Upiór opery/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gaston Leroux
Tytuł Upiór opery
Wydawca E. Wende i S-ka
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Leona Nowaka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le fantôme de l'Opéra
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III
W KTÓRYM, PO RAZ PIERWSZY, P. P. DEBIENNE I POLIGNY WYJAŚNIAJĄ W SEKRECIE NOWYM DYREKTOROM OPERY, P. P. ARMANDOWI MONCHARMIN I FIRMINOWI RICHARD, PRAWDZIWE I TAJEMNICZE POWODY SWEGO USTĄPIENIA

W głównem „foyer” odbywała się przez ten czas uroczysta scena pożegnania.
Cały świat artystyczny Paryża brał w niej udział.
Piękna Sorelli z kryształowym puharem szampana w ręce, gotowa do wygłoszenia przemówienia, stała pośrodku, otoczona przez wszystkie koleżanki.
Poza plecami primabaleriny niesforne, młode koryfejki dawały sobie porozumiewawcze znaki, chichotały zawzięcie, zakrywając olbrzymiemi wachlarzami wyróżowane usta, niektóre skupione, przejęte ważnością chwili — stały wyczekujące i zdziwione. Kilka tancerek przywdziało już długi strój wieczorowy — lecz większa część zachowała lekkie jak pajęczyna, różowe, bufiaste spódniczki i cieliste trykoty. Mała Jammes, która dzięki swoim 15 wiosnom, zdołała już zapomnieć o śmierci Józefa Buquet i strasznym Duchu Opery — kręciła się niespokojnie, wybuchając co chwila szczerym, dziecięcym śmiechem — fruwając między koleżankami, jak jasny, barwny motyl i brzęczeniem swojem nie dawała im spokoju. — Zwróciło to w końcu uwagę Sorelli, tembardziej że właśnie dyrektorowie pp. Debienne i Poligny schodzili pompatycznie głównymi schodami do „foyer“ — w towarzystwie poważnych krytyków, autorów, artystów i melomanów sztuki.
Niecierpliwem szarpnięciem za rękę Sorelli przywołała małą Jammes do porządku.
Wszyscy zauważyli, że dyrektorowie, przy tej wyjątkowej dla nich okoliczności, zachowali dobry humor i pogodne usposobienie — co na prowincji zadziwiłoby każdego, lecz w Paryżu wydało się naturalnem i w dobrym tonie.
Nie mógłby się bowiem poszczycić mianem „prawdziwego Paryżanina“ ten, który by nie umiał pod maską wesołości i zadowolenia ukrywać swych cierpień i wewnętrznych niepokojów. Skoro wie się, że przyjaciel pogrążony jest w smutku — nie należy go pocieszać, gdyż powie wam, że już został pocieszony; a skoro spotkało go coś dobrego, niech cię Bóg broni abyś z nim o tem mówił, albowiem Paryżanin uważa łaskawy uśmiech losu za coś bardzo naturalnego dla siebie — i zdziwi się, że ty się temu możesz dziwić. W Paryżu jest się zawsze jak na maskaradzie, — a pp. Debienne i Poligny byli ludźmi za bardzo doświadczonymi aby w „foyer“ baletu zdradzić swój rzeczywisty smutek. Uśmiechali się więc przyjaźnie do Sorelli, która z pewnem wzruszeniem zaczęła swą przemowę, gdy przeraźliwy okrzyk małej Jammes zgasił ten uśmiech w sposób tak brutalny, że oczom wszystkich ukazał się jasno zamaskowany dotąd na ich twarzach wyraz niepokoju i trwogi.
„Upiór Opery!“
Jammes rzuciła te słowa z niedającym się opisać lękiem; drobną jej twarzyczkę przebiegł skurcz przerażenia i drżącym palcem wskazywała na trupio-szare oblicze nieznajomego pana — znajdującego się wśród tłumu, tak niesamowicie szpetnego, z dwiema ciemniejącemi plamami w głębokich oczodołach pod wystającem czołom — iż wszystkich obecnych, przejęło natychmiastowe nieprzyjemne uczucie.
