Tomasz Rendalen/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bjørnstjerne Bjørnson
Tytuł Tomasz Rendalen
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1924
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A.
Miejsce wyd. Lwów; Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Det flager i byen og på havnen
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.
Wycieczka na „górę“.

Czuwała ciągle osobiście nad żywem, uzdolnionem dzieckiem, potrzebującem tego nadzoru, i dotrwała, pełna otuchy do chwili, kiedy ukończył cztery lata życia. Tego dnia zdarzyło się coś, co oddziałało decydująco na przyszłość.
Tomcio miał teraz kilku towarzyszy zabaw, ponieważ jednak zpoczątku wychowywał się sam, przeto chciał zawsze wszystko przeinaczyć po swojemu i wcale nie zaliczał się do tak zwanych grzecznych dzieci.
W czwartą rocznicę urodzin dostał, obok innych podarków, książeczkę p. t. „Braciszek i Siostrzyczka“, w której przedstawione było, jak pięknie brat postępował z siostrą, jak był dla niej uprzejmy i usłużny. Wszystko to widoczne było też na obrazkach.
Ale Tomcio wysnuł stąd inny wniosek. Spytał wprost, czemu on nie ma siostrzyczki i kiedy ją dostanie.
Tomasyna Rendalen myślała nieraz, że Tomcio posiada siostrzyczkę, ale nie obchodziła ją ona, zdawało się, wcale. Tomcio gadał jednak o tem ciągle i ciągle tak, że wkońcu zaczęła rzecz rozważać poważniej.
Może siostra Tomcia żyje w niedostatku? Tomasyna miała się teraz dobrze, dzięki przemianie reszty pola powyż dworu na ogród zdwoiła swe dochody. Siostrze Tomcia nie mogło zbraknąć środków do życia, było to oczywiste.
Wywiedziała się rychło, że mała przebywa u babki swej Marity Stoen, zwanej matką Stoen, wdowy po pilocie, który wsławił się w okolicy jako dzielny człowiek.
Matka Stoen mieszkała na „górze“, w lewo od dworu, Tomasyna postanowiła zobaczyć, co się dzieje z dzieckiem. Nie spiesząc się, umyśliła zajść tam w niedzielę, o ile będzie pogoda. Ale przez kilka tygodni padały deszcze i miało się już pod lato, gdy pewnej niedzieli wyruszyła do matki Stoen.
Towarzyszył jej Andrzej Berg.
Droga wiodła z placu targowego obok nowego cmentarza, była żmudna i pełna odpadków i porozrzucanego gnoju. Biedacy, zamieszkujący „górę“, biedowali zdawna, jak chcieli, i wszystko razem nie wyglądało ponętnie.
W dole, nad morzem tłoczyły się czółna, bo po tej stronie góry bezpieczne były od burzy. Wokoło czółen hasała czereda dzieci, wzniecając gwar i miotając okrzyki, od których drżało powietrze.
Tomasynie przyszło na myśl, że może pośród nich znajduje się siostra Tomcia, i pilnie badała opalone już twarzyczki, szukając, acz z niechęcią, znanych rysów. Spytała o matkę Stoen i zaraz, co najmniej dwudziestu obdartusów wskazało ku górze, ale mimo to nie mogła dojrzeć domku, który widziały dzieci. Nie zatrzymując się dłużej, poszła za Andrzejem Bergiem ślimakowato wijącą się ścieżyną. Szły za nią wrzaski, a ponieważ żadne z dzieci nie przyłączyło się do nich, przeto osądziła, że niema pośród nich tego, któreby zostawało w jakimś stosunku do matki Stoen.
Droga szła zygzakiem, ani cztery domy nawet nie stały równo obok siebie. Dziwnie też wyglądały. Jedne podobne były do kajut, u innych, schody na drugie piętro leżały na zewnątrz, nieraz idąc wprost po stoku dachu. Wiele z nich miało drzwi parteru, obrócone na zachód, a drzwi piętra na wschód, wszystkie zaś posiadały moc dziwacznych przybudówek, przeważnie ze starych łodzi skleconych.
Wszędzie widniały ogródki, nieraz w najniemożliwszych miejscach, a cała „góra“ tonęła w oparze smrodu, złagodzonym odorem smoły tak, że nim się na nią weszło, trzeba było przebyć jakąś, jakby tłustą mgłę, wiszącą pod słonecznem, niedzielnem niebem.
Krzyki dzieci dolatywały tu od wybrzeża, niby jednostajny pobrzęk dzwonków, w który wpadało zrzadka zawodzenie płaczu. Gdzieś w dali piał kogut, w porcie szczekał pies na przepływające czółno, a z góry odpowiadał mu kudłaty kolega.
