Villette/Rozdział XXXVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Charlotte Brontë
Tytuł Villette
Rozdział Kość niezgody
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia „Linolit“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Róża Centnerszwerowa
Tytuł orygin. Villette
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXXVI
KOŚĆ NIEZGODY

Poza matką Fifinki Beck, inna jeszcze siła miała coś do powiedzenia w sprawie dotyczącej mnie i Monsieur Paula zanim potwierdzone zostało zawarte pomiędzy nami przymierze przyjaźni. Pozostawaliśmy pod czujnym, nieznającym snu okiem: Rzym czuwał zazdrośnie nad synem swoim poprzez tajemniczą ową kratę, przy której klęczałam niegdyś i do której nieprzeparcie ciągnęło Monsieur Emanuela co miesiąc: poprzez zasuwane drzwi konfesjonału.
— Dlaczego taka rada byłaś z zawarcia przyjaźni z Monsieur Paulem? — gotów zapytać czytelnik. — Czyż nie był on od dawna już twoim przyjacielem? Czy nie dawał ci niezliczonych dowodów pewnego dość stronniczego wyróżniania cię?
Owszem, dawał, mimo to jednak sprawiało mi przyjemność słuchanie jego mówienia tak bardzo poważnie o tym, że jest prawdziwym, wiernym, serdecznym przyjacielem moim. Podobały mi się jego świadczące o niesłychanej skromności zastrzeżenia i pełne szacunku względy dla osób trzecich, jakimi powodował się — owa ufność jego, którą pragnął umocnić, szczerze też byłam mu wdzięczna za wskazanie mi w jaki sposób i czym mogę uspokoić go i zadowolnić. Nazwał mnie „siostrą“. Tak było dobrze. Mógłby nazywać mnie jak sam chciał, byle tylko ufał mi i wierzył w moją przyjaźń. Zgadzałam się chętnie na to, aby być jego siostrą, pod warunkiem, że nie będzie żądał ode mnie rozciągania mojego stosunku siostrzanego na ewentualną przyszłą jego żonę. Że jednak złożył cichy ślub celibatu, nie zachodziła na tym punkcie żadna obawa.
Większą część nocy, jaka nastąpiła po owym dniu, spędziłam na rozmyślaniu o ostatniej mojej rozmowie z nim. Pragnęłam, aby jak najprędzej nastąpił już ranek, czekałam na pierwsze rozbrzmienie dzwonu, po czym, wstawszy i ubrawszy się, odmówiłam modlitwy i spożyłam powoli śniadanie, ociągając się z dokonywaniem wszystkich czynności, aż wreszcie doczekałam się godziny, wyznaczonej na lekcję literatury. Pragnęłam zyskać dokładniejszą świadomość, na czym miał polegać ów sojusz braterstwa; przekonać się, ile zdradzi Monsieur Paul zachowaniem swoim uczuć brata przy ponownym naszym spotkaniu, a także ile okaże się uczuć siostrzanych we własnym moim sercu; uświadomić sobie, czy zdobędziemy się oboje na dostateczną odwagę szczerości wzajemnej, ja — siostry, on — brata.
Przyszedł. Życie tak się układa, że fakty nie są nigdy, nie mogą być nigdy tym, czego się po nich spodziewamy. Nie są do tego dostosowane. Przez cały ten dzień nie zbliżył się Monsieur Paul ani razu do mnie. Wykład jego odbył się spokojniej bodaj niż zazwyczaj, wypowiedziany łagodniej, zarazem też poważniej. Profesor był bardziej ojcowski w stosunku do swoich słuchaczek, nie był wszelako braterski w stosunku do mnie. Oczekiwałam jeśli nie słowa, zwróconego bezpośrednio do mnie, to przynajmniej skierowanego w moją stronę uśmiechu, zanim wyjdzie z klasy — nie nastąpiło nic podobnego. Pożegnał mnie pospiesznym, jak gdyby onieśmielonym skinieniem głowy.
Przypuszczałam, że ta powściągliwość była przypadkowa, bezwiedna; uważałam, że muszę uzbroić się w cierpliwość, a minie ona. Nie minęła; trwała w ciągu szeregu dni; wzmogła się nawet. Pokonałam moje zdziwienie, usiłując uporać się z innymi uczuciami, jakie zaczynały budzić się we mnie.
Pytałam go, co prawda, w chwili, kiedy zapewniał mnie o swoich uczuciach braterskich, czy będę mogła polegać na nim, on jednak, znając niewątpliwie dobrze samego siebie, powstrzymał się od dania mi jakichkolwiek zobowiązań, radząc mi, natomiast, abym polegała raczej na samej sobie i starała się naprowadzać go na właściwą drogę i odpowiednio urabiać go. Daremne pouczenie! Przywilej nominalny jedynie i niedostępny. Znalazłyby się może kobiety, zdolne korzystać z niego i umiejętnie posługiwać się nim. Moje własne możliwości i własny mój instynkt nie pozwalały mi zaliczać się do ich grona. Pozostawiona samej sobie, byłam zupełnie bierna; odsunięta — wycofywałam się; zapomniana — nie zdobywałam się na przypomnienie o sobie ani słowem, ani spojrzeniem. Wydało mi się, że popełniłam widocznie błąd jakiś w moich obliczeniach, cierpliwie czekałam też, aby czas przyniósł mi ujawnienie tego błędu i dał możność naprawienia go czy wyrównania.
Nadszedł tymczasem dzień, w którym, jak zazwyczaj, miał profesor odbyć ze mną lekcję. Od dawna już wspaniałomyślnie ofiarowywał mi jeden wieczór w tygodniu, poświęcając go na egzaminowanie mnie z postępów, poczynionych przeze mnie w ciągu całego minionego tygodnia oraz na wskazanie mi zadań i prac, jakich miałam dokonać w ciągu następnego. Przy podobnych okazjach urządzaliśmy sobie pokój szkolny byle gdzie, gdziekolwiek znajdowały się przypadkowo o tej porze uczennice i inne nauczycielki, albo też w najbliższym ich sąsiedztwie; bardzo często w obszernym drugim oddziale, gdzie łatwo było obrać spokojny kąt w nieobecności zapełniających klasę uczennic przychodnich. Nieliczne pensjonarki stałe gromadziły się zazwyczaj dokoła katedry surveillante.
W zwykłym dniu, i o zwykłej godzinie przeznaczonej na lekcję Monsieur Paula ze mną, usłyszawszy znany mi dobrze dzwonek, zabrałam wszystkie moje książki i kajety, pióro i atrament i skierowałam się ku owemu obszernemu oddziałowi.
