Strona:Björnstjerne Björnson - Tomasz Rendalen.djvu/89

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

a ponieważ żadne z dzieci nie przyłączyło się do nich, przeto osądziła, że niema pośród nich tego, któreby zostawało w jakimś stosunku do matki Stoen.
Droga szła zygzakiem, ani cztery domy nawet nie stały równo obok siebie. Dziwnie też wyglądały. Jedne podobne były do kajut, u innych, schody na drugie piętro leżały na zewnątrz, nieraz idąc wprost po stoku dachu. Wiele z nich miało drzwi parteru, obrócone na zachód, a drzwi piętra na wschód, wszystkie zaś posiadały moc dziwacznych przybudówek, przeważnie ze starych łodzi skleconych.
Wszędzie widniały ogródki, nieraz w najniemożliwszych miejscach, a cała „góra“ tonęła w oparze smrodu, złagodzonym odorem smoły tak, że nim się na nią weszło, trzeba było przebyć jakąś, jakby tłustą mgłę, wiszącą pod słonecznem, niedzielnem niebem.
Krzyki dzieci dolatywały tu od wybrzeża, niby jednostajny pobrzęk dzwonków, w który wpadało zrzadka zawodzenie płaczu. Gdzieś w dali piał kogut, w porcie szczekał pies na przepływające czółno, a z góry odpowiadał mu kudłaty kolega.
Zresztą panowała wokół cisza. Tomasyna i jej towarzysz słyszeli własne jeno kroki po skalistym gruncie, gdy się zaś zbliżyli, wybiegł naprzeciw nich gwałtowny wrzask jakiegoś malca.
Tomasyna stanęła i posłała spojrzenie w dół po wyspach, sundach i roztoczy morza. Leżało ciche, gładkie jak zwierciadło pod sklepieniem niebios. Po ulicach miasta snuli się zrzadka spacerujący ludzie i przebiegały gromadki dzieci, ale z tak wielkiej dali nie dolatywał żaden dźwięk.
Po prawej stronie zobaczyła swą posiadłość, pierwszy słup dymu unosił się nad dach dworzyszcza, ko-