Tomasz Rendalen/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bjørnstjerne Bjørnson
Tytuł Tomasz Rendalen
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1924
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A.
Miejsce wyd. Lwów; Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Det flager i byen og på havnen
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.
Troski wychowawcze.

Wycieczka na „górę“ przekonała Tomasynę, że musi mieć kogoś, ktoby jej udzielił porady w chwilach niepewności. Poznała poza obciążeniem dziedzicznem Kurtów także i inne fatalne przypadki tego rodzaju i chciała się o tem czegoś więcej dowiedzieć. Bez namysłu wybrała na doradcę czcigodnego pastora Greena, którego szanowała wielce. Pastor przechodził co dnia popołudniu, z równą jak popołudnie regularnością, mimo jej ogrodu, udając się na przechadzkę, Tomasyna postanowiła stanąć więc w furtce i czekać.
Ale ostatniemi czasy pastorowi towarzyszył stale szewc Nils Hansen, wielki oryginał miejscowy, ożeniony ze znajomą Tomasyny z czasów pobytu zagranicą, z którą się dawniej nawet przyjaźniła.
Pewnego dnia stojąc w furtce, zdała już posłyszała głosy pastora i Hansena. W owym czasie dużo mówiono o morfnonach, którzy zalali kraj swymi agitatorami, a dzienniki szeroko się rozwodziły nad nową nauką.
— Mormoni? — spytał głośno Hansen — Wszakże i u nas, jak w Ameryce, mnóstwo jest mormonów. Ileż kobiet posiada mężczyzna, zanim weźmie ślub w kościele?
Zbliżyli się, a Tomasyna usłyszała odpowiedź pastora.
— Widzisz pan, panie Hansen, nie wielu ludzi dotąd zdołało się wznieść do prawdziwej monogamji, większość to jeszcze poligamiści.
— Cóż to za rasa ludzka?
Pastor przystanął.
— Monogamiści, to ludzie poprzestający na jednej kobiecie, poligamiści miewają ich więcej.
— Acha... tak, tak!
Poszli dalej, a Tomasyna nie usłyszała nic więcej.
— Istnieje wiele jeszcze obciążeń dziedzicznych poza Kurtem! — pomyślała znowu.
Nie mając odwagi udać się wprost do pastora, poszła naprzód do Nilsa Hansena. Żył on bardzo poprawnie, a mimo to ciężyła na nim nienawiść całego zamożnego mieszczaństwa. Zbrodnia jego polegała na tem, że przeprowadził utworzenie ścisłej kontroli w zakresie rozkładu podatków gminnych, co obywatele, stojący na świeczniku, uznali za rzecz wprost zgubną i niesłychaną. Największem atoli łajdactwem jego było założenie kasy wsparć dla biednych i to przy pomocy obcego kapitału, bo swoi nic dać nie chcieli. Skutkiem tego wielu nędzarzy wyzwoliło się z fatalnego położenia swego i uzyskało byt niezawisły.
Śmiano się i drwiono w całem mieście, gdy jedna z nauczycielek miejskich, piękna, jasnowłosa dama, z więcej niż przeciętnem wykształceniem, w dodatku spodziewająca się spadku, odrzuciwszy kilka „znakomitych“ partyj, wyszła za brzydkiego, ordynarnego szewca Hansena. Najkapitalniejsze było atoli, że się w nim naumór zakochała. Płonęła rumieńcem na samą wzmiankę o nim, nie mówiąc już o tem, co się z nią działo, gdy go ujrzała we własnej osobie ze śmieszną twarzą, łyskającemi oczyma i potwomemi barami, oraz pięściami jak młoty. Puszczano za jej plecami pyszne dowcipy, a między innemi twierdzono, że jako narzeczona, a potem żona, założyła osobną szkołę prywatną, by go nieco ogładzić.
Była starsza od Tomasyny, spędziły razem kilka miesięcy w Anglji, a gdy Tomasyna wróciła, Laura była już od roku mężatką. Skutkiem tego małżeństwa nie zaliczała się już do sfer, wśród których żyła Tomasyna, ale odwiedzała ją ona często, czując upodobanie do dzielnej, zdrowej kobietki.
Z tego też powodu wzięła jej za złe więcej, niż innym, że nie odradziła jednem bodaj słowem małżeństwa z Johnem Kurtem, mimo iż wiedziała, co to za człowiek. Po śmierci Johna, Laura kilka razy starała się zobaczyć z przyjaciółką, ale jej nie dopuszczono.