Nie było tam nikogo; klasa pogrążona była w chłodnym, głębokim cieniu; poprzez podwójne oszklone drzwi widoczne było carré jasne w tej chwili i pełne uczennic; zachodzące słońce wyzłacało łuną cały hall i zgromadzone w nim postaci. Barwa tej łuny była tak żywa i ciepła, że ściany i ubrania kobiece zdawały się tonąć w wesołym, rumiano-złocistym świetle. Dziewczęta siedziały, ucząc się i pracując; w pośrodku ich kręgu stał Monsieur Emanuel, zajęty pogodną rozmową z jedną z nauczycielek. Jego ciemny surdut i krucze jego włosy płonęły szkarłatnymi odbłyskami, rzucanymi przez zachodzącą kulę słoneczną; jego hiszpańska twarz w chwili, kiedy odwrócił ją ku oknu, odpowiedziała uśmiechem pełnym ożywienia na ciepły pocałunek słońca. Zajęłam miejsce przy biurku.
Drzewa pomarańczowe oraz inne egzotyczne rośliny w pełni ukwiecenia pławiły się również w szczodrobliwej łaskawości blasków słonecznych; korzystały z niej przez cały dzień i teraz prosiły się wyraźnie o trochę wody. Monsieur Emanuel miał osobliwe upodobanie do zajmowania się ogrodnictwem; lubił hodować i pielęgnować rośliny zarówno doniczkowe jak rosnące swobodnie w ogrodzie. Wydawało mi się zawsze, że praca przy okopywaniu ich, oczyszczaniu z suchych liści i podlewaniu wpływała kojąco na jego nerwy, była dla niego w każdym razie rozrywką, z której starał się często korzystać. I w owej chwili także uwijał się dokoła drzew pomarańczowych, geranij pąsowych, białych i różowych i wspaniałych okazów kaktusów, darząc je wszystkie, jedne po drugich, ożywczymi strumieniami i bryzgami wody ze swojej polewaczki. Pomiędzy wargami trzymał równocześnie cenne swoje cygaro, które było dla niego najnieodzowniejszą potrzebą życia, jedynym zbytkiem, na jaki sobie pozwalał. Sinawe wstęgi dymu wabnie snuły się i kłębiły pośród kwiatów, prześwietlone rumianymi promieniami zachodu. Nie rozmawiał już ani z uczennicami, ani z nauczycielkami, rzucając tylko raz w raz pieszczotliwe słowa maleńkiej suczce, będącej nominalnie własnością domu Madame Beck, faktycznie jednak uważającej Monsieur Paula za swojego jedynego pana i nieskończenie bardziej przywiązanej do niego, aniżeli do wszystkich innych. Była to delikatna, o jedwabistej sierści, dająca się lubić psina, nie odchodząca od niego ani na krok, idąca wszędzie jego śladem, wpatrzona chcącymi przemówić nieledwie, wiernymi oczami w jego twarz. Ilekroć upadał mu na ziemię czy na posadzkę jego bonnet grec, czy jego chustka do nosa, co często zdarzało się wobec stałego jego zwyczaju bawienia się tymi przedmiotami, układała się suczka obok nich, warując z groźną miną miniaturowego lewka, leżącego wiernie na straży sztandaru królestwa.
Było wiele roślin, że zaś ogrodnik-amator własnoręcznie czerpał wodę ze znajdującej się na dziedzińcu studni, przeciągało się podlewanie dość długo. Wskazówki wielkiego ściennego zegara klasowego posuwały się naprzód, minęła godzina. Carré i młodociana grupa przygasły, utraciwszy odblask złocisty, w jaki stroił je zachód. Dzień miał się ku schyłkowi. Zdałam sobie sprawę, że moja lekcja tego wieczora może już tylko być bardzo krótka. Drzewa pomarańczowe, geranje i kaktusy otrzymały wystarczającą na ich potrzeby porcję wody. Czy miała wreszcie nastąpić moja kolej?
Niestety! Okazało się, że w ogrodzie było więcej jeszcze roślin, wymagających troskliwej opieki Monsieur Paula — jego ulubione krzewy różane, niektóre rzadkie okazy kwiatów. Wesołe szczekanie maleńkiej Sylwii (jak wabił się piesek) rozlegało się wzdłuż alejek ogrodowych trop w trop za posuwającym się po nich ciemnym długopołym surdutem, jaki nosił stale pod peleryną. Odłożyłam pewną część książek, wiedząc już teraz, ze nie będą mi potrzebne; siedziałam, rozmyślałam i czekałam, bezwiednie zanosząc modły do zmierzchu, aby powstrzymał się jeszcze z zapadnięciem.
Radośnie wymachująca ogonkiem Sylwia wyłoniła się na widowni raz jeszcze, zapowiadając swoim zjawieniem się powrót rozwianego surduta; polewaczka została odstawiona na zwykłe jej miejsce przy studni, jako że spełniła już na ten dzień swoje zadanie. Jak bardzo rada temu byłam! Monsieur umył ręce w małej stągiewce kamiennej. Nie było już teraz czasu na lekcję; za chwilę rozbrzmieć miał dzwonek, wzywający na modlitwę wieczorną, mimo to spotkamy się przecież; przemówi do mnie, nastręczając mi sposobność wyczytania mu z oczu zagadki jego nagłej powściągliwości czy onieśmielenia. Po dokonaniu ablucji stał, zwolna wkładając z powrotem mankiety, wpatrując się w sierp wypływającego na pobladłe niebo księżyca, rzucającego migotliwe srebrne błyski na wykusze kościoła Świętego Jana Chrzciciela. Mała Sylwia przyglądała się ze zdziwieniem kontemplacyjnemu temu nastrojowi; draźniło ją niezwykłe milczenie jej pana, skowyczała też i wierciła się, aby je przerwać. Monsieur spojrzał na wierną psinę.
Petite exigeante — wymagająca bestyjko — rzekł. — Jak widzę, nie wolno zapominać o tobie ani na chwilę.
