Trzy godziny małżeństwa/Część pierwsza/Rozdział I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Hugo Bettauer
Tytuł Trzy godziny małżeństwa
Wydawca Udziałowa Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Przemysłowa
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Die drei Ehestunden der Elizabeth Lehndorff
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ I.

Elżbieta przestawiła kilka razy drobiazgi znajdujące się na małym stoliku pomiędzy oknami, niezadowolona widocznie z wyniku swych manipulacji. Potem, wzruszywszy z zakłopotaniem ramionami, mruknęła do siebie:
— On to spostrzeże napewne zaraz!
Następnie wykrzyknęła donośnie:
— Ellen! Ellen! — powtórzyła z odcieniem niecierpliwości.
Otwarto drzwi salonu i wbiegła młodziutka dziewczyna o włosach rozwianych, półdługo po chłopięcemu przyciętych. Oparłszy dłonie na biodrach i kołysząc młodzieńczo rozkwitającem dopiero ciałem stanęła przed siostrą, szeroko rozstawiając nogi.
— Umiłowana siostro i zarazem wierzbo płacząca, jakie są rozkazy Waszej Mości?
— Spójrz uważnie na ten stolik, ale patrz dobrze. Cóż się uderza tutaj?
Ellen przycisnęła palec wskazujący do powabnego, zadartego noska. Szare jej kocie oczy ogarnęły bystro stolik, potem zaś odparła, potrząsając ciemnymi lokami:
— Nic mnie tu nie uderza! Chyba tylko może to, że Marja starła dziś staranniej kurz, niż to czyni zawsze.
— Ano tak, wiedziałam z góry, że ty czegoś takiego nie dostrzeżesz. Atoli pewna jestem zupełnie, że on to zauważy niezwłocznie. Zresztą cóż robić…
— Jakżeś śliczna i kochana siostro! — zanuciła wesoło Ellen i zaraz wzięła się do sporej czarki pełnej czekoladek, wsuwając trzy odrazu w usta różowe, nieco może tylko zbyt pełne.
— Niebiańskie! — powiedziała, żując. — Ile razy są goście, człowiekowi wpada coś przyzwoitego do żołądka! Ach, jakże wspaniale wyglądasz w tej, nowej sukni, droga siostro!
Elżbieta zarumieniła się lekko.
— Radabym coprędzej zapłacić rachunek! — mruknęła, mimowoli jednak przejrzała się z zadowoleniem w wielkiem, weneckiem zwierciadle, okrywającem ścianę salonu.
Wyglądała istotnie wspaniale. Wyższa nieco niż przeciętnie, smukła, gibka jak wąż miała obcisłą, ciemnobłękitną suknię jedwabną. Dyskretny dekolt pozwalał się domyślać raczej niż widzieć marmurowo biały biust, a wytworne ramiona musiałyby przykuć oczy każdego rzeźbiarza, przecudnymi kształtami.
Ciężkie, w prosty węzeł zwite jasne włosy, barwy z lekka rudawej wieńczyły szczupłą twarzyczkę. Subtelnie wykrojone usta harmonizowały przedziwnie z nosem o cienkim grzbiecie.
Wielkie oczy koloru szarego nadawałyby całemu obliczu wyraz czarodziejski wprost, gdyby nie to, że nazbyt silnie sklepione brwi stanowiły dziwną cechę dumy i uporczywości.
Ale całość była tak fascynująca, że Elżbietę Lehndorff-Seilern zaliczano z całą słusznością w kołach towarzyskich Wiednia, do najpiękniejszych dziewcząt.
Zwróciła się znowu do siostry, młodszej o jakichś lat sześć.
— Ellen! Gdybyś wiedziała, jak drogo kosztowały te czekoladki, nie wkładałbyś w usta więcej, niż jedną na raz.
— To i cóż? — zaśmiała się Ellen. — Drogie jest tylko to, czego się jeszcze nie kupiło. Potem nie kosztuje już nic.
Weszła do salonu pani Lehndorff-Seilern. W czarnej, jedwabnej sukni wyglądała niezmiernie wykwintnie. Ale czysto cieleśnie była nikła, zużyta, o kwaśnym wyrazie. Nie można było zgoła oznaczyć czy liczy czterdzieści, czy pięćdziesiąt lat wieku. Każdy znawca musiał poznać z łatwością, że życie zadało jej cios nielada.
— Dzieci! — rzekła tonem żałośliwym. — Już minęła piąta, a dotąd niema nikogo. Może Edward zapomniał rozesłać zaproszenia? Wydaliśmy mnóstwo pieniędzy i teraz stoimy…
— Możesz przecież usiąść, mamo! — wtrąciła Ellen złośliwie, a Elżbieta pogłaskała matkę po ramieniu, uśmiechając się.
— Wiesz przecież, droga mateczko, że we Wiedniu nie bywa nikt tak punktualny, jak po innych, różnych garnizonach, gdzie się trzymano ściśle porządku także i w sprawach prywatnych. Zaproszenia opiewają na piątą, tedy możesz być pewna, że przed szóstą nikt nie przybędzie. To całkiem jasne przecież.
— Z wyjątkiem chyba pana Thea Bodenbacha, który przychodzi zawsze pół godziny przed innymi, by móc mamrotać, w słodkiem sam na sam z Elżbietą.
— Dziecko! Cóż to za słowa, jakie wyrażenia! Któż cię tego nauczył?
