Villette/Rozdział XXXVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Charlotte Brontë
Tytuł Villette
Rozdział Jasność słońca
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia „Linolit“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Róża Centnerszwerowa
Tytuł orygin. Villette
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXXV
JASNOŚĆ SŁOŃCA

Paulina zrzekła się wprawdzie dalszej wymiany listów z Grahamem dopóki nie uzyska zezwolenia ojca swojego na tę korespondencję, ale doktór Bretton nie mógł przebywać o milę od „Hôtel Crécy“, nie urządzając się tak, aby móc często odwiedzać jego mieszkańców. Oboje zakochani mieli zrazu, jak przypuszczam, szczery zamiar trzymać się wzajem zdala od siebie; wierni też byli tym zamierzeniom, o ile dotyczyły one wyraźnych konkurów, uczucia wszakże, jakie żywili wzajem dla siebie, zbliżały ich coraz bardziej.
Wszystko, co było najlepsze w Grahamie, porywało go ku Paulinie; wszystko co miał w swojej naturze wzniosłego i szlachetnego, wyzwalało się w nim i potęgowało w jej obecności. Intelekt jego brał, jak sądzę, słaby udział w poprzednim jego adorowaniu Miss Fanshave, teraz wszakże wchodziły w grę wszystkie jego władze umysłowe, najwyższe umiłowania i wzloty jego ducha. Wszystkie one, podobnie jak wszystkie jego uzdolnienia, pożądały dla siebie odżywki, wdzięczne za jej znalezienie, ilekroć to się wydarzało.
Nie powiem, aby Paulina rozmyślnie naprowadzała Grahama na rozmowy o książkach, albo też postanowiła sobie pobudzać go do rozważań na ich temat, czy do zastanawiania się nad rozmaitymi sprawami, a tym bardziej, aby miała specjalnie na względzie kształcenie i rozwijanie jego umysłu: nie wyobrażała sobie wcale, aby umysł jego mógł być w jakimkolwiek kierunku doskonalony jeszcze i rozwijany. Uważała doktora Johna za skończoną doskonałość. On sam, przypadkiem, w początku swojego częstszego bywania w Hôtel Crécy, wspomniał o jakiejś książce, którą czytał właśnie, a kiedy w odpowiedzi spotkał się z tak miłą dla niego zgodnością sądów i upodobań ich obojga zachęciło go to do coraz obszerniejszego poruszania podobnych zagadnień, o których mówił więcej i lepiej, niż zdarzało mu się mówić kiedykolwiek. Paulina słuchała go z rozkoszą i odpowiadała mu z ożywieniem. Każda jej odpowiedź była dla Grahama muzyką, przemawiającą coraz subtelniej do jego uczucia; w każdej z nich znajdował akcent sugestywny, przekonywujący, otwierający przed nim jak gdyby zaklęciem czarodziejskim zaledwie przeczuwaną przez niego skarbnicę jej ducha, wykazujący mu zarazem niepodejrzewane wcale potęgi własnego jego umysłu i, co ważniejsze, drzemiące skarby uczuć we własnym jego sercu. Każde z nich obojga zachwycało się sposobem mówienia i ujmowania rzeczy przez drugie; podobała się im wzajem ich dykcja, sposób wyrażania się; każde z nich rozkoszowało się sprytem i dowcipem rozmówcy; porozumiewali się wzajem z sobą, podchwytując znaczenie wypowiadanych sądów z niesłychaną łatwością i szybkością. Ich myśli dopasowywały się wzajem, ni to starannie dobierane cenne perły. Graham posiadał w naturze swojej nieustannie tryskające źródło szczerego humoru, jakiego pozbawiona była, w takim stopniu przynajmniej, Paulina. O ile nie była pobudzona czymś osobliwie, skłonna była raczej do wpadania w zadumę i medytację — teraz wszakże zdawała się wesolutka jak skowronek; w obecności ukochanego promieniała łagodnym, ale radosnym światłem. Trudno opowiedzieć jak piękną uczyniło ją szczęście. Nie mogłam dość napatrzeć się jej. Gdzie się podziała ta, cienka zresztą, lodowa powłoka rezerwy, na której pomoc liczyła z taką pewnością? O, Graham nie zniósłby jej na dłuższą metę! Pod jego wpływem roztajała, a wraz z tym znikło onieśmielenie, znikła powściągliwość, jaką narzuciła sobie rozmyślnie.
Z kolei przeszli na inny temat rozmowy: na dawne czasy spędzone po społu w Bretton; zrazu poruszali je urywkowo tylko z rodzajem żartobliwego przekomarzania się, powoli jednak z coraz bardziej wzrastającą wzajemną ufnością. Graham znalazł dla siebie lepszą sposobność, aniżeli pragnął znaleźć za moim pośrednictwem: uniezależnił się od postronnej pomocy, której odmówiła mu ta nieuczynna Lucy; wszystkie wspomnienia jego o „małej Polly“ zostały wypowiedziane w sposób właściwy i najmilszy dla niej: jego własnymi ślicznie wykrojonymi ustami. O ile lepiej uczynił to, aniżeli korzystając z mojej pomocy!
Niejednokrotnie, kiedy byłyśmy same, powtarzała mi Paulina jak cudownie bezcennym dla niej odkryciem było przekonywanie się o zasięgu ścisłości jego pamięci w tych rzeczach. W chwili, kiedy patrzył na nią, bezwiednie wyczarowywał umysł jego tysiączne drobne wspomnienia. Odtworzył między innymi scenę, kiedy to malutka Polly objęła pewnego dnia głowę chłopca obu swoimi ramionkami pieszcząc lwią jego grzywę i wołając: — „Kocham cię, Grahamie, naprawdę cię kocham“. Z kolei ten duży, ten wielki Graham przypomniał jej, że zwykła stawiać swój stołeczek u jego nóg i po stołeczku tym wdrapywać się na jego kolana. Utrzymywał, że do dzisiejszego dnia pamięta wrażenie dotyku jej maleńkich rączek, głaszczących pieszczotliwie jego policzki, lub tonących w gąszczu jego włosów.
Pamiętał dotknięcie jej wskazującego paluszka, który wkładała na wpół drżąca i onieśmielona, zarazem jednak zaciekawiona, w poprzeczne wgłębienie na jego podbródku, jej sepleniący głosik i wyraz jej twarzyczki przy nazywaniu tego wgłębienia „ślicznym małym dołeczkiem“, poczem patrzyła mu w oczy i pytała dlaczego „prześwidrowuje“ ją nimi tak aż „do dna“, mówiąc zarazem, że ma „ładną, dziwną twarz: o wiele ładniejszą i o wiele dziwniejszą niż twarz jego mamy, czy Lucy Snowe“.