Zresztą panowała wokół cisza. Tomasyna i jej towarzysz słyszeli własne jeno kroki po skalistym gruncie, gdy się zaś zbliżyli, wybiegł naprzeciw nich gwałtowny wrzask jakiegoś malca.
Tomasyna stanęła i posłała spojrzenie w dół po wyspach, sundach i roztoczy morza. Leżało ciche, gładkie jak zwierciadło pod sklepieniem niebios. Po ulicach miasta snuli się zrzadka spacerujący ludzie i przebiegały gromadki dzieci, ale z tak wielkiej dali nie dolatywał żaden dźwięk.
Po prawej stronie zobaczyła swą posiadłość, pierwszy słup dymu unosił się nad dach dworzyszcza, kominy wokół niej dymiły już obficie, a ponad miasto zaczęły też wzlatywać kłęby.
Dzień był skwarny, to też spotniała bardzo i przyszli jej na myśl ci wszyscy biedacy, którzy muszą się tu spinać po ciężkiej pracy dnia, po to, by spożyć skąpy posiłek wieczorny i lec na twardem łożu.
Nie było na drodze nikogo, ale tu i owdzie widzieli stojących pod drzwiami, przeważnie starych ludzi z fajkami w ustach, robotnicy spali przy niedzieli przed obiadem, a kobiety zajęte były w kuchni. Od czasu do czasu jednak napotykali dziewczęta, gwarzące na progach, które umawiały się pewnie, jak spędzą wieczór świąteczny, a także ujrzeli chłopca okrętowego, stojącego pod ścianą domu. Palił fajkę, ręce trzymał w kieszeniach, a przed nim stała dziewczyna, w pełnej uniżoności postawie.
Mniej więcej w połowie drogi natrafili na gromadę młodych chłopców i dziewcząt, zgrupowanych w różnych pozycjach wokół wielkiej płyty kamiennej. Nie hałasowali oni, ani nie rozmawiali nawet, to też Tomasynie wpadli w oko dopiero, gdy stanęła w pobliżu. Panował tu również straszny zaduch, ale nie zwracali nań uwagi. Cóż robili? Trudno było odgadnąć. Spytała o drogę. Ten i ów poruszył się trochę, ale jeden jeno, starszy chłopak odpowiedział i wskazał czerwony domek z białemi okienkami.
Tomasyna przetarła okulary i przyjrzała się domkowi. Jednocześnie wywnioskowała z min, że wszyscy ją znają i wiedzą, iż idzie do matki Stoen. Nikt się nie odezwał, ale zaledwo odeszła parę kroków, zabrzmiały syki i śmieszki.
Spytała Andrzeja, co ci młodzi robią i czemu są tak cisi. Dowiedziała się, że chłopcy grają w karty, a dziewczęta obserwują grę. Ponieważ jednak właśnie odbywa się kazanie, przeto na widok obcych chowają karty.
Tomasynie przemknęło przez myśl porównanie robotników małego norweskiego miasteczka i kilku stolic zagranicznych, oraz szereg obrazów i wspomnień.
Pozatem odczuła coś niemiłego, co ją jakby od pewnego czasu ściga i niepokoi... Cóż to takiego?
Ach, prawda, od szczytu góry dolatywał ciągle ten sam rozpaczny wrzask dziecka. Doznała bolesnego wrażenia. Wydało jej się, że słyszy krzyk syna swego, pamiętny z czasu toczonych z nim walk.
Brzmiał podobnie, miał tę samą energję, tę samą uporną wytrwałość... Sprawiał jej ból fizyczny. Czyż w ten sposób krzyczała tam, na górze siostra Tomcia? Dotąd było jej gorąco, teraz zaś ogarnął ją żar. Uczuła strach jak wówczas, gdy toczyła walkę z własnem dzieckiem i zamroczyło ją.
— Wielmożna pani idzie za prędko! To nie dobrze! — zawołał z dołu Andrzej.
Nie widziała go wyraźnie przez zapotniałe szkła. Przetarła je i odetchnęła z uśmiechem.
Krzyk nie ustawał, ale teraz, przy pełnej świadomości będąc, zauważyła, że dolatywał on od prawej strony, podczas gdy czerwony domek matki Stoen stał nad urwiskiem po lewej. Był on największy z wszystkich w tem miejscu. Odetchnęła z ulgą i ruszyła dalej.
