maju 1926 r., gdy po dokonanej podróży przybyliśmy znowu do Paryża.
Kłopoty z ostatecznemi przygotowaniami omal nie naraziły nas na wielką przykrość, gdyż nie zdążyliśmy nabyć biletów na dobry statek towarzystwa „Chargeurs Réunis“. Pojechaliśmy więc do Bordeaux, aby wsiąść na pierwszy odchodzący statek. W Bordeaux spotkało nas bardzo miłe przyjęcie w domu honorowego konsula polskiego, hr. Sioc Han de Kersabiec, gdzie poznaliśmy komendanta p. A. Fortin, dowcipnego autora i dawnego oficera marynarki, znającego dobrze tę dżunglę, do której zdążaliśmy. Bardzo przyjemne chwile spędziliśmy w rodzinie p. A. Kuleń-Sławińskiego, sekretarza konsulatu.
Za poradą nowych naszych znajomych postanowiliśmy płynąć małym holenderskim statkiem „Kilstroom“. Gdy poszedłem obejrzeć ten okręt, byłem przerażony.
— Ta mała, czarna, prawie do wierzchu burty pogrążona w wodzie łupina, ma płynąć bez przerwy 12 czy 14 dni burzliwym o tej porze Atlantykiem? Co będzie z moją żoną? — myślałem z rozpaczą, patrząc na „Kilstrooma“.
Wyboru jednak nie było, a więc już nazajutrz płynęliśmy żółtą, mętną Garonną, wyglądającą bardzo smutnie, bo padał zimny jesienny deszcz.
Po kilku godzinach żeglugi znikły brzegi, powiał silniejszy wiatr, jęczeć zaczęły mewy — byliśmy już na oceanie.
Fale stawały się coraz większe, a wiatr huczał i gwizdał wśród olinowania naszego po uszy naładowanego statku.
Lecz to właśnie było przywilejem naszego „Kilstrooma“.
Był ciężki, siedział głęboko i solidnie, jak na Holendra prawdziwego przystało.
Najwścieklejsze fale tylko zlekka podnosiły i waliły na bok nasz mały stateczek. Nikt z nas nie chorował na morską chorobę przez cały czas trwania podróży.
„Kilstroom“ — był to towarowo-pasażerski statek, kursujący pomiędzy Amsterdamem a portami Kongo. Prowadził go sympatyczny, młody, zawsze spokojny kapitan Jan Soeters.
Oprócz nas było jeszcze ośmiu pasażerów — Francuzów, płynących do kolonij na posady w firmach handlowych.
Z ciekawością słuchaliśmy ich opowiadań o tym szmacie kuli ziemskiej, który zamierzaliśmy poznać.
Rozrywką naszą była gra na skrzypcach mojej żony, gdy na pokładzie gromadzili się wszyscy pasażerowie, oficerowie i majtkowie załogi. Czasami też inne rozrywki oczekiwały nas. Nieraz obserwowaliśmy ławice ryb, płynących morzem i pozostawiających za sobą połyskujący, falujący szlak; w innem miejscu goniły nasz statek delfiny (Delphinus delphis) lub rekiny-młoty (Zygaena malleus); przed zachodem słońca widzieliśmy nieraz wyrzucające się z wody olbrzymie ryby-tuńce (Thynnus); pewnego razu marynarze wskazali nam ogromne, czarne cielska, wynurzające się na horyzoncie z wody. Nazywali je wielorybami, myślę jednak, że były to duże „brunatne delfiny“ (Phocaena communis), albo „grind“ (Globiocephalus melas), które w jesieni i w zimie z oceanu Lodowatego dopływają do szerokości Gibraltaru, gdzie właśnie spotkaliśmy je. Z wielkiem zainteresowaniem przyglądaliśmy się latającym rybom, ściganym przez żarłoczne dorady.
Nocami podziwialiśmy przeróżne drobne żyjątka morskie, znane pod ogólną nazwą — Noctiluca. Te niewidzialne nieuzbrojonem okiem istoty zapalały się na grzebieniach fal i na ociekających wodą bokach okrętu miljonami fosforycznych płomyczków, strug i plam — takich pięknych i tajemniczych wśród czarujących nocy na bezbrzeżnym oceanie.
Około południowo-zachodnich przylądków półwyspu Pirenejskiego poczuliśmy po raz pierwszy, że zbliżamy się do równika. Słońce bowiem grzało już nasze mocno zaziębione w Bordeaux ciała.
Dwa dni przecinaliśmy ocean na S. W., obchodząc zachodni brzeg Afryki. Gdzieś na zachodzie zostały wyspy Madery (Madera, Porto Santo, Baxio, Dezerta Grande i Bugio); dobrze znane nam marokańskie wybrzeże przypomniało o sobie żaglowemi felukami maurów-rybaków; świeciły nam w nocy latarnie morskie wysp Kanaryjskich; kapitan Soeters wskazywał ręką na wschód i opowiadał coś o Capo Blanco.
Nareszcie — Capo Verde, wyspa Gorée i piękna zatoka Dakaru, stolicy Senegalu i rezydencji generał-gubernatora.
Tu po dziesięciu dniach morskiej podróży po raz pierwszy zarzucamy kotwicę. Na pokładzie „Kilstrooma“, w imieniu p. Carde, generał-gubernatora zachodniej Afryki francuskiej, wita polską ekspedycję szef jego gabinetu.
Spędzamy trzy dni w Dakarze, składamy wizytę p. Carde i wyższym urzędnikom kolonji, robimy szereg znajomości, między innemi z p. Ponzio, pogromcą lwów i lampartów, otrzymujemy tu listy polecające i szereg cennych wskazówek co do dalszej podróży.
Czasu naszego pobytu w Dakarze użyliśmy na poznanie okolic i ludności senegalskiej. Tu przekonaliśmy się o zaszczytnej cywilizacyjnej pracy Francuzów, którzy chociaż na niekorzyść swoją, jednak z wielkim wysiłkiem szerzą oświatę wśród murzynów, widząc w nich przedewszystkiem ludzi, godnych zastosowania do nich „prawa człowieka i obywatela“.
Z Dakaru płynęliśmy dobę do angielskiej Gambji, gdzie zwiedziliśmy stolicę jej — Bathurst; tu wspaniałomyślnie obiecałem uraczyć swoją żonę, pomocników i przyjaciół… lodami w jakiejś restauracji lub cukierni. Lecz w całym Bathurst nie znaleźliśmy ani śladu podobnych zakładów, a więc, przemaszerowawszy pod palącem słońcem kilka godzin, czółnem powróciliśmy na „Kilstroom“, gdzie wypiliśmy całe morze wody sodowej, fabrykowanej w Amsterdamie.
Poczciwy steward „Kilstrooma“ nie żałował nam tego ożywczego napoju!
Od Bathurst do Konakry, gdzie się miała skończyć nasza morska podróż — dwa dni drogi okrętem.
Staliśmy całą noc przed tym portem, a żona dała tu swój pożegnalny koncert na „Kilstroomie“. Była piękna, księżycowa noc, morze połyskiwało niby roztopione srebro; żadnego podmuchu wiatru. Spokój… Dźwięki skrzypiec płyną na falach ciszy i giną gdzieś w cieniu czarnych, olbrzymich drzew na brzegu.
Rano gubernator Gwinei przysłał po nas łódź motorową i swego urzędnika. W parę godzin potem byliśmy już ulokowani w bardzo przytulnym hoteliku. Z okien naszego pokoju roztaczał się widok na aleję z ciemnych drzew mangowych, a wyżej — na ocean, lazurowy, gorący, …potężny.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.