Pochylił się, wziął psinę na ręce, przeszedł z nią wolnym krokiem na przełaj przez dziedziniec w odległości metra mniej więcej od okien, przy jednym z których siedziałam: szedł, ociągając się, pieszcząc i tuląc suczkę do swojego łona, tkliwie do niej przemawiając i nadając jej najzabawniej pieszczotliwe nazwy. Doszedłszy do frontowych schodów wejściowych, odwrócił się, jeszcze raz spojrzał w górę na księżyc, na osrebrzoną jego blaskiem szarą katedrę, na ostatnią, najwyższą jej, ostro zakończoną wieżyczkę i na dachy domów, tonące w sinawym oceanie mgły nocnej; wciągnął z lubością w nozdrza upojne zapachy, płynące z ogrodu i, dostrzegłszy stulające się w nim kielichy kwiatów, rozejrzał się nagle dokoła i ogarnął ożywionym wzrokiem białą fasadę pokojów szkolnych, prześlizgując się wzdłuż ich okien. Miałam wrażenie, że ukłonił się, a przynajmniej skinął głową; o ile jednak było tak nawet, nie miałam czasu odwzajemnić tej uprzejmości. W następnej chwili znikł. Skąpany w świetle księżycowym próg domu jaśniał blady i nierzucający cienia przed zamkniętymi drzwiami frontowymi.
Zebrawszy wszystko, co było rozłożone na biurku przede mną, odniosłam niepotrzebną, nietkniętą plikę na jej zwykłe miejsce w trzeciej klasie. Zadźwięczał dzwon na modlitwę; poszłam za jego wezwaniem.
Nazajutrz nie miał Monsieur Paul przyjść na Rue Fossette: dzień ten poświęcony był wyłącznie męskiemu kolegium. Odbyłam zwykłe moje wykłady języka angielskiego; żółwim krokiem przesunęły się dla mnie godziny wolne od nauczania i wreszcie doczekałam się zapadnięcia wieczora, usiłując uzbroić się do cierpliwego zniesienia przytłaczającej jego nudy. Nie zastanawiałam się co będzie gorsze: pozostać wśród moich towarzyszek, czy siedzieć samotnie; obrałam jednak instynktownie to drugie wyjście. O ile jeszcze istniała dla mnie jakaś nadzieja znalezienia pociechy, nie mogłam szukać jej w sercu, ani w myślach żadnej żywej istoty w tym domu. Jedyną drogę jakiego takiego ukojenia znaleźć mogłam pod wiekiem mojego pulpitu, gdzie czekały na mnie ulubione książki, których kartki mogłam przerzucać, ołówki, piórka i buteleczka tuszu, które posłużyć mi mogły do wykonania nimi jakiegoś rysunku. Z ciężkim sercem po niosłam wieko pulpitu; ociężałą ręką przerzucać zaczęłam jego zawartość.
Jedną po drugiej wyjmowałam i odkładałam z powrotem na miejsce tylokrotnie przeczytane książki, tomiki oprawne w aż nadto dobrze mi znane płótno; nie miały one dla mnie dzisiaj zwykłego uroku; niezdolne były darzyć mnie pociechą. Ale co to? Czy to coś nowego, ta liliowo oprawna broszurka? Nie widziałam jej poprzednio, a przecież nie dalej niż tego samego popołudnia porządkowałam w moim biurku: traktacik musiał być włożony w ostatniej chwili, podczas naszego obiadu.
Otworzyłam broszurkę. Jaka jest jej treść? Co zawiera ona? Co mi powie?
Nie była ani opowiadaniem, ani poematem, ani także szkicem literackim czy historycznym; nie była ani pieśnią, ani opowieścią, ani dyskusją. Była to rozprawka teologiczna; rodzaj kazania, nauki moralnej czy perswazji.
Zagłębiłam się od razu w jej treść, mimo bowiem, że tak drobnych rozmiarów, posiadała dla mnie urok swoisty, z miejsca też przykuła do siebie moją uwagę. Usiłowała nawracać na katolicyzm, przekonywała o konieczności nawrócenia się. Przemawiała miodowym głosem; jej akcenty tchnęły namaszczeniem i balsamem. Nie huczały w niej gromy rzymskie, nie rozlegały się pioruny klątw, rzucanych na tych, którzy ściągali je na siebie przeciwstawianiem się Rzymowi. Protestantka miała stać się papistką, nie tyle ze względu na lęk przed piekłem, czekającym heretyków, ile ze względu na ukojenie, na tkliwe przygarnięcie jej do swojego łona, jakie przyobiecuje nawróconym jedyna prawdziwa wiara, daleka od grożenia, czy zniewalania. Jej dążeniem było kierować i zdobywać. Ona miałaby prześladować?! O, nie, zaprawdę nie! Za żadną cenę!
Potulny ten tomik nie był przeznaczony dla zatwardziałych grzeszników, ani dla światowców, nie przemawiał nawet dość mocno do umysłów silnych; był mlekiem dla niemowląt; łagodnym głosem kochającego serca matczynego, tkliwie tulącego do piersi najmłodsze i najbardziej bezbronne swoje małe; przeznaczony był całkowicie i wyłącznie dla tych, do których intelektu prowadziła droga przez serce jedynie. Nie zwracał się do rozumu; usiłował zdobyć uczuciowców, działając na ich sentyment; zjednywał sympatyków wzbudzaniem ich sympatii: Święty Wincenty à Paulo, gromadzący dokoła sobie sierotki, nie przemawiał nigdy w sposób łagodniejszy i czulszy.
Jedna ważka zachęta do odstępstwa polegała, jak sobie przypominam, na wykazaniu, że katolicy, którzy przez śmierć utracili drogie ich sercu istoty, mogą zaznać nieopisanej ulgi wybawianiem modlitwą dusz ich z mąk czyśćcowych. Autor pominął przy tym całkowicie sprawę nieskończenie pewniejszego spokoju tych, których wiara uwalnia od myśli o jakichkolwiek czyśćcach z tej prostej przyczyny, że nie mieści ona wcale podobnego pojęcia; ja, natomiast, brałam pod uwagę tę różnicę, bardziej też przemawiała do mnie ostatnia doktryna, jako niezawodniej pocieszająca.
Mała książeczka zabawiła mnie, nie urażając zbyt dotkliwie moich uczuć. Na ogół była to broszurka obłudnie sentymentalna i płytka, coś w niej jednak rozpogodziło posępny mój nastrój i wywołało uśmiech na moich ustach: bawiła mnie dość przejrzysta gra tego nieobliczalnego wilczątka, zamaskowanego runem i naśladującego pobekiwanie niewinnego jagnięcia. Niektóre ustępy broszury przypominały mi traktaciki pewnego Wexleyańskiego Metodysty, które czytałam niegdyś, będąc dzieckiem jeszcze; były one zaprawione tym samym pikantnym sosikiem podniecania do fanatyzmu. Ten, który to napisał, nie był złym człowiekiem i, mimo że zdradzał w każdym słowie wyćwiczenie w przebiegłości — dwutorowość swojego systemu — namyśliłabym się przed pomawianiem go o nieszczerość. Jego rozumowaniu wszakże brakło solidnych, nieodpartych podstaw: było nazbyt chwiejne.