— Byłam takim małym dzieciakiem jeszcze — zauważyła Paulina, powtarzając mi tę rozmowę — że mogę tylko dziwić się własnej śmiałości. Wydaje mi się on teraz i wszystko w nim świętością nieomal, nietykalną świętością; lęk nieledwie odczuwam, patrząc na jego energiczny, jak gdyby z marmuru wykuty podbródek, na jego wyrzeźbione greckie rysy. Nazywamy kobiety pięknymi: Graham nie ma w sobie przecież nic kobiecego i dlatego, jak przypuszczam, nie można nazwać go pięknym; jaki więc jest w takim razie? Czy i inni ludzie także patrzą na niego moimi oczami? Czy i pani również zachwyca się nim? Czy i pani podziwia go tak samo, jak ja?
— Powiem ci co robię — brzmiała pewnego razu moja odpowiedź na jedno z jej zapytań tego rodzaju. — Nie widzę go nigdy. — Przyjrzałam mu się parę razy przed rokiem mniej więcej, zanim jeszcze poznał we mnie dawną Lucy Snowe, potem zamknęłam oczy. Gdyby postać jego miała dwanaście razy przesunąć się przez ich gałkę pomiędzy wschodem a zachodem słońca, nie wiedziałabym — chyba że podsunęłaby mi to moja pamięć, kto przeszedł w tej chwili przede mną.
— Co chce pani powiedzieć przez to, Lucy? — zapytała szeptem.
— Chcę powiedzieć, że oceniam wartość jego widoku i boję się zostać oślepiona nim. — Należało dać jej odrazu surową odprawę, aby położyć tym kres czułym namiętnym zwierzeniom, płynącym z jej ust ze słodyczą miodu, a jednak często wpadającym w moje uszy z żarem i wagą roztopionego ołowiu. Osiągnęłam zamierzony cel: Nigdy już odtąd nie unosiła się w rozmowie ze mną zachwytem nad urodą ukochanego.
Nie przestała jednak mówić o nim; czasem nieśmiało, cichymi, krótkimi zdaniami, a czasem znów z tkliwością rytmu i muzyką głosu, które same przez się pieściły czarem niepowszednim. Mnie wszakże draźniły one nieraz niepomiernie, i wówczas, wiem, że patrzyłam na nią i przemawiałam do niej surowo, na co nie reagowała wszelako: niezmącone najlżejszą chmurką szczęście znieczuliło jej wrodzoną wrażliwość, co najwyżej więc uważać mogła Lucy Snowe za istotę, podlegającą niewytłomaczonym nastrojom i kaprysom.
— Spartanko! Dumna, nieprzystępna Lucy! — mówiła w takich razach, uśmiechając się do mnie — Graham mówi, że jest pani najdziwniejszą, najbardziej nieobliczalną kobietą, jaką zna. Jest pani jednak samą doskonałością. Oboje tak myślimy.
— Oboje myślicie sami nie wiecie co — zgromiłam ją — Bądźcie tak dobrzy i zechciejcie czynić mnie możliwie rzadko objektem waszych rozmów i myśli. Mam mój własny rodzaj życia, odrębny od waszego.
— Ale nasz rodzaj życia jest piękny, a raczej będzie piękny, droga Lucy, a pani będzie brała w nim udział wraz z nami.
— Nie będę brała udziału w życiu żadnej kobiety, ani żadnego mężczyzny na tym świecie w tym pojęciu, jak wy to rozumiecie. Wydaje mi się, że mam jedynego tylko osobistego przyjaciela, nie jestem jednak tego pewna: dopóki nie zdobędę tej pewności, żyję i żyć będę samotnie.
— Ależ samotność jest rzeczą smutną.
— Tak. Prawda. Jest smutna. Życie wszelako darzy nas gorszymi jeszcze rzeczami niż samotność. Czymś stokroć gorszym i sięgającym głębiej niż melancholia jest złamane serce.
— Wie pani, Lucy, zadaję sobie nieraz pytanie czy znajdzie się kiedykolwiek ktoś taki, kto zdolny będzie w ogóle zrozumieć panią.
Zakochanych cechuje osobliwe zaślepienie egoistyczne: chcą mieć świadka swojego szczęścia, chociażby miało go to kosztować Bóg wie ile. Paulina wzbroniła Grahamowi pisania listów, pisywał je on w dalszym ciągu jednak, postanowiła, że nie będą korespondowali, odpowiadała mu wszelako chociażby po to jedynie, aby karcić go za pisanie. Pokazywała mi te listy; z kapryśnością psutego nad miarę dziecka i władczą zaborczością bogatej jedynaczki zmuszała mnie do czytania ich. Ponieważ czytałam również listy Grahama, nie dziwiłam się tak bardzo temu jej zmuszaniu mnie i rozumiałam jej usprawiedliwioną dumę: były to piękne listy, i czułe zarazem — skromne i rycerskie. Jej odpowiedzi musiały wydać się mu piękne. Nie były pisane w celu wykazania jej uzdolnień w tym kierunku, tym mniej, sądzę, w celu wyrażenia całej głębi jej miłości. Mogło wydawać się wprost przeciwnie, że postawiła sobie za zadanie kryć się z tym uczuciem, a zarazem nałożyć hamulec na żar zapałów miłosnych Grahama. Czy mogły jednak takie listy służyć podobnemu celowi? Graham stał się jej drogi na równi z jej własnym życiem, przyciągał ją do siebie z siłą magnesu potężnego. Znajdowała czar i wpływ nieodparty we wszystkim co mówił, pisał, myślał, na czym spoczęły jego oczy. Listy jej przepojone były tym niewyznanym wyznaniem: każdy ich wyraz, zacząwszy od nagłówka i skończywszy na podpisie, jarzył się nim wręcz.
— Chciałabym, żeby ojczulek dowiedział się!... O, tak bardzo chciałabym, aby dowiedział się! — zaczęła teraz wzdychać niespokojnie coraz częściej. — Chciałabym i zarazem boję się! Z trudnością zdolna jestem powstrzymać Grahama od powiedzenia mu o wszystkim. Niczego nie pragnę goręcej, aniżeli ujawnienia i ustalenia tej sprawy: możności mówienia o niej otwarcie — równocześnie jednak obawiam się tego momentu przełomowego. Wiem, jestem pewna, że ojczulek będzie bardzo rozgniewany zrazu; obawiam się, że będzie oburzony na mnie, że straci dla mnie serce, wyda mu się to może czarną niewdzięcznością z mojej strony; będzie dla niego bolesną niespodzianką, ciosem, wstrząsem; nie jestem zdolna przewidzieć w jaki sposób wpłynie na niego ta wiadomość. Jak ją przyjmie!