Tomasyna pomyślała:
— Kobiety użalają się na różne rzeczy, a jednak żadna nie cofa się przed małżeństwem. Jakże tedy domagać się, by mi udzielały rady, za którąby same nie poszły może?
Udała się więc do Laury Hansen, mieszkającej w małym staroświeckim domku przy placu targowym. Laura była delikatnie zbudowaną, ale kształtną kobietą o jasnych rysach twarzy. Jedni uważali ja za zbyt napastliwą, inni za zbyt nieśmiałą, jedni za gadułę, drudzy za mruka. Zmieniała się, stosownie do osoby, z którą wiodła rozmowę.
Przyjaciółki nie widziały się od lat pięciu. Laura siedziała w pokoju za sklepem i szyła. W stała na jej widok zdziwiona, czerwona i nieco wzburzona.
Zrazu były obie dość sztywne, przytem miały świadka w małej, czarnowłosej dziewczynce, która siedziała na zydlu i uczyła się szycia. Patrzyła bystro i rozumnie. Laura odesłała ją do sklepu, a mała zrozumiała dobrze, że przyjaciółki pragną zostać sam na sam.
Po dłuższym wstępie wywnętrzyła się Tomasyna, a Laura odrzekła oględnie, ale zarazem dobitnie:
— Jeśli danej dziewczyny nie razi samej życie, jakie wiódł John Kurt, to inne nie mogą w tej sprawie nic poradzić.
Laura odrzuciła kilku konkurentów z tego właśnie powodu, że życie ich wydało jej się podejrzane, albo więcej niż podejrzane. Co do Hansena, wiedziała, że jest inaczej.
Wielka Tomasyna ugięła się pod spokojnem spojrzeniem i dobitnemi słowami małej Laury. Obciążało ją w dodatku to, że przez lat kilka żyła w dumnem odosobnieniu we dworze. Kilku zdań starczyło, by obalić cały gmach jej rozumowania.
Zdolności własne wydały jej się nader znikome, a krótkowzroczność wprawiła ją w rozpacz. Zapragnęła dowieść, że w innych sprawach nie jest tak naiwną, ale nie uczyniła tego. Niebawem o tyle odzyskała równowagę, że pojęła, iż nieraz warunki życia zmuszają do jednostronności.
Siedziała, nie mówiąc już nic, nie słuchając nawet słów przyjaciółki, a Laura, korzystając z tego, wyszła do kuchni, by przyrządzić przyjaciółce filiżankę czekolady. Po chwili wetknął głowę do pokoju mąż, uradowany przybyciem Tomasyny. Miał fartuch, a w ręce trzymał pocięgiel. Tomasyna podała mu dłoń na powitanie, ale pokazał tylko ze śmiechem swoją, gdyż była powalana, oraz oświadczył, że chciał jeno powitać dobrą znajomą. Potem skinął głową i wrócił do pracowni. Zaraz też weszła do pokoju mała Augusta.
Była na swój wiek niezwykle duża, silna, i starsza o rok od Tomcia. Tomasyna patrzyła ze zdumieniem na jej czoło i oczy, przypominające dorosłą, oraz słuchała jej słów jasnych i konkretnych. Było to zupełne przeciwieństwo z jej nerwowym rudasem, niezdolnym wypowiedzieć trzech zdań o jednym przedmiocie i przeskakującym ciągle z tematu na temat.
Augusta pytała dopóty, aż się dowiedziała wszystkiego, potem dopiero, spokojnie przechodziła do innej sprawy. Ręce miała krągłe, a zarazem muskularne, gdy Tomcia ręce były chude, niespokojne i pokryte piegami. Włosy Augusty były bujne i leżały gładko w więzi jednej tylko wstążki, zaś włosy Tomcia sterczały kępami, sztywnie odstając od głowy. Był grubokościsty i chudy, ona zaś pełna, silna i zdrowa.
Tomasyna uczuła trochę zazdrości. Na aksamitnej bluzce Augusty, chociaż widocznie nie nowej, nie dostrzegła jednej plamki. Tomasyna tak długo szukała plamy, że wkońcu cała dziewczynka wydała jej się sztuką mocnego aksamitu, wyborowego gatunku.
Niebawem weszła matka z czekoladą, lody pękły i zaczęły rozmawiać o różnych rzeczach, zwłaszcza po wyjściu dziewczynki. Tomasyna zapytała, w jaki sposób przyjaciółka doprowadziła córkę do takiego spokoju, ugrzecznienia i rozsądku. Dowiedziała się, że Augusta od samego początku była spokojna.