Ale chcąc doń dotrzeć, musiała zboczyć wzdłuż malowanego ongiś parkanu ogrodowego. Okna zwrócone były na morze i widok przez nie słał się daleki, ale drzwi umieszczono po drugiej stronie, gdzie widniała przybudówka, na wysokości kilku schodków.
Cisza panowała zupełna, tylko okrzyki dzieci po obu stronach góry spotykały się tu w powietrzu i łączyły z sobą. Ogród matki Stoen, był największy z napotkanych, ale ani on, ani dom nie odznaczały się porządkiem. Mimo to Tomasyna doznała jakiegoś trudnego do określenia uczucia spokoju i zaciszności. W tej samej chwili ujrzała rumianą, ciemnowłosą dziewczynkę o wielkich, zdziwionych oczach. Mała siedziała w progu, dźwigając coś w podołku, a teraz wstała i wbiegła spiesznie do sieni.
Niebawem wyjrzała stara, wysoka kobieta o ciemnych, nieczesanych włosach i pięknej, żywej, nie umytej jeszcze twarzy. Poznała zaraz Tomasynę, wchodzącą na schody, i spytała z uśmiechem:
— Wielmożna pani do nas?
Tomasyna zdjęła okulary, by je oczyścić, a gdy je włożyła na nowo, starowina uprzątnęła już tymczasem potrochu w izbie. Niebardzo jej to żwawo szło, bo u spódnicy miała zawieszoną oburącz dziewczynkę, która za każdym ruchem matki Stoen zakopywała się w fałdy, chcąc ujść spojrzenia przybyłej damy. Andrzej Berg został na dworze.
Marit przepraszała za nieporządek, głos miała miły, a słowa wyrażały zupełną i szczerą prostotę. Tłumaczyła, że już blisko południa, więc powinnaby była posprzątać, ale zeszłego wieczora odbyło się tu małe zebranie taneczne i potrwało do późna. W komorze jeszcze gorzej wygląda, dodała z uśmiechem, więc nie może tam poprosić gościa. W dalszym ciągu dowiedziała się Tomasyna, że obszerna izba, wynajmowana na tańce, przynosi matce Stoen dość znaczne dochody. Była to w istocie największa sala po tej stronie góry. Prócz tego zarabiała nieźle, sprzedając w czasie takich zabaw kawę.
Tomasyna usiadła, ale chcąc się rozejrzeć po izbie, musiała znowu przetrzeć okulary. W czasie tej operacji spytała o matkę małej.
Stara odrzekła, że Petrea wyszła zamąż.
— Zamąż?
— Tak, za sternika Aslaksena! O, to dzielny chłopak! — powiedziała stara — I chciał ją koniecznie brać. Wynieśli się z tej okolicy! — potem dała szczegółowy opis tego, co robią i jak im się powodzi.
Od czasu do czasu wyzierała dziewczynka z fałdów babczynej spódnicy i Tomasyna patrzyła na nią. Miała ciemne, kręte włosy jak babka, była mieszaniną Kurta oraz tej, którą miała przed sobą, a mieszanina ta dawała wrażenie przykre. Przyznała, że wrażeniu tem u oprzeć się trudno. Mimo to dziewczynka była ładna, miała dzikie oczy Kurta, niewątpliwie jego oczy, obok tego jednak były wesołe, roześmiane i pogodne.
— Dziecko przebywa tedy stale u was, matko? — spytała, wskazując parasolką w stronę, gdzie się schowało.
— A tak... — odrzekła stara, gładząc głowę dziewczynki — Chowam ją. W pierwszych czasach po tem nieszczęściu Petrei płacił za małą pan Kurt. Podczas chrzcin... oo... wspaniałe to były chrzciny... dał małej książeczkę oszczędności na sto talarów, a stary pan Kurt dał jej także sto talarów...
Marit Stoen rozpłakała się. Były to łzy wdzięczności z powodu daru Kurta dla własnego dziecka. O czemś podobnem nie miała dotąd Tomasyna pojęcia.
— Czy zostało jeszcze coś z tych pieniędzy? — spytała.
— Czy zostało? — zaśmiała się Marit — A to ładna sprawa! Smarkula nie przejadła ich przecież, myślę... ha?
Rozradowana ujęła kędzierzawą głowinę i dobyła ją na wierzch, ale zaraz mała skryła się znowu w spódnicy.
— Czy nie zawadza wam dziecko, gdy musicie iść do roboty?
— Broń Boże! Nie robimy sobie tu ceregieli z taką drobnostką. Mała musi siedzieć jak trusia w domu, póki babka nie wróci! Mówiąc to, zwróciła się z uśmiechem do skrytego za sobą dziecka.
