Trzy godziny małżeństwa/Część pierwsza/Rozdział II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Hugo Bettauer
Tytuł Trzy godziny małżeństwa
Wydawca Udziałowa Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Przemysłowa
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Die drei Ehestunden der Elizabeth Lehndorff
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ II.

Ellen ucichła, pani Lehndorff­‑Seilern powitała gościa, a stary generał pociągnąwszy Elżbietę szybko poza kolumnę z popiersiem Napoleona szepnął jej:
— Elżbietko! Czy możesz mi pożyczyć tysiączkę? Wiesz, będę musiał siąść do stolika w gry ze starymi przyjaciółmi, a tak przykro gdy się niema…
— Dobrze, ojczulku! — odrzekła, a usta jej drgnęły boleśnie. — Wetknę ci niepostrzeżenie pieniądze. Tyle jest jeszcze…
— Dobrze, biedne dziecko. Ano wszystko się poprawi! Wiesz, dużo sobie obiecuję z tego Szalaya! Bądź dlań tylko bardzo uprzejma.
Weszli nowi goście. Truda Koritschoner, podlotek czarnowłosy z wyzywająco krótkiemi spodniczkami, o oczach w zupełności uświadomionemi, objęła Ellen. Pani Lehndorff żaliła się na chłodne dni marcowe, pan domu uwikłał adwokata Dr. Beissera niezwłocznie w dysputę polityczną. Głosem głębokim, z najświętszem przekonaniem twierdził, że trzeba będzie wojnę podjąć na nowo.
Wszyscy zebrali się w jadalni, tak że tylko radca policji Bodenbach i Elżbieta zostali w salonie sami. Dr. Bodenbach przewyższał ją o całą głowę mimo że nie trzymał się prosto, ale nieco pochylał naprzód. Ostry, hakowaty nos był w jaskrawej sprzeczności z brunatnemi oczyma chłopięcia, wyrażającemi dobroduszność. Ogarniał dziewczynę gorącym spojrzeniem.
— Panna Elżbietko, widzę nie w humorze, nieprawdaż?
— Zaraz pan to zauważyłeś, Theo! Jestem tak źle usposobiona, że nie mam wcale ochoty prawić grzecznostek ludziom obojętnym, czy nawet wstrętnym.
The Bodenbach pogładził dłoń dziewczyny, której nie puścił od samej chwili powitania.
— Nie wolno się skarżyć, panno Elżbietko! powiedział. — Jesteś pani piękna, młoda i masz życie przed sobą.
Elżbieta oswobodziła dłoń z uścisku.
— Piękna? Piękność bez ram może stanowić zawadę większą dużo, niż brzydota nie mająca pretensji. A młoda? Mając lat dwadzieścia dwa, nie jest się już całkiem młodą, zwłaszcza w stanie panieńskim. Nie byłam zresztą nigdy młodą. Z lat dziecięcych wyrwała mnie wojna, a gdy się skończyła, najbardziej gorzkie rzeczywistości życia nie dozwoliły mi być młodą. Życie przedemną? O tak, ale obawiam się, wcale nie piękne.
Theo Bodenbach zagryzł wargi i spuścił kąty ust, tak, że powstały dwa, głębokie fałdy. Bez słowa podszedł do stolika pomiędzy oknami, zapełnionego bardzo cennymi drobiazgami, który pod szlifowaną płytą szklanną lśnił, niby bronz złocisty. Drgnąwszy mimo woli, rzekł do stojącej obok niego Elżbiety:
— Gdzież jest owa, stara figurka bronzowa, ta piękna tancerka francuska, którą za każdą bytnością u pani muszę pogłaskać bezwiednie?
Elżbieta pobladła, ale zaraz krew uderzyła jej do twarzy i bąknęła w odpowiedzi, że figurkę umieszczono gdzieindziej.
Serce Bodenbacha wezbrało niezmiernem współczuciem. Wyciągnął ramiona, ujął obie dłonie dziewczyny i rzekł zdławionym głosem.
— Panno Elżbieto! Czy tak być musi? Wystawność, służba, wielkie przyjęcia, a jednocześnie znika z domu wszystko, do czego ma pani prawdziwe przywiązanie. Niema już Fragornarda, podziały się gdzieś stare sztychy, nie widzę Lenbacha, a teraz ten jeszcze przedmiot tak bardzo miły pani… Do czego to zmierza, Elżbieto?
Dziewczyna odrzuciła wstecz głowę.