Uśmiech wywołała na moich ustach dawka macierzyńskiej tkliwości, wychodzącej z wilczego gardła, a także własna moja niechęć, a może właściwie nieudolność moja do odzewu na czułe te zabiegi. Rzuciwszy okiem na kartę tytułową, odnalazłam na niej imię Pére-Silasa. Na oddzielnej, dołączonej do broszurki kartce wypisane było drobnym, ale czytelnym i znanym mi maczkiem: „Od P. C. D. dla L..y“. Przeczytawszy to, uśmiechnęłam się ponownie: inaczej jednak niż poprzednio — odżyłam.
Ustąpiło nagle przytępiające myśl moją zgnębienie: rozwiązana została dla mnie sfinksowa zagadka. Połączenie obu tych imion: Pére-Silas i Paul Emanuel — dało mi klucz do niej. Kający się grzesznik był u duchowego swojego przewodnika, który nie pozwolił mu nic ukrywać, nakazując, aby żaden kącik jego serca nie pozostał świątynią niedostępną dla jego Boga i dla jego spowiednika. Wydostał z penitenta tą drogą dokładne powtórzenie całego przebiegu ostatniej naszej rozmowy, przyznanie się do zawartego przez nas braterskiego przymierza, wspominanie o mnie, jako o przybranej siostrze swojej. Jakże mogło przymierze podobne, podobne zaadoptowanie, być przyjęte przez Kościół? Braterskie obcowanie z heretyczką? Wydawało mi się, że słyszę Ojca Silasa, przekreślającego, unicestwiającego zawarty przez nas pakt i ostrzegającego wychowanka o zgubnych skutkach, o niebezpieczeństwie takiego skojarzenia, nakazującego mu powściągnięcie się od dalszego tkwienia w błędzie, zaklinającego niebacznego grzesznika mocą święcenia swojego kapłańskiego i zalecającego mu w imię i przez pamięć wszystkiego, co było Paulowi Emanuelowi drogie i święte, stosowanie nowego tego systemu, którego lodowaty chłód zmroził mnie do szpiku kości.
Przypuszczenie takie może nie wydać się zbyt przyjemne, uchwyciłam się go jednak, jako nieporównanie bardziej pożądanego dla mnie. Wizja upiornego mąciciela, czającego się na tylnym planie i działającego z zaplecza, była niczym w porównaniu z obawą przed nagłą zmianą, jaka mogła dokonać się w sercu i umyśle samego Monsieur Paula.
Dzisiaj, z tak wielkiego oddalenia czasu, nie mogę twierdzić z całą pewnością, w jakim stopniu były te przypuszczenia moje wynikiem autosuggestii jeno, czy też w jakiej mierze zawdzięczałam ich powstanie i potwierdzenie innemu źródłu. Nie brakło na pewno pomocników.
Tego dnia nie było olśniewającego zachodu słońca: jedna nieprzerwana chmura zasnuła wschodnią i zachodnią połać nieba; nie łagodziły ostrości dalekich zarysów welony mgły letniej, sinawej, prześwietlonej jednak różowo; gęsta lepka mgła, płynąca sponad trzęsawisk, zasnuwała nieprzeniknioną szarzyzną swoją całą okolicę Villette. Polewaczka mogła tego wieczora spoczywać spokojnie na zwykłym swoim miejscu przy studni: drobny deszczyk mżył przez całe popołudnie i wciąż jeszcze nie przestawał mżyć spokojnie i jednostajnie. Przy takiej pogodzie nie można było krążyć po przemokłych alejach ogrodowych pod ociekającymi deszczem drzewami, wzdrygnęłam się też, usłyszawszy dochodzące z ogrodu nagłe powitalne szczeknięcie Sylwii. Nie oznajmiało ono chyba obecności umiłowanego jej pana, a jednak to radosne brzmienie głosu psiny zwykło rozlegać się jedynie w hołdzie dla Monsieur Paula.
Przez oszklone drzwi i sklepione łukowato berceau ogarnąć mogłam okiem całą allée défendue: stamtąd właśnie wybiegła pędem maleńka Sylwia, połyskując poprzez mrok niby kula buldeneży. Biegała to tu, to tam, kręcąc się, warując, poszczekując, wypłaszając maleńkie ptaszyny spośród gąszczu krzewów. Obserwowałam ją przez jakie pięć minut, nie doczekałam się jednak spełnienia zapowiedzi jej radosnego szczekania. Powróciłam do moich książek: szczekanie Sylwii ustało nagle. Podniosłam ponownie głowę i wyjrzałam przez oszklone drzwi berceau. Psina stała co najwyżej o parę metrów ode mnie, wymachując białym swoim rozstrzępionym ogonkiem w tak przyśpieszonym tempie, jak tylko mogły na to pozwolić słabe jej mięśnie i z napięciem śledząc zagłębianie szpadla w przemokłą ziemię, dokonywane nie mniej pośpiesznie ręką nie znającą znużenia. Tuż obok stał Monsieur Emanuel, pochylony nad szpadlem i okopujący rozmiękłą ziemię dokoła mokrych, ociekających wodą deszczową krzewów, pracując tak ciężko, jak gdyby zmuszony był w pocie czoła znoić się na kęs chleba dla siebie.
Poznałam z tego samego już tylko, że profesor musi być w fatalnym humorze. Zdarzało mu się kopać w ten sposób, przebijając zmarzniętą skorupę śnieżną w najmroźniejszy dzień zimowy, o ile bolesne jakieś przeżycie, czy głębokie przejście moralne i wywołane nim podniecenie nerwowe lub też smutne samodręczycielskie myśli zmuszały go do szukania ujścia w pracy fizycznej. Godzinami wówczas potrafił kopać zawzięcie ze ściągniętymi brwiami i zaciśniętymi zębami, nie podnosząc ani na chwilę głowy, nie mówiąc ani słowa.
Sylwia stała przy nim i przyglądała mu się, w końcu jednak znużyło ją to widocznie. Chcąc rozerwać się nieco, zaczęła biegać i węszyć dokoła, aż wreszcie wykryła obecność moją w klasie. Natychmiast, szczekając radośnie, podbiegła ku szybom okiennym, jak gdyby zamierzając skłonić mnie do wzięcia udziału w pracy jej pana, a przynajmniej do asystowania mu przy tym. Suczka widywała mnie często przechadzającą się po tej alejce z Monsieur Paulem, nie wątpię też, że uważała za mój obowiązek wyjść do niego teraz pomimo wilgoci i słoty.