Faktem było, że jej ojciec, nie podejrzewający przez długi czas, nic zgoła, zaczął zdradzać ostatnio pewien niepokój. On, tak długo zaślepiony na tym jednym punkcie, zaczął miewać chwile nagłych, na razie przelotnych tylko olśnień.
Córce nie powiedział nic o tych swoich podejrzeniach, w momentach wszakże, kiedy nie patrzyła na niego, a może nie myślała o nim, dostrzegłam, że przypatruje się jej badawczo, rozważając coś w duchu.
Pewnego wieczora — Paulina zajęta była, jak przypuszczałam w swoim pokoju pisaniem listu do Grahama, pozostawiwszy mnie przy czytaniu — wszedł do biblioteki gdzie siedziałam, pan de Bassompierre. Usiadł, a ja w tej samej chwili chciałam wycofać się. Dostrzegłszy mój ruch, poprosił mnie uprzejmie, abym pozostała, czyniąc to w sposób, w którym wyczułam odrazu rodzaj nakazu niejako. Zająwszy miejsce przy oknie, w pewnym oddaleniu ode mnie, otworzył biurko i wyjął z niego coś, co wyglądało jak notatnik, na którego jednej ze stronic spoczęło jego oko przez pewien czas.
— Miss Snowe — rzekł, odkładając notatnik — czy wiadomo pani w jakim wieku jest moja córka?
— Ma około osiemnastu lat; czy tak, proszę pana?
— Tak się zdaje. Ten stary notatnik podaje wyraźnie, że urodziła się 5-go maja w roku 18.... przed osiemnastu laty. Może to wydać się dość dziwnym, fakt jednak, że zatraciłem zupełnie rachubę jej lat. Wciąż w dalszym ciągu nie przestałem myśleć o niej, jako o dziecku dwunasto- czy czternastoletnim — jako o dziewczynce nieokreślonego dokładniej wieku; wydawała się jednak dzieckiem.
— Tak, ma około osiemnastu lat — powtórzyłam. — Jest dorosła, mimo że taka drobna. Nie będzie już większa.
— Moja kruszyna! Mój klejnocik! — szepnął pan de Bassompierre tonem przenikającym w głąb serca, tym samym, jaki dźwięczał nieraz w słowach jego córki.
Siedział pogrążony w myślach.
— Niech się pan nie martwi — rzekłam, — domyślając się co czuje w tej chwili, jakkolwiek nie zdradził tych uczuć swoich ani jednym wypowiedzianym słowem.
— Polly jest jedynym skarbem, jaki posiadam — jęknął — a teraz inni wykryją, jak czystą i cenną perłą jest moja dzieweczka; będą pożądali jej, wyciągną po nią ręce.
Nie dałam na to żadnej odpowiedzi. Graham Bretton obiadował w Hôtel Crécy tego dnia, bardziej niż kiedykolwiek olśniewając zarówno urodą, jak sposobem prowadzenia rozmowy. Nie wiem jaki tajny rozkwit upiększał tym razem jego powierzchowność i wpływał czarownie na wzniosłe uduchowienie wypowiadanych przez niego uwag. Szczytna nadzieja, czy inna tego rodzaju szlachetna pobudka wpłynęła ostatnio w ogóle na całe jego zachowanie w sposób ściągający powszechną uwagę. Myślę, że tego dnia właśnie zamierzał ujawnić motywy swoich usiłowań i cel ambitnych swoich dążeń. Pan de Bassompierre zniewolony był niejako dostrzec kierunek jego myśli i charakter niewypowiadanych wyraźnie, ale wyraźnie zaznaczanych wynurzeń. Nierychliwy w postrzeganiu, był wszelako ściśle logiczny w rozumowaniu: pochwyciwszy wątek, szedł za nim, jako za nicią niezawodną, wiodącą go poprzez długi labirynt mroku.
— Gdzie podziewa się Polly?
— Jest na górze, u siebie.
— Co robi?
— Pisze.
— Pisze? Co pisze? Czy otrzymuje listy?
— Żadnych innych poza takimi, które może śmiało pokazać mi. I... od dawna już zamierzają oboje zwrócić się do pana.
— Gadanie!... Nie myślą wcale o mnie! O starym ojcu! Jestem im tylko na zawadzie!...
— O, proszę pana... Nie w ten sposób!... Tak nie wolno rozumować! Paulina musi sama przemówić w swojej obronie. A i doktór Bretton także musi osobiście bronić swojej sprawy.
— Nieco za późno. Sprawa zaszła już za daleko, jak widzę.
— O, nie, dopóki nie zyskają pańskiej aprobaty, nic jeszcze nie zostało postanowione, ani ustalone — poza tym jedynie, że kochają się wzajem.
— Jedynie?... — powtórzył z goryczą.
Wobec narzuconej mi przez los roli powiernicy i pośredniczki zmuszona byłam brnąć dalej.
— Setki razy był doktór Bretton bliski zwrócenia się do pana, pomimo niepospolitej jednak odwagi, jaką zwykł wykazywać, boi się pana śmiertelnie.
— Ma słuszność, że się mnie boi. Ma najzupełniejszą słuszność. Śmiał sięgnąć zuchwale po najcenniejsze moje dobro. Gdyby nie zmącił spokoju ducha Polly, pozostałaby przez długie lata jeszcze dzieckiem, jakim była dotychczas.... Czy są zaręczeni?
— Nie mogliby zaręczyć się, nie otrzymawszy na to pańskiego zezwolenia.
— Łatwo pani, miss Snowe, mówić i myśleć w sposób nieposzlakowanie rozsądny i prawy, jaki stale i we wszystkim panią cechuje. Niech pani zrozumie jednak, że dla mnie wiadomość ta jest ciosem: moja mała dzieweczka była wszystkim, co posiadałem; nie mam więcej córek, ani synów, pan doktór Bretton mógł zwrócić swoje zapały ku komu innemu. Istnieją dziesiątki bogatych i ładnych kobiet, które przyjęłyby go bardzo chętnie, nie wątpię o tym, jest bardzo przystojny, dobrze ułożony, ma stosunki. Czy nie mógł znaleźć sobie nikogo innego poza moją Polly?
— Gdyby nie spotkał na swojej drodze pańskiej „Polly“ mogłyby — i na pewno podobałyby mu się — inne. Siostrzenica pańska, Miss Fanshave, chociażby.
— O, oddałbym mu Ginevrę z całej duszy; ale Polly!... Nie mogę dać mu Polly!... Nie, nie mogę! Nie jest jej równy — zaznaczył z naciskiem. — Czym, proszę mi powiedzieć, dorównywa jej? Mówią wiele o moim majątku. Nie jestem ani skąpcem, ani człowiekiem dbającym nade wszystko o swój interes, świat myśli jednak o takich rzeczach i dba o nie w pierwszej linii — a Polly będzie bogata.