Po chwili jednak ktoś całe to zajście usiłował zamienić w żart. Ciśnięto się do „Upiora“ z nieszczerym śmiechem, z okrzykami: „Upiór Opery! Upiór Opery!“ prosząc o wychylenie kieliszka szampana, lecz w chwili gdy uwaga ogólna w inną stronę została zwróconą, „Upiór“ znikł w sposób niewytłumaczony.
Sorelli była wściekła! nie zdołała dokończyć z takim trudem opracowanej przemowy. P. p. Debienne i Poligny — podziękowawszy jej serdeczniej gorąco uściskawszy — znikli również szybko za przykładem „Upiora”. Nikt się zbytnio nie dziwił, bo wiedziano, iż podobna przyjemność czeka jeszcze tych panów na wyższem piętrze w „foyer” śpiewu i że w końcu wszyscy obecni raz jeszcze się zejdą w parterowej sali, gdzie oczekiwała ich wspaniała kolacja.
Tam też odnajdziemy nowych dyrektorów Moncharmin i Richard. Ustępujący dyrektorowie dopiero co poznali się z nowymi, pomimo tego jednak przy uczcie rozpływali się w przesadnych komplementach i serdecznościach, co wpłynęło bardzo dodatnio na usposobienie gości.
Kolacja była w całem tego słowa znaczeniu wesołą.
Po wzniesieniu licznej ilości toastów rozmowa ożywiła się jeszcze, zaś pp. Debienie i Poligny wręczyli swoim następcom dwa nieduże klucze, otwierające wszystkie drzwi Narodowej Akademji Muzyki.
Kluczyki te stały się punktem ciekawości wszystkich ucztujących — podawano je sobie z rąk do rąk — gdy wtem uwaga niektórych osób odwrócona została uczynionem nagle odkryciem. Na końcu stołu siedziała owa dziwna osobistość o trupiej czaszce i fantastycznym wyglądzie.
Ci, którzy początkowo z uśmiechem przyglądali się tajemniczemu gościowi — odwracali teraz głowy — przejęci nagle niemiłemi i ponuremi myślami.
Nikt nie śmiał dowcipkować, ani zawołać za małą Jammes: — „To Duch Opery”.
— Nie wyrzekł słowa — a najbliżsi jego towarzysze nie mogliby orzec w jakiej chwili zjawił się tu, lecz każdy mimowoli pomyślał sobie,, że może wiarogodnem jest podanie, iż duchy osób umarłych zasiadają do stołu niekiedy wraz z żyjącymi!...
Przyjaciele pp. Richard i Moncharmin przypuszczali, że dziwaczny ten gość należy do znajomych pp. Debienne i Poligny — tamci zaś sądzili naodwrót. Dlatego też nie pozwolono sobie na żart niewczesny, na niestosowne pytanie, lub na gest niechęci względem niesympatycznego przybysza.
Ci którzy znali legendę o „Upiorze Opery” i wiedzieli o tajemniczej śmierci maszynisty Józefa Buquet, sądzili, że człowiek siedzący na końcu stołu, mógł doskonale uchodzić za żywe wcielenie nocnego gościa Opery i bohatera nieprawdopodobnych opowieści.
Tylko, że według brzmienia legendy upiór nie posiadał nosa, a temu tej ozdoby twarzy nie brakowało. Jednakże pan Moncharmin w pamiętnikach swoich twierdzi, że nos dziwnego gościa był „przezroczysty“. „Nos jego — pisał p. Moncharmin — był długi, cienki i przezroczysty i bardzo możliwe, iż był sztuczny“.
Czy w rzeczywistości upiór Opery zasiadł był przy bankiecie, wydanym przez dyrektorów, bez specjalnego zaproszenia? i czy pewnem było, iż ta nieznana osobistość była właśnie owym upiorem? Któż śmałby to twierdzić? Jeżeli wspominam o tym \wypadku, to nie w celu przekonania czytelnika, iż tajemniczy duch był zdolny do tak zuchwałego czynu, lecz, że w samej rzeczy wydaje mi się to bardzo prawdopodobnem.