— Panie radco policyjny! — powiedziała twardo. — Pytania pańskie są mało taktowne, a ponadto zgoła zbyteczne. Nie miałaby tych cech, gdyby mogły zmienić w czemś nieubłagany fakt, że skwitowany wódz armji wraz z rodziną swoją musi ustąpić miejsca nowym bogaczom. Ano, może ja zdołam tego dokazać!
Podobnie, jak w starych, dobrych komedjach po wymienieniu nazwiska, jawi się na scenie niezwłocznie dana osobistość, w tejże chwili wkroczył do salonu, witany żywo i wiedziony przez pana domu człowiek, którego oboje, zarówno radca, jak i Elżbieta mieli na myśli. Barczysty, impetyczny, z hałasem i parskaniem szedł Imć. pan Ernö Szalay, od samego już progu, rzucając się, niby kot na mysz, na ręce Elżbiety, które obie ucałował. Stary lokaj, Edward niósł za nim potężny bukiet bzu, tkwiący w kryształowej wazie. Rzuciwszy radcy policyjnemu, który ledwo skinął głową jowialne, poufne: Serwus doktorze!… oświadczył miljarder szczerze:
— Nie mogłem już na czas przysłać tego zielska, ani też przynieść sam, bo dreszcz mnie wstrząsa na samą myśl, jakąby rolę odgrywał w takim razie Ernö Szalay. Kazałem tedy swojemu szoferowi zabrać wazę z kwiatami i oto przybywam tu, potrosze jako wysłannik wiosny.
Pan Szalay zabeczał, generał i żona roześmiali się uprzejmie, Dr. Beisser wykrzyknął: Wspaniale! Truda Koritschoner i Ellen z rozmysłem piszczały najwyższym dyszkantem, Elżbieta wyrzekła kilka słów podzięki, radca policyjny, oparty o ścianę, wyglądał, jakby zasłabł na chorobę morską, a jeden ze starych oficerów zaproszonych przez pana domu, rzekł z wyrzutem: — Do licha, to kosztuje chyba więcej, niż wynosi moja pensja miesięczna.
Pan Szalay nie dopuścił jednak do pauzy zakłopotania, ale stojąc rozkraczony, z rękami w kieszeniach spodni, oświadczył:
— Ernö Szalay ma dziś znowu dzień za sobą, moi państwo! Dziesięć konferencji, godzina dyktowania listów, obiad z dwoma panami z Rumunji u Sadnera. Oplątałem obu i zawlokłem do notarjusza. Przez dwie godziny obradowałem z ministrem, potem pojechałem autem na Ring po kwiatki, przebrałem się i oto macie mnie państwo!
Powstał rozgwar pochwalny, jękliwy podziw, tarzano się brzuchach przed złotym cielcem, a zebrani czuli dreszcz szacunku, wobec tych szwajcarskich miljonów! Jedna tylko Elżbieta była sztywna, jak figura z wosku i wyszła z jadalni, doglądnąć podawania herbaty. Zaś radca policyjny powiedział tak zjadliwie i szorsko, że słowa gwizdały w powietrzu.
— Z tego wszystkiego nie widać jeszcze, byś pan uczynił dziś coś co jest rozsądne i przyzwoite!
Pan Szalay poczerwieniał, a w poprzek czoła zarysowała mu się gruba żyła. Ale Ernö Szalay umiał władać sobą i odparł ze śmiechem:
— Oczywiście, więcej korzyści przynosi wysiadywanie na stołku od dziesiątej do trzeciej, obyczajem biurokratów. Może wymyślałeś pan dodatki drożyźniane… co, kochany radcuniu?
— Pan ich płacił nie będziesz, panie Szalay,— odrzekł radca — tylko inni, ludzie pracujący naprawdę.
Jawili się coraz to nowi goście, pośród nich piękna wdowa Melitta Kraus i słynny kompozytor operetek Gustaw Bruckner. Wszyscy przeszli do jadalni, gdzie usługiwali Marja, wykrygowana niby teatralna subretka i Edward dostojny, niby lord. Elżbieta dozorowała, zaś Truda Koritschoner i Ellen rzuciły się na cukierki, nie baczne rozpaczliwej miny pani Lehndorff. Żując czekoladki, flirtowała Truda jednocześnie z kompozytorem, jak doświadczona kobieta światowa.
Punkt centralny stanowił jednak Ernö Szalay miljarder, bohaterem zaś był radca policji, który się zaperzał coraz to bardziej. Stojąc wyprostowany pośród gości sypał hojnie złośliwe uwagi. Po pewnym czasie, powiedzenia jego uchodziły po pismach satyrycznych i salonach za najautentyczniejsze oryginały.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Hugo Bettauer i tłumacza: Franciszek Mirandola.