Narobiła tyle wrzawy, że Monsieur Paul podniósł wreszcie głowę i, oczywiście, zrozumiał od razu na kogo i dlaczego psina tak zajadle szczeka. Gwizdnął, aby przywołać ją z powrotem, ona jednak w odpowiedzi na to zaszczekała jeszcze donośniej. Zdawało się, że nie ustąpi, dopóki nie otworzę oszklonych drzwi. Zirytowany i znudzony, jak przypuszczam, jej natarczywością, rzucił Monsieur na ziemię szpadel, podszedł i uchylił drzwi. Sylwia wpadła z impetem, wskoczyła mi na kolana, oparła obie swoje łapki na mojej szyi i zaczęła zawzięcie oblizywać mi twarz, usta i oczy, zamiatając równocześnie puszystym ogonkiem moje biurko, rozsypując na nim bezlitośnie wszystkie książki i papiery.
Monsieur Emanuel podszedł, aby ją uspokoić i naprawić wyrządzone przez nią krzywdy. Po doprowadzeniu książek i papierów do porządku schwycił Sylwię i wpakował ją sobie pod pachę surduta, gdzie przytuliła się cicho jak myszka, wysunąwszy tylko kudłaty łepek na zewnątrz. Była bardzo drobna i miała najładniejszą w świecie mordkę, najbardziej jedwabiste długie uszy, najcudowniejsze ciemne ślepki. Ilekroć patrzyłam na nią, mimo woli przychodziła mi na myśl Paulina de Bassompierre: daruj mi, łaskawy czytelniku niedorzeczną tę asocjację myśli — było tak jednak.
Monsieur Paul pieścił suczkę i głaskał ją, trudno też było dziwić się karesom, jakimi ją darzył: jej uroda i żywość napraszały się wręcz na okazywanie jej szczególnego przywiązania.
Pieszcząc psinę, rozglądał się równocześnie po ułożonych przed chwilą w porządku książkach. Dostrzegłszy traktacik religijny, zatrzymał na nim wzrok. Wargi jego poruszyły się; zdławił wszelako chęć przemówienia. Czyżby miał ślubować, że nie odezwie się nigdy więcej do mnie? O ile tak było, uznała widocznie lepsza jego właściwa natura, że złamanie uczynionego ślubu będzie zaszczytniejsze, aniżeli dotrzymanie go, wnet bowiem, zdobywszy się na ponowy wysiłek, rzekł:
— Nie przeczytała pani jeszcze broszurki, jak przypuszczam? Nie jest dostatecznie pociągająca?
Odpowiedziałam, że przeczytałam ją.
Milczał przez chwilę, jak gdyby czekał, abym ja sama, nie zapytana, wyraziła mój sąd o niej. Nie kwapiłam się jednak z udzielaniem tego rodzaju informacji, niezagadnięta o nią wprost. Była to przecież sprawa wielce potulnego, posłusznego wychowanka Père-Silasa, nie moja. Oko jego utkwiło w mojej twarzy z wyrazem niezwykłej łagodności: w błękitnym jego promieniu jaśniała w tej chwili tkliwość — wyraźne było zatroskanie, wzruszający odcień patosu; widniały w nim skłócone uczucia: wyrzutu i żalu zarazem. Byłby niewątpliwie rad, gdyby w tym momencie mógł podchwycić wzruszenie i w moim oku także. Nie okazałam, nie mogłam okazać go jednak. W następnej chwili zdradziłabym niewątpliwie spłoszenie, gdyby nie przyszło mi szczęśliwie na myśl wyjąć z mojego biurka kilka gęsich piór, które zaczęłam najspokojniej temperować.
Wiedziałam, że czynność ta wywoła zmianę jego nastroju. Niechętnie patrzył zawsze na temperowanie przeze mnie piór: mój scyzoryk bywał stale tępy a ręka moja mało sprawna, wskutek czego temperowałam nierówno z mnóstwem niepotrzebnych zadraśnięć i zadarć. Tym razem zacięłam się we własny palec — na wpół rozmyślnie. Chciałam przywrócić profesora do normalnego jego stanu, podraźnić go, doprowadzić do zwykłego urągania na moją niezręczność.
Maladroite! — niezdara! — syknął wreszcie — odrąbie sobie jeszcze kiedy palce.
Spuścił Sylwię na podłogę, położył ją obok mojego bonnet-grec i wyrwawszy mi z pod ręki pióra i scyzoryk, zaczął przycinać ostrza z dokładnością i szybkością maszyny.
— Czy podobała mi się ta książeczka? — zapytał.
Powstrzymując ziewnięcie, odpowiedziałam, że sama doprawdy nie wiem.
— Czy wzruszyła mnie?
— Powiem prawdę, że zachciało mi się spać przy jej czytaniu.
(Po dłuższej pauzie) — Allons donc! — Gadanina! — Nie ma celu przybieranie podobnego tonu w rozmowie z nim. Mimo że mam tak wiele wad — przykro byłoby mu wymienić je wszystkie jednym tchem. — Stwórca i natura obdarzyły mnie „trop de sensibilité et de sympathie“ — zbyt wielką wrażliwością i zdolnością współczuwania, aby nie miał przemówić do mnie tak szczerze wzruszający apel.
— Myli się pan! — odparłam, odzyskując szybko równowagę. — Nie byłam ani trochę wzruszona nim, ani odrobinę!
Na dowód wyjęłam z kieszeni chusteczkę zupełnie czystą i suchą.
W odpowiedzi posypał się na mnie szereg najostrzejszych zarzutów, bardziej dosadnych, niż grzecznych. Słuchałam skwapliwie. Po dwóch dniach nienaturalnego milczenia prawdziwie miłe było mi to urąganie Monsieur Paula, przemawiającego dawnym swoim stylem, milsze niż muzyka najpiękniejsza. Słuchałam, racząc od czasu do czasu siebie i Sylwię zawartością bombonierki, którą Monsieur Paul stałym swoim zwyczajem obdarowywania mnie hojnie zaopatrywał stale w czekoladki. Przyjemność sprawiał mu zawsze widok należytego oceniania przeze mnie najdrobniejszego nawet jego daru. Z wyraźnym wzruszeniem spoglądał na mnie i na psinę podczas naszego dzielenia się słodyczami po bratersku. Odłożywszy scyzoryk i dotknąwszy mojej ręki wiązką świeżo zatemperowanych piór, rzekł:
Dites donc, ma petite soeur — powiedz, mała siostrzyczko — co myślała pani o mnie przez te ostatnie dwa dni?