— Tak, to rzecz wiadoma. Całe Villette zna ją jako bogatą spadkobierczynię.
— Czy w ten sposób mówią o mojej małej dzieweczce?
— Tak, panie hrabio.
Zamyślił się głęboko. Pozwoliłam sobie zagadnąć go:
— Czy uważałby pan kogokolwiek w ogóle za godnego Polly? Czy wolałby pan kogo innego dla niej, aniżeli doktora Brettona? Czy sądzi pan, że wyższe stanowiska społeczne, czy większy majątek wpłynęłyby na zmianę pańskich uczuć dla przyszłego pańskiego zięcia?
— O, tą drogą chce mnie pani wziąć?
— Niech pan rozejrzy się po arystokracji Villette — podobałby się panu ktoś spośród niej na męża dla Polly?
— Nie, nigdy! — Żaden książę, ani baron, czy vicomte z całej tej gromady pustaków.
— O ile słyszę, wielu z tych panów interesuje się nią — dodałam nabierając otuchy: widziałam, że spotykam się z uważnym raczej wysłuchaniem moich uwag, aniżeli z oburzeniem na mnie! — O ile doktór Bretton — dodałam — odejdzie wzgardzony, przyjdą na jego miejsce inni starający się o rękę pańskiej córki. Dokądkolwiek pojedzie pan z nią, nie brak będzie jej, jak przypuszczam, poważnych konkurentów. Niezależnie od bogatego wiana, jakie ją czeka, wydaje mi się, że Paulina oczarowuje swoją osobą większość tych, którzy ją poznają.
— Czyżby? Czy to możliwe? Moja mała dzieweczka nie jest przecież zaliczana do piękności!
— O, myli się pan, sir, panna de Bassompierre jest piękna.
— Nic podobnego! Daruje pani, Miss Snowe, wydaje mi się jednak, że sądzi ją pani zbyt stronniczo, zbyt pobłażliwie. Mnie osobiście podoba się Polly, podoba mi się jej uroda, jej cały sposób bycia, ale ja przecież jestem jej ojcem! A jednak i ja nawet nie uważałem jej nigdy za piękność. Jest powabna, interesująca, ma w sobie coś z czaru rusałki leśnej, bierze tym mnie: — i niewątpliwie innych także — myli się pani jednak, mówiąc o niej jako o piękności.
— Pociąga ludzi ku sobie, pociągałaby ich nawet bez upiększających ram majątku pańskiego i pańskiej pozycji towarzyskiej.
— Majątku mojego i mojej pozycji towarzyskiej?! Czy one to są przynętą dla Grahama? Gdybym tak przypuszczał...
— Doktór Bretton zna dobrze te walory, jak pan nie wątpi oczywiście, panie de Bassompierre, ocenia je też tak, jak oceniałby je każdy gentelman, jak pan sam oceniłby je w podobnych warunkach — nie one jednak były przynętą dla Grahama. Kocha on prawdziwie pańską córkę, widzi w niej najpiękniejsze, najwznioślejsze jej zalety, i umie należycie je ocenić.
— Jakto? Czyżby małe moje ukochanie miało posiadać naprawdę „najpiękniejsze, najwznioślejsze zalety?“
— O, sir, czy przyjrzał jej się pan owego wieczora, kiedy tylu wybitnych luminarzy wiedzy, tyle znakomitości ze świata nauki obiadowało tutaj?
— Byłem istotnie zdumiony i zaskoczony jej zachowaniem się owego wieczora; jej maniery dojrzałej kobiety wywołały uśmiech na moich ustach.
— A czy dostrzegł pan, jak ci wszyscy najwybitniejsi Francuzi skupili się dokoła niej w salonie?
— Tak, dostrzegłem, sądziłem jednak, że szukają odprężenia niejako, że bawią się nią, jak bawiliby się ładnym dzieckiem.
— O, sir, Paulina zachowywała się z niepospolitym urokiem i dystynkcją, słyszałam też, jak ci francuscy panowie, mówiąc o niej, nazywali ją „pétrie d‘esprit et de grace“ — pełną rozumu i wdzięku. — Doktór Bretton był o niej tego samego zdania.
— Jest dobrym kochanym dzieckiem — nie ulega wątpliwości, przyznaję też w istocie, że posiada dużą siłę charakteru. Przypominam sobie teraz, że pielęgnowała mnie pieczołowicie, kiedy byłem chory w pewnym okresie mojego życia; przypuszczano, że umrę; pamiętam, że w miarę pogarszania się stanu mojego zdrowia przybywało jej sił i tkliwości zarazem. A kiedy nastąpiła wreszcie rekonwalescencja, jakim promieniem słońca była ta dziecina w pokoju chorego! Krążyła dokoła mojego fotela bezszelestnie i była promienna jak mały duszek świetlny. A teraz przychodzi ktoś i pragnie pojąć ją za żonę! Nie chcę, nie zgadzam się rozstać z nią! — zakończył z jękiem.
— Zna pan panią Bretton i jej syna od tak dawna — próbowałam podsunąć mu nową myśl — wydanie Polly za niego byłoby w mniejszym stopniu rozstaniem się z nią, aniżeli wydanie jej za kogokolwiek innego.
Zamyślił się ponuro.
— Słusznie. Znam od dawna Luizę Bretton — szepnął. — Ona i ja jesteśmy w istocie bardzo starymi serdecznymi przyjaciółmi; była za swoich młodych lat miłą, kochaną dziewczyną. Mówi pani o piękności, Miss Snowe — ona właśnie była prawdziwą pięknością. Dorodna, słusznego wzrostu, zgrabna, kształtna, kwitnąca — nie jak ta moja mała rusałeczka, Polly. Luiza Bretton, mając osiemnaście lat, miała postawę i ruchy monarchini. Teraz już jest tylko przystojną, zacną starszą kobietą. Chłopak wrodził się w nią — zawsze byłem o nim tego zdania, miałem dla niego szczególne względy; życzyłem mu jak najlepiej. A teraz odwdzięcza mi się za to chęcią wydarcia mi mojego skarbu! Moja mała pociecha kochała zawsze szczerze i wiernie swojego starego ojca. Teraz już skończyło się z tym niewątpliwie — jestem na jej drodze zawadą tylko!
Drzwi otworzyły się; jego „mała pociecha“ weszła do pokoju. Stroił ją, jeśli można tak wyrazić się, urok wieczorny: promieniała ożywieniem, jakie przynosi czasem z sobą schyłek dnia; oczy jej i policzki płonęły ciepłym blaskiem, cerę jej różowiła łuna letniego zachodu; jej loki opadały swobodnie na wydłużoną szyjkę białości lilii; jej biała suknia odpowiednia była na żar czerwcowy. Przypuszczając, że zastanie mnie w bibliotece samą, przyniosła i trzymała w ręku list, który tylko co napisała — list był włożony do koperty, rozmyślnie jednak nie zaklejonej jeszcze. Chciała przeczytać mi co napisała. Na widok ojca zatrzymała się na chwilę, jej drobny krok zachwiał się nieco, rumieniec, skupiony na jej policzkach wyłącznie, oblał całą jej twarz.