— Czy nie sprawia wam kłopotu? — spytała Tomasyna — Czy nie jest krnąbrna i uparta?
— Tak, troszkę! — roześmiała się szczerze Marit — Ale przytem wesoły to i przemiły bęben!
Wyciągnęła ją przemocą, ale mała opierała się z całej siły.
— Nie w stydźże się! Chodź! Tomasyna nie pragnęła wcale zawierać bliższej znajomości z dziewczynką, w stała i rozejrzała się po izbie. W jednym kącie widniał komin, stojący tuż przy drzwiach do komory. Na stole pod oknem walały się resztki śniadania i stała filiżanka, wraz z dzbankiem na mleko. Na ścianie przeciwległej wisiało kilka dagerotypów i obrazków. Przedstawiały one zapewne Aslaksena i Petreję. Tomasyna przebiegła po nich oczyma, nie widząc wcale, i zatrzymała spojrzenie na dużym obrazie, wyobrażającym okręt w pełnym przystroju żagli, potem zaś na drugim, z portretami cesarza francuskiego i cesarzowej. Tomasyna nie widziała ich dotąd, przystąpiła tedy bliżej. Cesarz miał ogromny nos i wyglądał na dwudziestoczteroletniego chłopca, cesarzowa była półnaga, ale mimo to miała minę niewinnej szesnastolatki.
— Cóż to za dziecko wrzeszczy ciągle tak przeraźliwie? spytała Tomasyna, podchodząc do otwartego okna.
Marit zaśmiała się.
— O, to chłopak Larsa Tobiassena!
— Ciągle się drze! — powiedziała dziewczynka z poza babki.
Uniesiona zapałem, wyszła z fałdów spódnicy, ale zaraz schowała się w mą, przerażona swą śmiałością.
— Czy wielmożna pani zna Larsa Tobiassena? — spytała Marit.
— Nie! — odrzekła zaintrygowana — Cóż to za człowiek?
— To nie tak łatwo powiedzieć!’ — zauważyła Marit — Ot są tam różności. Niedawno został rzeźnikiem. Czy go wielmożna pani nigdy nie widziała?
— Nie! Ale czemuż pytacie?
— Aa... nie mogę chyba powiedzieć... — szepnęła, spozierając znacząco na Tomasynę.
— Czemuż to?
— Ano... powtarzam, co ludzie mówią. Nie zmyśliłam tego sama! — zaśmiała się.
— Mówcież...
— Powiadają, że to także Kurt...
Spostrzegła, że słowa, te uczyniły na Tomasynie wrażenie, więc dodała pospiesznie:
— Może to tylko głupia gadanina. Nie podobny wcale do innych dzieci tęgo pochodzenia, jakie widziałam... Wygląda poprostu jak smok!
— Niektórzy z Kurtów tak właśnie wyglądali — zauważyła Tomasyna, byle coś rzec, i wyjrzała oknem.
— A słyszałam... słyszałam... — rzekła stara, wyciągając rękę ku dziecku — Jest dwa rodzaje Kurtów!
W tej chwili obróciła się Tomasyna i dała Marit znak. Poza parkanem ogrodu stała zwarta gromadka ludzi. Pośród nich był Andrzej Berg. Rozmawiał z niektórymi, ich widocznie od chętki zbliżenia się do drzwi. Byli to młodzi chłopcy i dziewczęta, a Tomasyna poznała w nich spotkanych po drodze, kiedy przechodziła obok kamiennej płyty. Stali i gapili się w okno.
— Czy widzicie tego obdartego wyrostka o jasnych, kędzierzawych włosach? — spytała Tomasyna.
— Warto nań spojrzeć! — odrzekła stara.
Tomasyna poznała po tonie, że Marit wie, o co jej chodzi.
— To syn młodego Fiirsta, syna konsula! Podobny całkiem do ojca.
Tak było w istocie. Tomasyna tańczyła nieraz z młodym mężczyzną o tak jasnych, krętych włosach i roześmianych oczach. Zalała się rumieńcem.
— Ach, Boże drogi, cóż tem u wielmożna pani winna!... Muszę jednak spytać... Czy zna pani tę oto dziewczyninę, co skubie właśnie fartuch?... Tę, z włosami nibyto blond, a niby rudemi... i jasną cerą twarzy! Ach mój Boże... czyż się wielmożna pani nie domyśla, co ona za jedna?
Tomasyna dostrzegła ją od chwili. Nabrała ona w czasie długiego przebywania po zakładach wychowawczych zagranicą znacznej wprawy w poznawaniu rodziców wedle dzieci. Ale milczała.