Gdyby nie to bezpośrednie zapytanie, udałabym w dalszym ciągu obojętną na jego zwrócenie się do mnie. Słowa jego napędziły mi łzy do oczu. Milczałam, nie przestając pieścić Sylwii. Monsieur Paul, oparty o biurko, przechylił się ku mnie:
— Nazwałem się bratem pani — rzekł — sam jednak nie wiem i nie umiałbym powiedzieć kim jestem: bratem... przyjacielem... Wiem, że myślę o pani — czuję, że życzę pani jak najlepiej, muszę jednak powstrzymać się; nakazano mi obawiać się pani. Moi najlepsi przyjaciele ostrzegają mnie przed zagrażającym mi z pani strony niebezpieczeństwem i podszeptują, że muszę być ostrożny.
— Słusznie pan czyni, słuchając swoich przyjaciół. Radzę panu być w każdym razie ostrożnym.
— To wyznanie pani, ta dziwna, skłaniająca panią do polegania nade wszystko na samej sobie, nieprzystępna na żadne wymierzone przeciwko pani pociski wiara jej zdaje się opancerzać panią sam doprawdy nie wiem jaką przeklętą zbroją. Jest pani dobra — Père-Silas nazywa panią dobrą i kocha panią — ale straszliwy, dumny, brany przez panią tak bardzo na serio protestantyzm jej — na nim właśnie polega niebezpieczeństwo... Ujawnia się ono często w spojrzeniu pani; nadaje głosowi pani szczególne brzmienie, każe pani dokonywać pewnych gestów, wobec których skóra cierpnie na mnie z przerażenia. Nie należy pani do osób, zwykłych popisywać się swoimi uczuciami, ani nawet ujawniać je, a jednak, przed chwilą właśnie, kiedy mówiła pani o tym traktaciku, wydało mi się — o, mój Boże! — że widzę na ustach pani uśmiech samego Lucypera.
— Oczywiście, że nie żywię żadnego szacunku dla tego traktaciku — cóż z tego jednak?
— Nie żywi pani szacunku dla tego traktaciku? Ależ to najczystsza treść wiary, miłości, miłosierdzia! Byłem pewien, że wzruszy on panią, że przemówi łagodnością swoją do serca pani! Wierzyłem, ufałem, że nie może nie wzruszyć pani! Włożyłem go do pulpitu pani z modlitwą. Wielkim jednak widocznie jestem grzesznikiem: Niebo nie chce wysłuchać najgorętszych próśb, płynących z głębi mojego serca. A pani wyszydza skromną moją ofiarę. Oh, que cela me fait mal! — O, jak to mnie boli!
Myli się pan, Monsieur, nie wyszydzam jej bynajmniej — a w każdym razie nie jako dar pański. Proszę, niech pan usiądzie i wysłucha mnie. Nie jestem poganką, nie jestem nieczułego serca, jestem chrześcijanką, nie stanowię niebezpieczeństwa dla nikogo wbrew zapewnieniom pańskich przyjaciół; nie zmąciłabym wiary pańskiej: wierzy pan w Boga, w Chrystusa, w Biblię, i w to samo wierzę i ja także.
— Czy naprawdę wierzy pani w Biblię? Czy wierzy pani w Objawienie? Jakie są granice dzikich, nieliczących się z niczym zuchwalstw kraju pani i sekty? Père-Silas wspominał mi coś o tym, w sposób ogólnikowy zresztą.
Zmusiłam go jednak perswazją do bliższego określenia tych napomknień Père-Silasa. Sprowadzały się one do podstępnych oszczerstw typowo jezuickich. Tego wieczora rozmawialiśmy oboje, Monsieur Paul i ja, poważnie i serdecznie. Przekonywał mnie, argumentował. Co się mnie tyczy, nie byłam zdolna argumentować — szczęśliwa nieudolność: wystarczyłoby logiczne zwycięskie przeciwstawienie się, aby osiągnąć wszystko, co duchowy jego przewodnik pragnął osiągnąć; umiałam jednak dowodzić na swój sposób — do którego Monsieur był przyzwyczajony, którego okrężnymi drogami umiał chodzić, zdolny wypełnić je właściwym znaczeniem, wybaczając nawet nieobce mu cudzoziemskie wyjąkiwanie słów dobieranych wciąż jeszcze z pewną trudnością. Nie krępując się wobec niego, umiałam bronić moich wierzeń i mojego wyznania: udało mi się nawet do pewnego stopnia rozwiać jego uprzedzenia. Mimo to nie był zadowolony odchodząc; bodaj nawet nie był w zupełności uspokojony. Bądź co bądź jednak wykazałam mu niezbicie, że Protestanci nie są z natury rzeczy bezbożnymi poganami, jak chciał wmówić mu jego duchowy przewodnik; zrozumiał dzięki mnie coś niecoś ze sposobu czczenia przez nich Światła, Życia, Słowa; umożliwiałam mu, po części przynajmniej, zdanie sobie sprawy z tego, że, jakkolwiek ich wielbienie rzeczy godnych wielbienia nie jest zupełnie takie same, jak uprawiane w jego Kościele, posiada ono własną swoją, głębszą bodaj siłę — własną swoją bardziej uroczystą formę kultu.