— Polly — odezwał się do niej pan de Bassompierre — rumienisz się na widok twojego ojca? To coś nowego. Nie było tego nigdy jeszcze.
— Nie rumienię się — nigdy się nie rumienię — zapewniła, słowom jej zadała wszelako kłam nowa fala szkarłatnej krwi, która, płynąc z serca, zabarwiła żywiej jeszcze jej twarzyczkę. — Myślałam, że jesteś w jadalni. Szukałam Lucy.
— Myślałaś, że jestem z Johnem Grahamem Brettonem, przypuszczam? Odwołano go przed chwilą, ale powróci wkrótce, moja Polly. Będzie mógł wrzucić twój list do skrzynki: zaoszczędzi to Mateuszowi sa course“ — jak nazywa konieczność odbycia drogi.
— Nie wysyłam żadnych listów — rzekła nieco podraźniona.
— Cóż więc robisz z nimi w takim razie? — chodź tutaj i opowiedz mi.
Zdawała się wahać na chwilę — widać to było z wyrazu jej twarzy i z gestu, jak gdyby chciała powiedzieć: „Czy mam podejść naprawdę?“ — podeszła jednak.
— Od kiedy to moja córeczka stała się korespondentką, pisującą listy? — Wydaje mi się, że wczoraj jeszcze usadzałaś na papierze twoje kulfoniki, smarując po nim zawzięcie piórem, podtrzymywanym obu rączkami.
— Ojczulku, to nie są listy do wysyłania pocztą, jak twoje, to tylko notatki, które wręczam komuś od czasu do czasu, ot tak, dla przyjemności.
— Tym kimś jest naturalnie Miss Snowe?
— Nie, ojczulku, nie Lucy.
— Któż więc w takim razie? Może pani Bretton?
— Nie, ojczulku, nie pani Bretton.
— Któż to więc taki, córeczko? Powiedz prawdę twojemu ojczulkowi.
— O, ojczulku! — zawołała, zbrojąc się w odwagę. — Powiem... powiem ci prawdę — całą prawdę; jestem rada, że mogę wreszcie wyjawić ci ją, mimo że drżę z lęku.
Dygotała w istocie, dreszczem przejmowało ją wzrastające podniecenie, opanowujące ją uczucie i zdobywanie się na odwagę wyjawienia prawdy.
— Czuję wstręt do ukrywania przed tobą moich postępków, ojczulku. Boję się ciebie i kocham cię ponad wszystkich i ponad wszystko, z wyjątkiem Boga jedynie. Przeczytaj list, spójrz na adres.
Położyła list na kolanach ojca. Wziął go, wyjął z koperty i przeczytał cały, do końca: ręka jego trzęsła się, oczy zachodziły wilgotną mgłą.
Złożył list i wsunął go z powrotem do koperty, wpatrzony z dziwnym wyrazem tkliwego, żałosnego zdziwienia w istotę, której pismo to było dziełem.
— Czy to ona zdolna była napisać te słowa?... Mała dziewczynka, która wczoraj dopiero stała przy moich kolanach? Czy może ona naprawdę odczuwać w ten sposób?
— Ojczulku, powiedz, czy popełniłam coś złego. Czy sprawia ci to przykrość?
— Nie ma w tym nic złego, niewinna moja dziecino, boli mnie jednak.
— Ależ ojczulku, wysłuchaj mnie! Nie będziesz odczuwał bólu z mojego powodu. Wyrzeknę się raczej wszystkiego — prawie wszystkiego (poprawiła się) — wolałabym umrzeć raczej, aniżeli unieszczęśliwić cię; byłoby to zbyt wielką niegodziwością z mojej strony!
Wzdrygnęła się.
— Czy list ten nie podoba ci się? Czy nie powinnam wręczyć go? Czy mam go podrzeć? Podrę go, o ile każesz, o ile zażądasz. Zrobię to dla ciebie.
— Nie każę nic. Nie żądam niczego.
— Żądaj ode mnie wszystkiego, czego tylko chcesz! Nakaż mi coś! Wyjaw twoje życzenie; nie urażaj tylko Grahama, nie krzywdź go. Kocham cię, ojczulku, ale kocham i Grahama także, bo... bo... nie mogę go nie kochać.
— Ten twój wspaniały Graham jest młodym nicponiem, moja Polly — takie jest teraz moje zdanie o nim. Zdziwi cię, że słyszysz to z moich ust, faktem jest jednak, że nie mam już dla niego ani krzty dawnego przyjaznego uczucia. O, dawniej dopatrywałem się czegoś w oku tego chłopca, którego nie potrafiłem jednak nigdy przejrzeć do dna. Jest w nim coś takiego, czego nie ma w jego matce; utajona jakaś treść, ostrzegająca człowieka, aby nie zapuszczał się zbyt daleko w jej głębię, a teraz, nagle, wpadłem w nią, zanurzyłem się powyżej głowy.
— Ojczulku, nie masz racji, nie wpadłeś; pozostaniesz w dalszym ciągu bezpiecznie na brzegu; możesz postąpić jak zechcesz; posiadasz nade mną nieograniczoną, despotyczną władzę. Możesz zaniknąć mnie jutro w klasztorze i złamać serce Grahamowi, o ile zechcesz być tak okrutny. Władco mój nieograniczony, autokrato, carze, czy zrobisz to?
— Precz z nim w głąb tajg Sybiru, wraz z jego czerwonymi bokobrodami; powtarzam, że nie lubię go, dziwię się też, że ty możesz go lubić, Polly.
— Ojczulku, wiesz, że jesteś bardzo niedobry? Nie widziałam cię nigdy jeszcze tak niemiłym, tak mściwym nieledwie. Na twarzy twojej dostrzegam jakiś obcy, nie twój wyraz.
— Precz z nim! — powtórzył pan Home z miną naprawdę gniewną i zatroskaną, a w każdym razie szczerze rozgoryczoną. — Przypuszczam — dodał z wyrzutem — że gdyby odjechał, zapakowałaby Polly w tłomoczek swoje rzeczy i uciekłaby za nim; zdobył on jej serce, z którego wyparł starego jej ojca. Odłączył cię ode mnie.