— Nigdy nie krzyczała?
— Nigdy.
Dawniej wydałoby się Tomasynie niepodobieństwem mówić niekorzystnie o swym synu, ale kontrast był za duży... To też wyznała wszystko, co musiała przezwyciężyć, i jak teraz także musi czuwać nieustannie.
Laura wyraziła przekonanie, że Tomasynie nie starczy sił na dłuższą metę. Potem udały się obie do pastora Greena i od tej już pory czcigodny kapłan, w długim surducie i skrzydlatym kapeluszu, idąc na przechadzkę poobiednią, nie obchodził ogrodu, ale udawał się prosto aleją do dworu.
Tomasyna wznowiła z czasem stosunki z innemi także przyjaciółkami, które przyprowadzały jej swe dzieci i tak wkrótce wróciła radość i życie do starego dworzyszcza. Tomasyna poweselała także, a zmiana ta przyniosła jej dużo dobrego.
Nadszedł dla Tomcia czas rozpoczęcia nauki. Dzięki owej właśnie zmianie trybu życia, ukształtowało się to całkiem inaczej, niż sobie Tomasyna poprzód wyobrażała. Tomcio zaczął uczęszczać do szkoły, którą matka urządziła dla syna, oraz gromadki dziewcząt, córek swych przyjaciółek. Zrazu podobało mu się to bardzo, był nad wyraz szczęśliwy, usłużny, a nawet pełen poświęcenia. Ale gdy posłyszał od innych chłopców, że jest to „wielki wstyd wdawać się z samemi jeno dziewczętami, zażądał wyjaśnienia, z jakiego powodu został na to skazany. Czyż matka nie mogłaby odprawić tych dziewcząt i wziąć na ich miejsce chłopców? Prosił o to, błagał, gniewał się, płakał, szalał, ale dziewczęta zostały.
Tomciowi dokuczali bardzo chłopcy z pobliskiej, publicznej szkoły, których uczyli mężczyźni-nauczyciele. Ile razy wytknął głowę za mur ogrodu, rozlegały się zaraz przycinki i wyzwiska: „Mamin synek!“ „Cacy laluś!“ „Panienieczka!“ „Piegowata Maryna!“ Najgorzej bolał go ostatni przytyk, gdyż był w istocie piegowaty, poprostu zasypany rudawemi plamami na twarzy i rękach, a przytem włosy miał też bezwstydnie rude.
„Panieneczka!“ Cóż za haniebne przezwisko! Miał to oczywiście do zawdzięczenia gromadzie dziewcząt! O, jakże niemi gardził!
Posiadał, jak każdy dzielny chłopak, odwagę powiedzenia im tego w oczy. Trudno mu było skrywać w sercu pogardę. Skutek zaś był taki, że został obity. I to nie przez matkę... zniósłby od niej cięgi. Obiły go i to porządnie, też same, pogardzone dziewczęta! Kilka trzymało go mocno, a reszta biła. Nie na żarty biły, bo bolało niezgorzej, a matka śmiała się, aż jej łzy spływały po policzkach. Musiała zdjąć okulary i przetrzeć je.
Dziewczęta nie chciały mieć nad sobą żadnego władcy, tyrana, zarozumiałego pana. Skończywszy, oświadczyły mu, że ma być dla nich szarmanckim młodzieńcem i dobrym kolegą, inaczej będzie źle. Zrobił kwaśną minę, a one położyły go ponownie na ziemię, czy ławkę i zaczęły okładać co sił. Potem każda zrobiła przed nim śliczny dyg. Bawiło je to niesłychanie.
Nie powiedzieliśmy jednak o najgorszej rzeczy. Oto Tomcio zakochał się po uszy w jednej z nich. Wiedziała o tem dobrze niewdzięcznica, a wiedziała również i matka. Pewny był, że właśnie to rozśmieszało matkę tak bardzo. Ukochaną jego była najdzielniejsza z wszystkich, Augusta, córka Laury. Jadali wspólnie wiśnie, wyjmując je sobie wzajem z ust. Augusta podarowała mu swój pasek, który nosił jako odznakę rycerską podczas ćwiczeń gimnastycznych, jakie zresztą sam przedsiębrał, on zaś ofiarował jej wzamian kolekcję wydmuchanych jaj, przez siebie samego wybranych z gniazd. Stało się to za wyraźnem zezwoleniem matki, gdyż inaczej trudnoby było. Wyznał jej tajemnicę szeptem do ucha, a podczas tego wyznania nie wolno jej było patrzyć mu w oczy. Spytała, czy kocha Augustę, a Tomcio przyznał, że go w zachwyt wprawiają jej włosy. Przytem była najgrzeczniejsza i najmądrzejsza z wszystkich, a co powiedziała, było zawsze słuszne. Co do tego godziła się matka w zupełności i przyjęła wyznanie z miną zupełnie poważną. Mimo to patrzyła zupełnie obojętnie, gdy taż sama Augusta biła go i potrącała. Ciosy rąk Augusty bolały go najdotkliwiej.