Przekonałam się, że Père-Silas (który, powtarzam, nie był złym człowiekiem) bronił tylko złej sprawy, potępiając w czambuł wszystkich Protestantów, a tym samym i mnie także, przypisując nam najdziwaczniejsze „izmy“, przezywając nas najdzikszymi nazwami. Monsieur Emanuel ujawnił mi to wszystko ze zwykłą swoją szczerością, niezdolną do utrzymania czegokolwiek w tajemnicy, i przez cały czas czynienia mi tych rewelacji wpatrywał się we mnie z poważnym lękiem, dygocąc nieledwie ze strachu, czy aby w oskarżeniach tych nie ma naprawdę pewnej dozy słuszności. Jak się okazało, śledził mnie Père-Silas wytrwale, stwierdził, że chodzę do wszystkich trzech protestanckich kościołów, jakie znajdowały się w Villette: do francuskiego, do niemieckiego i do angielskiego — to znaczy: Presbyteriańskiego, Luterańskiego i Episkopalnego. — Taka dowolność i tolerancja, były w oczach zacnego padra dowodem głębokiego indyferentyzmu: kto toleruje wszystkie kościoły i wszystkie wyznania — rozumował — nie jest przywiązany do żadnego. Otóż mnie osobiście, dziwiły nieraz w głębi duszy drobne i małoważne różnice, zachodzące pomiędzy trzema tymi sektami, które łączyła jednolitość i tożsamość podstawkowych ich doktryn. Nie widziałam też żadnych przeszkód, jakie mogłyby stać na drodze zlania się ich kiedyś w jedno wielkie Święte Przymierze. Szanowałam je wszystkie, mimo że dostrzegałam w każdym z nich pewne błędy form zewnętrznych: braki i drobiazgi bez znaczenia. Wszystkimi tymi moimi uwagami i spostrzeżeniami podzieliłam się z Monsieur Paulem i wyjaśniłam mu, że moją ostatnią, najwyższą ucieczką, przewodnikiem, i nauczycielem do którego zwracam się zawsze i nieodmiennie, jest, była i będzie Biblia raczej, aniżeli jakakolwiek sekta, nazwa czy narodowość.
Opuścił mnie ukojony, wciąż jednak jeszcze poważnie zatroskany, zanosząc z głębi duszy modły najgorętsze, aby o ile nie mam słuszności, Niebo zechciało oświecić mnie i naprowadzić na właściwą drogę. Usłyszałam, szeptane przez niego na progu jeszcze słowa żarliwych modłów do „Marie, Reine du Ciel“ — Marii, Królowej Niebios — aby jego nadzieje i wierzenia mogły jednak stać się i moimi także.
Dziwne! Ja sama nie pragnęłam wcale tak żarliwie odciągnąć go od wiary jego ojców. Dopatrywałam się błędów w niej, uważałam ją za wielki obraz zrobiony z mięszaniny złota i gliny, wydawało mi się wszelako, że ten papista wyznaje w niewinności swojego serca, najczyściejsze zasady wiary, która musi podobać się Bogu.
Opisana poprzednio rozmowa odbyła się pomiędzy ósmą a dziewiątą wieczorem w jednej z klas na cichej Rue Fossette, której okna wychodziły na zamknięty ogród. O tej samej prawdopodobnie, albo też o nieco późniejszej godzinie, następnego wieczora, echa tej rozmowy, zapamiętanej na mocy nakazanego przez Kościół posłuszeństwa, wyszeptane zostały dosłownie do nastawionego z uwagą ucha przy kracie konfesjonału, w starym kościele Magów. W wyniku tej spowiedzi przyszedł Père-Silas w odwiedziny do Madame Beck i, wysunąwszy nie wiem jakie motywy, przekonał ją, że powinna pozwolić mu podjąć się przez pewien czas misji roztoczenia duchowego przewodnictwa nad Angielką.
Wskutek tej rozmowy wysłuchać musiałam całego szeregu wykładów i przeczytać szereg książek, a właściwe rzucić okiem na łaskawie użyczone mi książki: zbyt mało odpowiadały mi, abym miała przeczytać je dokładnie i zapamiętać, czy bodaj przetrawić duchowo. Miałam zresztą na górze u siebie, pod moją poduszką, książkę, której pewne rozdziały zadawalniały moje potrzeby duchowe, znajdowałam w nich bowiem takie nauki i przykłady, ponad które — czułam najgłębiej sercem, — nie istnieją, istnieć nie mogą lepsze.
Potem wskazał mi Père-Silas piękne strony Rzymskiego kościoła, jego wzniosłe dzieła i kazał mi sądzić drzewo po jego owocach.
Odpowiedziałam na to, że dzieła te nie są owocem Rzymu, ale jego obfitym, bujnym kwieciem, piękną zapowiedzią jeno, ukazywaną przezeń światu. Kwiecie to, kiedy opadnie, i zawiąże się w owoc, nie ma posmaku miłosierdzia; jabłkiem w zupełności z niego ukształtowanym, jest ciemnota, poniżenie i bigoteria. Z trosk, smutków i przywiązań ludzi wykuwa on więzy ich niewoli. Żywi, odziewa biedaków i daje im dach nad głową po to, aby skrępować ich zobowiązaniami „wobec Kościoła“; wychowuje i kształci sieroty aby wyrastały „na łonie Kościoła“. Przeciąża pracą mężczyzn, poświęca w sposób niesłychanie morderczy kobiety i wszystko na tym świecie, który Bóg w swojej łaskawości uczynił miłym dla dobra stworzonych przez Siebie istot, każe im dźwigać Krzyż o potwornym, zabójczym ciężarze, aby mogli służyć rzymskiemu kościołowi, przekonywać o jego świętości, stwierdzać jego potęgę i szerzyć królestwo tyrańskiego swojego „Kościoła“.
Dla dobra człowieka mało się czyni, na chwałę Boga jeszcze mniej. Tysiące dróg otwieranych jest w największym znoju krwawiącymi dłońmi, w pocie czoła, z nazbyt szczodrym szafowaniem życiem ludzkim; drążone są i prześwidrowywane góry poprzez środek ich łon, skały rozłupywane są aż do samych ich podstaw — a wszystko to w jakim celu? Aby duchowieństwo mogło bez przeszkód kroczyć po nich naprzód, i wspinać się wzwyż, dążąc do wybicia się ponad wszystkich i ponad wszystko i stanięcia na górującym nad światem szczycie, z którego będzie mogło wreszcie roztoczyć wszechwładnie berło swojego Molocha — „Kościoła“
Tak jednak nie będzie. Bóg nie stoi po stronie Rzymu, a gdyby Syn Boży miał w dalszym ciągu cierpieć za wszystkie bóle i smutki ludzkie, czy nie bolałby nad okrucieństwem i nad ambitnymi dążeniami Rzymu, jak niegdyś bolał nad zbrodniami i klęskami skazanej na zagładę Jerozolimy?
O, czciciele potęgi! O, strojni w infuły, ubiegający się o królowanie nad światem! Wybije godzina i dla was nawet, kiedy szczęśliwie będzie dla serc waszych — omdlewających przy każdym słabym, urywanym uderzeniu — że istnieje Miłosierdzie, przekraczające granice współczucia ludzkiego i Miłość silniejsza, aniżeli mocarna śmierć, wobec której i wy nawet zmuszeni będziecie stanąć i paść pokonani przez nią; Miłosierdzie, górujące potęgą swoją ponad grzech wszelki, ponad wasze grzechy nawet; Litość, która zbawia światy — nie, która rozgrzesza Kapłanów.