— Jesteś naprawdę niedobry, ojczulku, mówiąc w ten sposób. Stanowczo niesłusznie czynisz. Nie wypierał cię nikt z mojego serca; nie możesz być z niego wyparty! Żadna istota ludzka, niczyja siła i niczyje wpływy nie byłyby zdolne odłączyć mnie od ciebie.
— Dobrze, wyjdź za mąż, Polly! Możesz poślubić rude bokobrody. Przestań być córką, bądź odtąd żoną tylko!
— Rude bokobrody?! Nie rozumiem, co chcesz przez to powiedzieć, ojczulku. Powinieneś unikać niesprawiedliwego uprzedzania się. Utrzymywałeś... często, że wszyscy Szkoci, ziomkowie twoi, są ofiarami niedorzecznych uprzedzeń. Dajesz tego dowód teraz ty sam, nie umiejąc odróżnić koloru czerwonego od ciemno-kasztanowatego.
— Daj spokój, starym skłonnym do uprzedzania się Szkotom, idź sobie!
Stała, wpatrzona w niego przez chwilę. Chciała okazać swoją stanowczość, wyższość swoją ponad szyderstwo i niezasłużone wyrzuty: znając charakter ojca, wyczuwając nieliczne słabe jego strony, była przygotowana na scenę, jaka rozegrała się teraz. Nie zaskoczyła jej też ona, jako niespodzianka; pragnęła jedynie, licząc się z możliwością gwałtownej reakcji ze strony ojca, aby nie narażona była przy tym na szwank godność żadnego z nich trojga. Jej własne poczucie godności nie przydało jej się jednak na nic. Załamał się nagle cały z wysiłkiem zdobyty hart jej duszy, oczy zaszkliły się łzami; rzuciła się ojcu na szyję.
— Nie opuszczę cię, ojczulku! — zawołała ze łkaniem. — Nigdy cię nie opuszczę! Nie sprawię ci nigdy bólu!
— Jagniątko moje! Mój skarbie! — szeptał kochający, a mimo to twardy, uparty, nieubłagany ojciec. Nie powiedział nic więcej na razie, a i te nawet dwa wyrazy brzmiały dziwnie ochryple.
W pokoju ściemniło się już. Usłyszałam kroki za drzwiami. Przypuszczając, że może to być służący wchodzący z zapalonymi świecami, otworzyłam, aby uniknąć nagłego jego wejścia. Nie było jednak w przedpokoju żadnego służącego: wysoki mężczyzna umieszczał swój kapelusz na stole, ściągając zwolna z rąk rękawiczki. Miałam wrażenie, że ociąga się z wejściem do pokoju bibliotecznego. Nie wezwał mnie ani znakiem, ani głosem, wyczytałam jednak wyraźnie w jego oczach:
— Niech pani przyjdzie tu, Lucy.
Podeszłam do niego.
Po twarzy jego przemknął uśmiech, kiedy spojrzał na mnie: niczyje usposobienie z wyjątkiem jego własnego jedynie, nie byłoby zdolne uśmiechem wyrazić gwałtownego wzruszenia, jakie miotało nim w tej chwili.
— Pan de Bassompierre jest tutaj? — zapytał wskazując oczami pokój biblioteczny.
— Tak.
— Zauważył moje podniecenie przy obiedzie? Zrozumiał mnie?
— Tak, panie Grahamie.
— Czeka mnie więc usłyszenie wyroku! A ona?
— Pan Home (nie przestawaliśmy mówić o nim często jako o panu Homie) rozmawia ze swoją córką.
— O! To ciężka chwila, droga Lucy!
Był wyraźnie poruszony do głębi; jego młoda, mocarna ręka dygotała; żywe (chciałam napisać śmiertelne napięcie wyrazu tego wszelako nie podobna użyć w zastosowaniu do człowieka, tak jak on kipiącego pełnią sił żywotnych) żywe napięcie przyśpieszało teraz gwałtownie jego oddech; pomimo jednak całego podniecenia jego i niepokoju nie przygasł ani na chwilę uśmiech na jego twarzy.
— Bardzo rozgniewany, jak pani sądzi, Lucy?
Ona dzielnie dochowuje panu wiary, Grahamie.
— Jaki będzie mój los?
— Urodził się pan znać pod szczęśliwą gwiazdą.
— Naprawdę? Dobra, kochana Sybilo! Dodała mi pani tyle otuchy, że musiałbym być prawdziwie zajęczego serca, aby tchórzyć teraz jeszcze. Wydaje mi się, że wszystkie kobiety są dobre i uczciwie dochowują wierności, Lucy kochana. Czuję, że powinienem je kochać i kocham je w istocie. Moja matka jest dobra; ona jest boska, a pani, droga Lucy, ma serce wierne niczym złoto. Może nie mam słuszności?
— Tak, Grahamie, ma pan słuszność.
— Podaj mi zatym dłoń twoją, kochana mała chrzestna siostrzyczko: życzliwa to dla mnie dłoń i zawsze nią była. A teraz ruszajmy na wielki bój! Oby Najwyższy stanął po stronie sprawiedliwego! Powiedz! „Amen“! Lucy.
Odwrócił się w moją stronę i czekał dopóki nie powiem: „Amen!“ Wskrzesł na chwilę dla mnie dawny czar bezwzględnego podporządkowywania się jego woli. Życzyłam mu powodzenia; wiedziałam, że będzie ono jego udziałem. Urodził się zwycięzcą, tak samo zupełnie jak są ludzie, którzy rodzą się zwyciężonymi.
— Niech pani idzie za mną, Lucy! — rzekł. — Poszłam za nim, aby stanąć z nim po społu przed obliczem pana Home‘a.
— Sir — zagadnął go Graham od razu na wstępie — jaki jest wydany na mnie wyrok?
Ojciec Pauliny spojrzał na niego: córka zasłoniła twarz rękami.
— I cóż, doktorze Brettonie, spotkała mnie z pańskiej strony zwykła zapłata za gościnność?!... Przyjmowałem pana z otwartym sercem, a pan pozbawił mnie najdroższego mojego skarbu. Zawsze rad widziałem pana w moim domu, a pan przychodził tutaj po to, aby wydrzeć mi jedyny bezcenny dla mnie klejnot. Przemawiał pan do mnie głosem człowieka poczciwego i równocześnie — nie chcę powiedzieć, że ograbił mnie pan, jestem jednak ograbiony, a to co ja utraciłem, pan zdobył jak się zdaje.
— Wyznać muszę, sir, że nie czuję wyrzutów sumienia.
— Wyrzutów sumienia?! O, nie należy pan do tych, którzy zdolni są je odczuwać... Triumfuje pan niewątpliwie, Grahamie; jest pan w pewnej mierze przynajmniej potomkiem wodza szczepu Highlanderów szkockich, w całym też pańskim wyglądzie, we wszystkim co pan mówi i w pańskim nastawieniu myślowym widoczne są ślady pochodzenia Celtyckiego. Posiada pan celtycką przebiegłość i zarazem celtycki urok. Rude... (niech będzie po twojemu, Polly, kasztanowate) włosy, chytrze podstępną mowę, rozum przebiegły — wszystko to odziedziczył pan po swoich przodkach, doktorze Brettonie.
