Strona:Björnstjerne Björnson - Tomasz Rendalen.djvu/96

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

W tej chwili obróciła się Tomasyna i dała Marit znak. Poza parkanem ogrodu stała zwarta gromadka ludzi. Pośród nich był Andrzej Berg. Rozmawiał z niektórymi, powtrzymując- ich widocznie od chętki zbliżenia się do drzwi. Byli to młodzi chłopcy i dziewczęta, a Tomasyna poznała w nich spotkanych po drodze, kiedy przechodziła obok kamiennej płyty. Stali i gapili się w okno.
— Czy widzicie tego obdartego wyrostka o jasnych, kędzierzawych włosach? — spytała Tomasyna.
— Warto nań spojrzeć! — odrzekła stara.
Tomasyna poznała po tonie, że Marit wie, o co jej chodzi.
— To syn młodego Fiirsta, syna konsula! Podobny całkiem do ojca.
Tak było w istocie. Tomasyna tańczyła nieraz z młodym mężczyzną o tak jasnych, krętych włosach i roześmianych oczach. Zalała się rumieńcem.
— Ach, Boże drogi, cóż tem u wielmożna pani winna!... Muszę jednak spytać... Czy zna pani tę oto dziewczyninę, co skubie właśnie fartuch?... Tę, z włosami nibyto blond, a niby rudemi... i jasną cerą twarzy! Ach mój Boże... czyż się wielmożna pani nie domyśla, co ona za jedna?
Tomasyna dostrzegła ją od chwili. Nabrała ona w czasie długiego przebywania po zakładach wychowawczych zagranicą znacznej wprawy w poznawaniu rodziców wedle dzieci. Ale milczała.
— Przysięgam, że to wykapana panna Englówna! — zaśmiała się Marit z odcieniem złośliwości — Ano! — dodała po chwili — Taka już ta nasza „góra“, że się na niej spotyka znajome, twarze!