Strona:Björnstjerne Björnson - Tomasz Rendalen.djvu/94

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została przepisana.

    Rozradowana ujęła kędzierzawą głowinę i dobyła ją na wierzch, ale zaraz mała skryła się znowu w spódnicy.
    — Czy nie zawadza wam dziecko, gdy musicie iść do roboty?
    — Broń Boże! Nie robimy sobie tu ceregieli z taką drobnostką. Mała musi siedzieć jak trusia w domu, póki babka nie wróci! Mówiąc to, zwróciła się z uśmiechem do skrytego za sobą dziecka.
    — Czy nie sprawia wam kłopotu? — spytała Tomasyna — Czy nie jest krnąbrna i uparta?
    — Tak, troszkę! — roześmiała się szczerze Marit — Ale przytem wesoły to i przemiły bęben!
    Wyciągnęła ją przemocą, ale mała opierała się z całej siły.
    — Nie w stydźże się! Chodź! Tomasyna nie pragnęła wcale zawierać bliższej znajomości z dziewczynką, w stała i rozejrzała się po izbie. W jednym kącie widniał komin, stojący tuż przy drzwiach do komory. Na stole pod oknem walały się resztki śniadania i stała filiżanka, wraz z dzbankiem na mleko. Na ścianie przeciwległej wisiało kilka dagerotypów i obrazków. Przedstawiały one zapewne Aslaksena i Petreję. Tomasyna przebiegła po nich oczyma, nie widząc wcale, i zatrzymała spojrzenie na dużym obrazie, wyobrażającym okręt w pełnym przystroju żagli, potem zaś na drugim, z portretami cesarza francuskiego i cesarzowej. Tomasyna nie widziała ich dotąd, przystąpiła tedy bliżej. Cesarz miał ogromny nos i wyglądał na dwudziestoczteroletniego chłopca, cesarzowa była półnaga, ale mimo to miała minę niewinnej szesnastolatki.