„Kiedy przypominam sobie ten wieczór, trudno mi jest rozłączyć myślowo tajemnicę, którą w swym gabinecie wyznali nam p. p. Debienne i Poligny, od obecności na przyjęciu tego upiornego, nieznanego nikomu osobnika“.
Oto ścisły opis tego, co wtedy zaszło:
P. p. Debienne i Poligny, siedzący w pośrodku stołu, nie spostrzegli jeszcze człowieka o trupiej twarzy, gdy tenże odezwał się niespodziewanie:
„Dzieciaki z baletu mają Słuszność — rzekł — śmierć tego Bugueta nie jest może tak naturalną, jak się wszystkim wydaje“.
P.p. Debienne i Poligny podskoczyli na swoich krzesłach.
— Buguet nie żyje!! — zawołali równocześnie.
— Tak — odpowiedział spokojnie człowiek, a raczej cień człowieka.
Znaleziono go dzisiaj wiszącego pod sceną pomiędzy dekoracjami z „Króla Lahory“.
Ex dyrektorzy powstali na te słowa i w dziwny sposób wpatrywali się w nieznajomego. Byli silnie wzruszeni, bardziej może niż tego wymagały okoliczności. Spęjrzeli po sobie. Byli bledsi od obrusa, pokrywającego stół. W końcu p. Debienne skinął na pp. Richarda i Moncharmin. Poligny zwrócił się się z kilkoma słowami przeproszenia do obecnych, poczem wszyscy czterej opuścili salę.
Pozwólmy teraz mówić p. Moncharmin:
„Zaniepokojenie pp. Debienne i Poligny — pisze w swoich pamiętnikach — wzrastało z każdą chwilą. Miałem wrażenie, że uczynić nam chcą jakieś zwierzenie poufne, co wytrącało ich ze zwykłej równowagi. Przedewszystkiem zapytali nas, czy znamy osobistość, siedzącą przy końcu stołu; na naszą przeczącą odpowiedź, zmieszali się jeszcze silniej.
Wzięli z rąk naszych kluczyki, tak zwane „passe-partout“, ułatwiające dostęp o każdej porze do gmachu opery, chwilę — namyślali się i poradzili, aby przy zachowaniu największej tajemnicy dokonać zmiany wszystkich zamków w tych ubikacjach i częściach gmachu, które pragnęlibyśmy mieć szczelnie zamknięte.
Wyglądali tak dziwnie mówiąc to, że zapytałem ich, śmiejąc się, czy obawiają się złodziei?
Odpowiedzieli poważnie, że jest coś gorszego niż złodzieje — bo upiór! Zaczęliśmy się śmiać na dobre, przekonani, że żartują z nas, dobrze usposobieni po wesołym, udanym wieczorze. Lecz na ich prośby przybraliśmy powagę, cokolwiek już zaciekawieni.
Powiedzieli nam wówczas, że nie byliby uczynili najmniejszej wzmianki o upiorze, gdyby nie jego rozkaz formalny, aby nas ostrzec i życzliwie dla niego usposobić oraz zapewnić zaspokojenie wszystkich jego żądań.
Szczęśliwi z opuszczenia przybytku, gdzie niepodzielnie panował tyranizujący cień tajemniczego człowieka, zawahali się w podzieleniu z nami tym nieprzyjemnym faktem, na który zupełnie słusznie moglibyśmy się zapatrywać bardzo sceptycznie, gdy nagle wieść o śmierci Józefa Buquet przypomniała im brutalnie, iż ilekroć próbowali wyłamać się z pod władzy upiora, to zawsze jakiś nieoczekiwany, a najczęściej przykry wypadek przypominał im o ich zależności.
Podczas tej nieoczekiwanej przemowy, wypowiedzianej bardzo poważnie w formie zwierzenia, cały czas nie spuszczałem oka z Richarda. Richard, jeszcze ze studenckich czasów znany był ogólnie z wesołości i zgryźliwości dowcipu. To też i teraz, rzec by można, rozkoszował się słowami p. Debienne i słuchał uważnie; na wiadomość o śmierci Buqueta, rozpaczliwie i współczująco pokiwał głową — miał minę człowieka, któremu komunikują coś bardzo nieprzyjemnego i który żałuje, że dał się wciągnąć w tak niebezpieczne interesy. Ja naśladowałem wszystkie jego ruchy, lecz przyszła chwila, kiedy w sposób wcale niedwuznaczny parsknęliśmy śmiechem w szczerze oburzone oblicza naszych towarzyszów. Ci zaś, widząc nas tak szybko przechodzących z rozpaczy i smutku do szalonej wesołości, sądzili, że mają do czynienia z warjatami.