— Czuję, że jestem uczciwy, sir — rzekł Graham, przy czym typowo angielski rumieniec oblał jego twarz, jako żywe, ciepłe świadectwo szczerości jego wyznania. — A jednak pod pewnym względem nie myślę przeczyć, że oskarża mnie pan słusznie. Będąc w towarzystwie pańskim, taiłem zawsze wobec pana myśl, której nie śmiałem ujawnić. Patrzyłem na pana w istocie jako na posiadacza skarbu najcenniejszego dla mnie na świecie. Pragnąłem go. Czyniłem co było w mojej mocy, aby go zyskać. Proszę teraz, niech mi wolno będzie nazwać go moim, sir!
— Wiele żądasz pan, Johnie.
— Bardzo wiele, sir. Musi to jednak być ofiarowane mi przez pana wspaniałomyślnie, jako dar; sprawiedliwie, jako nagroda. Nie mógłbym nigdy zdobyć jej w inny sposób.
— O, posłuchajcie tego tonu Highlanderów! — rzucił pan Home ironicznie, Spójrz na niego, Polly! Podnieś oczy! Odpowiedz śmiałkowi. Każ mu iść precz!
Podniosła posłusznie oczy, spoglądając nieśmiało na pięknego swojego wielbiciela i czule równocześnie na chmurnego, nasępionego swojego „Starszego Pana“.
— Ojczulku, kocham was obu — szepnęła — mogłabym mieć staranie o jednym i drugim. Nie mam potrzeby odsyłać Grahama — może mieszkać tutaj: nie będzie stał nikomu na przeszkodzie — broniła się z prostotą wysłowienia, która zwykła budzić uśmiech na twarzy zarówno ojca jej jak Grahama. Uśmiechnęli się obaj i teraz także.
— Będzie ogromną przeszkodą dla mnie — upierał się w dalszym ciągu pan Home. — Nie chcę go tutaj, Polly. Jest za wysoki, przeszkadza mi. Każ mu odejść!
— Przyzwyczaisz się do niego, ojczulku. Przekonasz się, że przywykniesz. I mnie także wydawał się z początku niepomiernie wysoki, jak wieża, ile razy musiałam zadzierać głowę do góry, żeby spojrzeć na niego; na ogół jednak, nie chciałabym wcale, żeby był inny.
— A ja nie zgadzam się na niego pod żadnym względem, Polly; mogę doskonale obejść się bez zięcia. Nie pragnąłbym nigdy, aby najlepszy nawet człowiek w całym kraju związany miał być ze mną podobnego rodzaju węzłami rodzinnymi. Każ temu panu odejść.
— Zna cię przecież już od tak dawna, ojczulku i tak dobrze umie dostosować się do ciebie. Tak odpowiadało ci zawsze jego towarzystwo...
— Komu odpowiadało? Mnie?!... Przenigdy! Tak, udawał, że zgadza się ze mną we wszystkim. Udawał, ze podziela wszystkie moje sądy i upodobania. Ustępował mi, mając po temu aż nadto ważkie własne swoje powody. Myślę, moja Polly, że czas już najwyższy, abyśmy oboje, ty i ja, pożegnali raz na zawsze tego pana.
— Nie na zawsze, tylko do jutra. Podaj rękę Grahamowi, ojczulku.
— Ani myślę! Nie jestem jego przyjacielem. Nie mam wcale zamiaru wciskać się pomiędzy was oboje, przymilać się wam obojgu.
— Wiem na pewno, z całą pewnością, że jesteście sobie wzajem przyjaciółmi. Grahamie, wyciągnij do ojczulka twoją prawą rękę. Ojczulku, wyciągnij i ty swoją. A teraz każcie obu waszym rękom zetknąć się z sobą wzajemnie... Ojczulku, nie stój sztywno, jak drąg. Zamknij swoje palce: bądź posłuszny! Tak! Ależ to nie jest uścisk, to chwyt jak w pasji. Ojczulku, wpijasz się w rękę Grahama jak śruba. Miażdżysz ją do kości; sprawiasz mu ból.
Musiał mu istotnie sprawić ból, Graham nosił na palcu masywny pierścień, wysadzany brylantami, których ostre kanty werżnęły się w ciało Grahama, raniąc je do krwi, ból wszelako tak samo wywołał uśmiech na jego ustach, jak poprzednio wywołał go miotający nim niepokój.
— Niech pan wejdzie ze mną do mojego gabinetu — zwrócił się wreszcie pan Home do młodego lekarza. Poszli obaj. Ich rozmowa nie trwała długo, jak przypuszczam jednak była decydująca widocznie. Konkurent został poddany ścisłemu badaniu i musiał dawać wyczerpujące odpowiedzi na cały szereg pytań co do przeróżnych spraw. Niezależnie od tego, czy doktór Bretton był, czy nie był chwilami podstępny w mowie i w spojrzeniu, taił się w głębi jego duszy zdrowy, szczery podkład. Jego odpowiedzi, o czym dowiedziałam się w następstwie, wykazały zarówno poważną znajomość rzeczy, jak nieskazitelną uczciwość. Bardzo dobrze pokierował swoimi sprawami. Wywalczył sobie zwycięsko drogę po przez gąszcz powikłań i trudności; był bliski już odzyskania utraconego, odziedziczonego po ojcu majątku; dowiódł panu Brettonowi, że jest w stanie, nie licząc na niczyją pomoc, stworzyć własny dom, ożenić się.
Ojciec i konkurent zjawili się ponownie w pokoju bibliotecznym. Pan de Bassompierre zamknął drzwi i wskazał na swoją córkę.
— Bierz ją — rzekł — bierz ją, Johnie Brettonie, i niech Bóg, nasz Sędzia Najwyższy, tak postąpi z tobą, jak ty postąpisz z nią!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Niezadługo potem, po upływie dwóch tygodni może, ujrzałam trzy osoby: hrabiego de Bassompierre, jego córkę i doktora Grahama Brettona, siedzących po społu na ławce pod rozłożystym, dającym miły cień drzewem, rosnącym na gruntach pałacu w Bois l‘Etang. Przybyli tutaj, aby zażyć świeżości wieczoru letniego; na zewnątrz wspaniałych wrót oczekiwał na nich powóz, który miał zabrać ich do domu; zielone obszary murawy słały się miękko zamglone dokoła nich, w oddali wznosił się pałac biały, jak stroma skała na Pentelikonie; ponad ich głowami jaśniała gwiazda wieczorna; gaj kwitnących krzewów owiewał balsamem powietrze uroczego zakątka; pora była cicha i łagodna; poza grupką ich trojga nie było tutaj nikogo.
