Strona:Björnstjerne Björnson - Tomasz Rendalen.djvu/90

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

miny wokół niej dymiły już obficie, a ponad miasto zaczęły też wzlatywać kłęby.
Dzień był skwarny, to też spotniała bardzo i przyszli jej na myśl ci wszyscy biedacy, którzy muszą się tu spinać po ciężkiej pracy dnia, po to, by spożyć skąpy posiłek wieczorny i lec na twardem łożu.
Nie było na drodze nikogo, ale tu i owdzie widzieli stojących pod drzwiami, przeważnie starych ludzi z fajkami w ustach, robotnicy spali przy niedzieli przed obiadem, a kobiety zajęte były w kuchni. Od czasu do czasu jednak napotykali dziewczęta, gwarzące na progach, które umawiały się pewnie, jak spędzą wieczór świąteczny, a także ujrzeli chłopca okrętowego, stojącego pod ścianą domu. Palił fajkę, ręce trzymał w kieszeniach, a przed nim stała dziewczyna, w pełnej uniżoności postawie.
Mniej więcej w połowie drogi natrafili na gromadę młodych chłopców i dziewcząt, zgrupowanych w różnych pozycjach wokół wielkiej płyty kamiennej. Nie hałasowali oni, ani nie rozmawiali nawet, to też Tomasynie wpadli w oko dopiero, gdy stanęła w pobliżu. Panował tu również straszny zaduch, ale nie zwracali nań uwagi. Cóż robili? Trudno było odgadnąć. Spytała o drogę. Ten i ów poruszył się trochę, ale jeden jeno, starszy chłopak odpowiedział i wskazał czerwony domek z białemi okienkami.
Tomasyna przetarła okulary i przyjrzała się domkowi. Jednocześnie wywnioskowała z min, że wszyscy ją znają i wiedzą, iż idzie do matki Stoen. Nikt się nie odezwał, ale zaledwo odeszła parę kroków, zabrzmiały syki i śmieszki.
Spytała Andrzeja, co ci młodzi robią i czemu są tak cisi. Dowiedziała się, że chłopcy grają w karty,