Żart przeciągał się cokolwiek za długo. Nareszcie Richard opanował się i zapytał niby niewinnie:
— No, dobrze, ale właściwie czego sobie życzy ten upiór?
Pan Poligny podszedł do biurka i powrócił z pokaźnym zeszytem w ręce. Zeszyt zawierał następujące punkty umowy:
„Dyrekcja Opery obowiązuje się do utrzymania Narodowej Akademji Muzyki na należytym artystycznym i kulturalnym poziomie...“
Umowa ta była spisana czarnym atramentem i jednobrzmiąca z kopją, która była w naszem posiadaniu.
Jednakże zauważyliśmy w niej dopiski, zrobione czerwonym atramentem, pismem dziwacznem, nierównem, nerwowem, tak, jakgdyby piszący posługiwał się nie piórem, lecz cienką zapałką, przypominającem pierwsze wysiłki dziecka, męczącego się nad opanowaniem liter.
W zakończeniu artykułu „traktującego o przywilejach“ dyrekcji, po wyszczególnieniu szeregu punktów, przy wyrachowaniu których te przywileje mogą być cofnięte, znajdował się taki dopisek:
5) Jeśli dyrekcja opóźni się więcej niż o dni 15 z wypłatą należności Upiora Opery, ustaloną do nowego rozporządzenia na 20.000 miesięcznie — czyli 240.000 fr. rocznie...“
P. Poligny drżącym palcem wskazywał nam tę fatalną wzmiankę, której nie spodziewaliśmy się bynajmniej.
„Czy to wszystko? Czy „On“ nie żąda nic więcej?“ — zapytał z zimną krwią Richard.
„Owszem“ — odparł Poligny. — Przerzucił kilka stronic i zatrzymał się przy 47 artykule.
„Parterowa loża na prawo Nr. 1 przeznaczona jest dla Reprezentantów Rządu.
„Loża Nr. 27 będzie codziennie zatrzymaną dla Dyrektora policji“.
W tem miejscu czerwonym ołówkiem dodano:
„Loża Nr. 5 pozostać ma do rozporządzenia „Upiora Opery“.
Poruszeni jedną myślą, powstaliśmy i wyciągając w serdecznym uścisku dłonie do p. p. Debienne i Poligny, powinszowaliśmy im dowcipnego żartu, świadczącego, że dawna wesołość francuska nie wygasła jeszcze.
Richard nawet dodał, iż teraz rozumie powód ich ustąpienia: z tak wymagającym upiorem niewiadomo dokąd to zajść może.
„Zapewne — potwierdził poważnie p. Poligny — 240.000 fr. rocznie to nie bagatela, a teraz proszę policzyć koszty nigdy nie odnajmowanej loży! No tak, zapewne! trudno jest pracować na utrzymanie Upiora! Wolimy odejść!
„Tak jest — powtórzył p. Debienne. Wolimy odejść! A więc chodźmy!
I przy tych słowach powstał.
„Zdaje mi się jednak — żartował dalej Richard, iż panowie jesteście zanadto względni dla tego upiora. Gdyby mnie niepokoił gość tak wymagający, nieomieszkałbym go oddać pod opiekę policji.
„Ale jak? — i gdzie? — zawołali równocześnie, — kiedy nie widzieliśmy go nigdy!“
„Nie widzieliście go nigdy w loży?“
„Nie nigdy“
„A więc sprzedajcie ją!“
„Sprzedać lożę upiora Opery! A no, moi panowie! sprobójcie!
Po tych słowach wyszliśmy wszyscy z kancelarji — i przyznaję szczerze, że nigdy jeszcze nie ubawiłem się tak dobrze, jak tego dnia.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gaston Leroux i tłumacza: anonimowy.