Paulina siedziała pomiędzy obu panami: przy słuchaniu ich rozmowy, wprawiała w ruch drobne rączki, zajętą misterną jakąś robotą. Sądziłam zrazu, że wiąże bukiet, ale nie: maleńkimi nożyczkami, połyskującymi na jej kolanach, odcięła po pasemku z każdej męskiej pochylonej w jej stronę głowy, a teraz splatała razem siwe włosy ze złocistymi. Po upleceniu z nich cieniuchnego warkoczyka — nie mając pod ręką jedwabnej nitki do jego związania, użyła włosa z własnej głowy do tego celu, umocniwszy go supełkiem i zamknąwszy całość w medalioniku, schowała go na swoim sercu.
— Mam teraz — rzekła — niezawodny amulet, posiadający dar czarodziejski umocnienia na wieki przyjaźni pomiędzy wami obydwoma. Dopóki będę go nosiła na moim sercu, nie może poróżnić was spór żaden, najdrobniejsza sprzeczka nawet.
Spleciony został w istocie drobnymi jej paluszkami amulet i zaklęty w niego czar, który uniemożliwiał wszelką pomiędzy obu najdroższymi jej istotami wrogość. Paulina stała się węzłem trwale je łączącym, wywierającym na nie wpływ magiczny, zadzierzgującym trwałą pomiędzy nimi zgodę i duchową spójnię. Z nich obu czerpała swoje szczęście, a wszystko, co brała od nich, oddawała im z sutą nawiązką.
Czy może naprawdę istnieć podobnie niezmącone szczęście na ziemi? — zadawałam sobie pytanie, obserwując tę trójkę: ojca, córkę i przyszłego jej męża — już teraz zjednoczonych, błogosławionych i błogosławiących.
Tak. Istnieje. Bez wszelkiego zabarwienia romantycznego, bez przesady, czy fantazjowania. Niektóre żywoty ziemskie zaznają w istocie — wciągu pewnego szeregu dni czy lat — szczęścia rajskiego, mam też głęboką wiarę, że o ile szczęście takie staje się raz w życiu bodaj udziałem ludzi dobrych (źli nie zaznają go nigdy), nie zatracają się w zupełności ślady dobroczynnego wpływu, jaki wywarło ono na nich. W jakikolwiek sposób miałby ich w następstwie doświadczyć los, jakiekolwiek miałyby czekać ich przejścia, choroby czy utraty istot najbliższych, prześwietla najcięższe dla nich chwile niezagasły blask dawnego szczęścia, darzący ich pociechą w najgłębszych ich smutkach, przejaśniający najczarniejsze, zgromadzone nad ich głowami chmury.
Powiem więcej nawet. Wierzę naprawdę w znajdowanie się na ziemi istot ludzkich, urodzonych pod tak szczęśliwą gwiazdą, wychowanych w tak korzystnych warunkach, kierowanych, strzeżonych i ochranianych tak miłośnie od miękkiej kołyski aż do późnego, cichego grobu, że nie przenika do ich życia żadne cierpienie nadmierne, żadna chmura burzowa nie rzuca cienia mrocznego na drogę ich wędrówki doczesnej. Co ciekawsze, nie bywają to często spieszczone przez los, samolubne natury, ale jej najszczytniejsi, najlepsi wybrańcy: mężczyźni i kobiety, siejący naokół swój wpływ dobroczynny, błogosławione czynniki, niosące ludziom błogosławione dary boże.
Nie zwlekajmy wszelako z opisem przykładu prawdziwego takiego szczęścia. Graham Bretton i Paulina de Bassompierre zostali połączeni węzłem małżeńskim. Doktór Bretton okazał się takim właśnie błogosławionym czynnikiem, takim nieustannym źródłem i siewcą łask. Czas nie przyniósł u niego najsłabszych oznak zwyrodnienia, wprost przeciwnie, pewne drobne jego wady zatarły się, cnoty jego natomiast, dojrzały i utrwaliły się. Jego władze duchowe rozwijały się coraz subtelniej, zyskiwał coraz bardziej na sile moralnej, która w zamian darzyła go korzyściami moralnymi; odpłynęły gdzieś bezpowrotnie wszelkie męty zanieczyszczające, pozostało czyste, niezmącone żadnymi naleciałościami wino szlachetne. Świetlany był również los jego żony. Utrzymała w pełni miłość swojego męża, przyczyniała się do nieustannego uszlachetniania jego natury, była niezachwianą podstawą i racją jego istnienia.
Szczęśliwe to było w istocie stadło: wraz z latami, które przyniosły im obojgu wielkie powodzenie materialne, wzrastała ich dobroć także: szczodrze, z otwartymi rękami, przezornie wszelako i rozumnie, dzielili się z innymi dobrami tego świata, które tak obficie przypadły im samym w udziale. I oni także, niewątpliwie, zaznali rozczarowań, trudności i smutków, i na nich także spadały ciosy, umieli jednak znosić wszystko mężnie i z poddaniem. Niejednokrotnie także stawał na ich drodze Ten, którego oblicze jest niewidzialne dla śmiertelnych, kiedy jednak znajdą się z Nim oko w oko, staje się dla nich życie niemożliwością: i oni oboje także zmuszeni byli spłacić dług Władcy Grozy. W pełni sił jeszcze zeszedł z tego świata pan de Bassompierre; Luiza Bretton rozstała się z życiem doczesnym w wieku sędziwym. Raz jeden także rozległ się w siedzibie młodej pary jęk rozpaczny Racheli, opłakującej swoje dzieci, inne wszakże biegały zdrowe i kwitnące, aby zastąpić utracone. Doktór Bretton odrodził się w synu, który odziedziczył po nim jego urodę i jego pogodne usposobienie; miał także piękne jak on sam, córki; dzieci te wychowywał kochającą, ale stanowczą ręką, wyrosły też zgodnie z zapowiedziami, do jakich upoważniały cechy, odziedziczone po rodzicach oraz staranne wychowanie i wykształcenie, jakie zawdzięczały im również.
Słowem, pozostaję w najściślejszej zgodzie z prawdą, twierdząc, że oba te żywoty, Pauliny i Grahama, były błogosławione, na podobieństwo żywota ulubionego syna Jakóbowego „błogosławieństwem, jakim darzyły ich Niebiosa w górze ponad nimi i błogosławieństwem głębin, leżących pod ich stopami“.
Było tak, albowiem Bóg Najwyższy widział, że tak będzie dobrze.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Charlotte Brontë i tłumacza: Róża Centnerszwerowa.