— Ano, u Koritschonerów przekręca się umyślnie słowa. Jest to bardzo zabawne, nieprawdaż. Wogóle musicie wiedzieć, że Truda Koritschoner, to okaz niezrównany! Szyk czysto berliński. O Boże! Jakże pięknie musi być w Berlinie! Truda powiada, że tam się nikt niczem nie krępuje! Tylko bez żenady, bez żenady!
Pani Lehndorff załamała ręce.
— O, jakże nienawidzę stosunków z tą berlińską rodziną! Ellen! Dziecko! Jak możesz wogóle przyjaźnić się z ludźmi nazwiskiem Koritschoner, o których przeszłości nie wie się nic, a nic zgoła!
— Za to wie się dość o ich teraźniejszości! — zauważyła zcicha Elżbieta, muskając czoło wąskimi, długimi palcami, jakby chciała usunąć myśli cisnące się do głowy. — Wszyscy wiedzą, że Koritschonerowie są bogaci, bardzo bogaci nawet, a Truda, której zresztą nadmiernie nie lubię, zaślubi z czasem mężczyznę wedle własnego wyboru i urządzi sobie życie wedle tego co uzna za stosowne. Mamo! Doprawdy nie wypada nam naśmiewać się z tych ludzi!
— Jakże możesz tak mówić, Elżbieto! Czyż bogactwo ma coś wspólnego z wytwornością? My, Seilerni nie byliśmy nigdy bogaci, a mimoto zaliczano nas zawsze do najdostojniejszych w całej monarchji. Dziwię się wielce, że ojciec pozwala utrzymywać stosunki z takimi ludźmi i dopuszcza, by Ellen spędzała tam dwa, lub trzy wieczory tygodniowo.
— Przynoszę stamtąd przecież zawsze owe cenne „tipki“ giełdowe! — zaśmiała się Ellen tak, rozbujana w fotelu biegunowym, że widać było do kolan jej piękne, smukłe nóżki.
— I to jeszcze w dodatku! — żaliła się pani Lehndorff, a łzy napełniły jej oczy. — Przed kilku laty zwycięski komendant wojsk, zdobywca całych prowincyj, nieprzystępny i dumny… jest dziś graczem giełdowym!
— Niestety z niepowodzeniem! — wtrąciła Ellen ostro i krótko, a Elżbieta objąwszy matkę za szyję, jęła ją uspokajać.
— Nie zapominaj, droga mamo, że między wczoraj, a dziś rozwarła się przepaść! Ojciec nie jest już generałem zbrojomistrzem, a nawet szlachcicem, ale jednym z wielu skwitowanych, którym biedna republika rzuca jałmużnę z pustej kieszeni. Powinnibyśmy właściwie mieszkać w jednym pokoju z kuchnią, ja uczyć cudze dzieci, a Ellen pracować w biurze! Wszakże utrzymujemy się głównie ze sprzedaży cennych przedmiotów z dawnych, lepszych czasów, które jeden po drugim dostają się w ręce zbogaconych prostaków.
Rozskoczyły się nagle, bowiem szedł do salonu pan domu, generał zbrojomistrz skwitowany, Franciszek Józef, baron v. Lehndorff­‑Seilern, który wrócił właśnie z miasta.
— I cóż dzieci! W dobrych, widzę, humorach? Czy wszystko dla gości gotowe? Niema nikogo jeszcze? Wiedzcie, że dla ozdoby, zaprosiłem jeszcze dwu starych przyjaciół, hrabiego Urbanitzkyego i barona Orsolina. Zresztą będą tylko Koritschonerowie, Buckner, dr. Beisser i pan Zygfryd Breitseiter… To paradne… ha, ha, ha… Zwie się Breitseiter… paradne… A wszystko to zawdzięczamy Ernö Szalayowi. Szatan nie człowiek! Powtarza mi zawsze: Ekscelencjo! Powinieneś się pan otaczać ludźmi bogatymi i przedsiębiorczymi. Ni stąd, ni z owąd wpaść panu może stanowisko w radzie nadzorczej, jakiegoś nowego towarzystwa, a potem drugie, trzecie i tak dalej, aż się pan będzie zaliczał także do bogatych… A propos Szalaya. Byłem dziś na śniadaniu u Stiebitza i tam powiedział mi pewien pan, który się na tem zna: Ekscelencjo, słyszałem, że Ernö Szalay bywa u pana. Czy wiesz pan, że jest on wielomiljardowym bogaczem? Oceniają go na pięćdziesiąt miljardów franków szwajcarskich. Trzymaj go się, ekscelencjo! Znać Szalaya to tyle co pieniądze w kieszeni.
Barczysty, wysoki, szpakowaty, stał pośrodku salonu, a mimo fraka, na sto kroków poznać w nim było można byłego generała. Patrzył na córkę z zakłopotaniem, widząc ją jakby przez mgłę, mrugając oczyma, rzekł po chwili głosem bezradnie złamanym.
— Bądź dlań życzliwa, Elżbietko! To straszne, ale dziś nie można odsuwać takich ludzi od siebie.
Elżbieta pocałowała ojca w policzek i powiedziała głucho, tak że sam tylko dosłyszał.
— Dobrze, ojczulku, będę dlań życzliwą…
Stary, wygolony lokaj, którego z rozbicia ocalił Lehndorff, rozwarł na ścieżaj drzwi, meldując:
— Pan radca policji Dr. Theo Bodenbach.
— A więc przecież pierwszy, syknęła Ellen zanim gość wszedł.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Hugo Bettauer i tłumacza: Franciszek Mirandola.