— Przysięgam, że to wykapana panna Englówna! — zaśmiała się Marit z odcieniem złośliwości — Ano! — dodała po chwili — Taka już ta nasza „góra“, że się na niej spotyka znajome, twarze!
Chcąc uniknąć dalszych zwierzeń starej Marit, oświadczyła Tomasyna, że zamierza dawać na dziecko sześćdziesiąt talarów rocznie i wręczyła jej trzydzieści, tytułem pierwszego półrocza.
Gdyby małej czegoś brakło, wystarczy, gdy przyjdzie i powie, gdy zaś dziewczynka podrośnie, uradzą obie co robić z nią dalej.
Marit stała z pieniędzmi w ręku, zdziwiona i oniemiała. Po chwili dopiero rzekła:
— Nie spodziewałam się nigdy takiej sumy! O, gdyby wszyscy tak postępowali z dziewczętami, na które ściągnęli nieszczęście... wówczas...
Nie skończyła zdania i wybuchnęła płaczem.
Dziewczynka posłyszała, że ktoś jest pod domem, puściła tedy spódnicę i wyjrzała ostrożnie przez szparę przybudówki. Za moment wpadła z powrotem, a za nią zabrzmiał z zewnątrz rozgłośny śmiech.
— Lars Tobiassen! — zdołała jeno rzec spiesznie i wtuliła się z powrotem w fałdy spódnicy.
Tomasinę opanował lęk, że może wejść, dlatego też pospieszyła do drzwi bez pożegnania nawet, a po drodze zawiązywała wstążki kapelusza. Skutkiem tego pośpiechu omal nie upadła na schodach. Ale Lars przebiegł już mimo domu, budząc śmiech i drwinki młodzieży, był bowiem całkiem pijany. Tomasyna dostrzegła jego wygolony kark i przyszło jej na myśl, że widziała już gdzieś taki byczy kark, z kilku kępkami włosów pośrodku... Ach... był to zaiste ten sam kark, który ujrzała nad sobą, przed rozwiązaniem... kark protoplasty Kurtów... A mężczyzna, obdarzony tym karkiem, groził właśnie krzyczącemu dziecku:
— Czekajno, czekaj! Nauczę ja cię, co znaczy krzyczeć!
Tomasyna zeszła po schodach, minęła gromadkę dziewcząt i chłopców, a nie chcąc słyszeć klątw, bijatyki i straszliwego wrzasku dziecka, spieszyła ile sił. Za sobą dosłyszała śmieszki i drwinki, zaczęła tedy prawie biec tak, że omal nie upadła. Mimo to ciągle miała w uszach piekielny wrzask dziecka, bełkot pijaka i kłótliwy krzyk rozwścieklonej kobiety. W dodatku psy zaczęły szczekać, ale nie mogły przygłuszyć tam tych odgłosów i dopiero... o, dziękiż ci, Boże... dzwony obu kościołów miasta, które rozbrzmiały jednocześnie, zgłuszyły wszystko i wypełniły powietrze.
Tomasyna dotarła do kamiennej płyty, gdzie poprzód spotkała młodzież. Była pusta, siadła przeto i wybuchnęła gwałtownym płaczem.
Po chwili nadszedł Andrzej Berg, a po majestatycznym chodzie jego poznała, że nie zachowała się, jak przystało. Nie miała odwagi czekać na niego i, nie oglądając się, ruszyła dalej. Kolana uginały się pod nią, ale nie ścigały jej już widziadła. Podniosły jęk dzwonów chronił ją przed innemi głosami, szła spiesznie, aż stanęła na wybrzeżu.
Nie było tu już dzieci, bo nadeszło południe. W kwadrans potem znalazła się w domu i wzięła Tomcia na kolana. Dziwował on się bardzo wzburzeniu matki i jej łzom i z wielkiem przekonaniem zaręczał, że był „bardzo grzeczny.”
W nagrodę ściskała go, pieściła i całowała, nie mogąc jednak powstrzymać łez.
Czuła teraz, jak źle zrobiła, nie pogłaskawszy nawet po głowie siostrzyczki syna, chociaż i ona była także „bardzo grzeczna.” Patrząc na rozrzucone zabawki Tomcia, przypomniała sobie klocek drzewa, owinięty w szmatki, który dziewczynka upuściła, zrywając się przerażona z progu. Dojrzała go, gdy wychodziła i omal na nim nie upadła. Ale nie odczuła litości, a cóż była winna ta mała, że miała tego samego ojca.
Jedna tylko Tomasyna była dnia tego „niegrzeczna.“


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Björnstjerne Björnson i tłumacza: Franciszek Mirandola.