Po raz trzeci usiłowano skusić mnie wystawnością Rzymu — glorią jego królestwa. Prowadzono mnie do kościołów na uroczyste obchody — w dni fête — świąt zarówno kościelnych, jak państwowych; pokazano mi cały rytuał i ceremoniał papiestwa.
Wielu ludzi — mężczyzn i kobiet — niewątpliwie przerastających mnie o wiele pod tysiącem względów, uległo olśnieniu tym roztoczonym przed nimi przepychem, oświadczając, że jakkolwiek Rozum ich protestuje przeciwko temu, wyobraźnia ich wszakże jest — olśniona i pobita. O sobie wszelako nie mogę powiedzieć tego samego. Ani okazałe gromadne procesje, ani wielkie Msze, ani jarzące mnóstwa świec, ani ślące ku niebu swoje dymy wonne, potrząsane przez cały czas kadzielnice, ani przepych strojów kapłańskich i różnorodność nakryć głów księżych, ani przytłaczające bogactwo drogich kamieni na ich szatach, nie działały absolutnie na moją wyobraźnię. To, co widziałam, uderzyło mnie jako pstrokacizna, ale nie jako wielkość, jako gruby materializm, a nie jako uduchowienie poetyckie.
Nie wyznałam tego wszystkiego ojcu Silasowi: był stary; sprawiał wrażenie czcigodnego kapłana; poprzez wszystkie też bezowocne próby, mimo wszystkie powtarzające się doznawane z mojego powodu rozczarowania, pozostawał osobiście prawdziwie życzliwy mi, wzdrygałam się też na myśl zranienia jego uczuć. Pewnego wieczora jednak, kiedy pokazano mi z balkonu okazałego domu wielką gromadną procesję przedstawicieli kościoła i armii po społu — księży niosących relikwie i żołnierzy w pełnym uzbrojeniu, otyłego, sędziwego arcybiskupa, odzianego w koronki i batysty, wyglądającego jak szary gołąb, strojny w pióra rajskiego ptaka, i gromadę młodych dziewic w fantastycznych, zdobnych w girlandy sukniach — otwarcie powiedziałam Monsieur Paulowi co o tym myślę.
— Nie podobało mi się to — przyznałam — nie mogę wykrzesać z siebie uczucia szacunku dla tego rodzaju ceremonii; nie chcę już więcej patrzeć na nie.
Ulżywszy tym oświadczeniem mojemu sumieniu, mogłam już mówić śmielej i swobodniej, aniżeli było moim zwyczajem i wykazać mu, że ani myślę odstępować od moich wierzeń kościoła reformowanego i że, im bliżej stykam się z papizmem, tym mocniej tkwię przy protestantyzmie. Niewątpliwie dopatrzeć się można błędów w każdym Kościele, teraz wszakże siłą kontrastu przekonywam się, jak nienagannie czysty jest mój własny w porównaniu z tym, którego pstra, nazbyt ozdobna strona zewnętrzna została mi odsłonięta, aby wzbudzić mój zachwyt dla niej. Powiedziałam mu, że my, protestanci, zachowujemy mniej form w stosunkach naszych z Bogiem, utrzymując w istocie nie więcej ich aniżeli wymaga tego natura ludzi wziętych w masie, aby zapewnić im niezbędne podstawy obrządkowości. Powiedziałam mu, że nie mogę patrzeć na te wszystkie kwiaty, na świece woskowe, na cały ten szych i blichtr, na hafty i koronki w czasie, miejscu i okolicznościach, poświęcanych na podnoszenia wzroku ku Temu, którego siedzibą jest Nieskończoność, a Jego istnienie Wiecznością. Mówiłam w dalszym ciągu, że, myśląc o grzechu i smutku, o zepsuciu i zdeprawowaniu moralnym, jakie panuje na ziemi, o ciężkich klęskach i niedolach doczesnych — nie mogę zachwycać się intonującymi pieśni religijne księżmi, czy mamroczącą je służbą kościelną. A kiedy patrzeć jestem zmuszona na udręki bytu i grozę rozwiązłości, — kiedy narzuca mi się przemożnie potęga nadziei i bezmiar zwątpienia w przyszłość — o, wówczas wszelkie uczone wywody, czy modlitwy w języku narzuconym i martwym, są dokuczliwą przeszkodą dla serca, które pragnie jedynie wołać:
— Boże, bądź miłościw dla mnie grzesznej!
Kiedy dałam w ten sposób wyraz słowny moim wierzeniom i tak zdecydowanie odcięłam się od jego wiary, doczekałam się wreszcie zgodnie nastrojonego tonu, wtóru sympatii, niezmąconej harmonii, łączącej w jeden akord zgodny dwa pozostające w konflikcie wzajemnym umysły.
— Bez względu na to, co mówią księża czy ich oponenci, — mruknął Monsieur Emanuel — Bóg Najwyższy jest dobry i kocha wszystko co szczere. Może więc pani wierzyć w co pani chce i potrafi, może pani wierzyć jak pani dyktuje jej przekonanie: jedną przynajmniej modlitwę zanosimy wspólną. I ja także wołam: — O, Dieu, soit appaisé envers moi, qui suis pêcheur!“ — O, Boże, bądź miłościw dla mnie, który jestem grzesznikiem.
Oparł się o grzbiet mojego krzesła. Po chwili milczenia zaczął mówić ponownie:
— Czym w oczach Tego, którego dziełem są wszystkie firmamenty, który tchnął życie we wszystko co istnieje na ziemi i pośród gwiazd tam w górze, wydają się różnice, dzielące ludzi? Tak samo jednak, jak nie istnieje dla Stwórcy Czas, nie istnieje dla Niego i Miara również, ani Porównanie. Poniżamy się w naszej małości i słusznie tak czynimy, możliwe wszelako, że stałość jednego serca, wierność bodaj jednego umysłu dla światła, jakie wskazał mu On, mają dla Niego takie same znaczenie, jak odpowiednie krążenie satelitów dokoła ich planet, planet dokoła ich słońca, a słońca z kolei dokoła potężnego, niewidzialnego owego ośrodka, niepojętego nieziszczalnego, zaledwie możliwego do odgadywania, i to z wielkim wysiłkiem i naprężeniem umysłu.
Niech Bóg Wszechmocny prowadzi nas wszystkich! Niech Bóg Wszechmocny pobłogosławi pani, Lucy!




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Charlotte Brontë i tłumacza: Róża Centnerszwerowa.