Po każdej takiej zdradzie, a zdarzały się one często, nie rozmawiał z Augustą przez kilka dni. Raz trwało nieporozumienie przez całe trzy dni. Próbował tego samego z matką, ale bez powodzenia. Nie mógł zachować poważnej miny, gdy nań patrzyła, spojrzenie to bowiem pobudzało go do śmiechu.
Jął się tedy innej, poważniejszej metody, w celu ustalenia swego stosunku do otoczenia na przyszłość. Szło o rzecz zasadniczą, o kwestję stanowiska jednej płci wobec drugiej, nie uświadamiał sobie tego jeszcze jasno, ale czuł instynktownie, że źle się działo tutaj, we dworze, i postanowił wszystko zmienić.
W pierwszej linji uczynił za to odpowiedzialnym pastora Greena. On to wymyślił, że musi się uczyć grać na fortepianie. Tomcio znienawidził pastora w długim surducie, z orlim nosem i krzaczastemi brwiami, który ciągle przychodził i patrzał nań z uśmiechem. Nienawidził go tak, że rysował jego głowę i strzelał do niej z łuku, starając się trafić w nos, albo oko. Ale mimo trafnych strzałów nic się nie zmieniło, musiał grać, a dziewczęta pozostały nadal. Czasem przychodził doń w odwiedziny któryś z chłopców, ale i wówczas nie zostawiono ich sam na sam. Obmierzłe dziewczęta narzucały się ciągle, podsłuchiwały ich rozmowę, zdradzały każde słowo i w rezultacie chłopcy przestali go odwiedzać. A jakże radby był Tomcio zaimponować, tem czy owem, towarzyszom. Niestety, miast tego spadały nań cięgi.
Czasem, przekroczenia jego dzieliły dziewczęta na poszczególne kategorje i biły za każdą zosobna.
Augusta brała zawsze udział w egzekucji. Biła ze szczerego serca, niepomna wiśni, jaj i mnóstwa przysług innych. Zrywał z nią często, wypowiadał przyjaźń, uwielbienie i wierność, ale Augusta nie robiła sobie z tego nic, jeno paradowała dumna, olśniewając go bujnemi włosami i jędrnemi nogami. Tomcio tracił rychło fantazję i korzył się, dając jej do zrozumienia, że wzgarda może się przemienić w łaskawą życzliwość. Ale ona udawała, że niczego nie dostrzega. Wówczas, w odpowiedzi obracał wszystko w żart bez znaczenia.
Mimo wszystko podziwiał ją, wielbił i mówił jej to często, wściekając się jednocześnie na własną nikczemność i słabość. Doszło do tego, że razem ćwiczyli na fortepianie i odtąd muzyka stała się jego najulubieńszem zajęciem.
Po owych latach walki nastał czas inny. Tomcio nabrał takiej ambicji, że nie wstydził się już koleżeństwa z dziewczętami. Zdecydował się nawet na przyjmowanie od nich pomocy, gdy został sprowokowany przez innych chłopców, a w końcu... któżby przypuścił... stanął do otwartej walki w obronie przyjaciółek. Oburzył się zwłaszcza, gdy któryś z chłopców nazwał Augustę „szewczychą“. Czuł, że poszedłby w jej obronie na pewną śmierć i nie było to zgoła czczą przechwałką. W wieku lat dziewięciu naraził się na poważne niebezpieczeństwo, z powodu tego właśnie przezwiska, stanąwszy do boju z dwunastu naraz chłopcami, pośród których trzech było starszych od niego. Nie przeżył w życiu chwil piękniejszych jak wówczas, kiedy leżał okryty ręcznikami przepojonemi octem, a Augusta zmieniała te okłady, zamiast matki. Teraz gdy dokonał czegoś, o czem warto było mówić, nie wyrzekł słowa.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Björnstjerne Björnson i tłumacza: Franciszek Mirandola.