Przejdź do zawartości

Tomasz Rendalen/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bjørnstjerne Bjørnson
Tytuł Tomasz Rendalen
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1924
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A.
Miejsce wyd. Lwów; Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Det flager i byen og på havnen
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.
Posiadłość i jej mieszkańcy.

Posiadłość, o której mowa, powstała niezawodnie, jak wszystkie niemal inne wszystkich krajów i czasów, prawem mocniejszego, może też drogą mniej czy więcej wymuszonych małżeństw, lub uczciwego kupna, ale nie brakło tam też pewnie podstępu, chytrości i nikczemnych sztuczek różnego rodzaju. Jak było, niewiadomo.
Przed dwustu laty, obszar tej posiadłości był znaczny. Dwór stał wówczas, jak do dziś dnia, na lesistym stoku góry, ponad miastem. Widać go stąd było cały, zarówno starą dzielnicę po tej stronie portu jak i nową, rozłożoną na przylądku, osłaniającym port, od strony morza. Ale i sam przylądek nie leżał wprost nad pełnem morzem. Były tam różne wyspy i skjery, a pomiędzy niemi utworzyły się dwa kanały, czyli sundy wjazdowe. To wszystko widać było jak na dłoni z wysokości dworzyszcza, a nawet dalej, po prawej stronie dostrzec łatwo było płynący z szumem Elv, co zmierzał, ujęty w gliniaste brzegi, ku morzu. Niegdyś Elv i rodzajne pola u jego ujścia stanowiły część posiadłości, równie jak cały grunt, na którym stanęło potem miasto, wraz z wyspami i linją pobrzeża. Tak się sprawy miały przed dwustu laty.
Budynek główny, to dworzyszcze rozsiadłe, potężne, uwieńczone krótką, niezdarną wieżycą. Po prawej stronie widne długie skrzydło boczne, lewego brak. Poza dworem widnieje dużo starych, zwalistych budynków, służących za stajnie i mieszkania służby. Od wielkich, półkolistych schodów dworu wiedzie aż do placu targowego czcigodna aleja drzew. Po obu jej stronach ciągną się, niemal do samego placu, mury kamienne, brzeżące ogród, aleją przecięty. W prawo i lewo ogrodu, oraz pomiędzy nim a miastem leżą otwarte pola. Na górze, ponad domami widnieją gęste lasy liściaste, zmieszane z iglastemi drzewami, które widać rozpoczęły ponownie cichą walkę o swój byt, w czasach dawnych panowały tu one bowiem niepodzielnie.
Kto pierwszy uprawił te rozłogi ogrodów i pól? Kto pobudował te ogromne domy? Tak pytał każdy, kto je pierwszy raz zobaczył.
Przed dwustu przeszło laty, około 1660-go roku, przybył do portu niemiecki żeglarz, imieniem Kurt. Kazał on tu przemalować swój okręt i zaopatrzyć w nowe maszty, zapewne w tym celu, by go nie rozpoznano. Dziś wiemy, że został on wygnany z ojczyzny za czyn zbrodniczy i że wywodził się z wielkiej książęcej rodziny, o słynnem nazwisku. Ale zbyteczne są nam te szczegóły, dość powiedzieć, że znano go pod imieniem Kurta. Niedługo po przybyciu oświadczył się o rękę córki dziedziczki, a w jak bezceremonjalny sposób konkurował, dowiemy się w dalszym ciągu.
W początkach XVIII-go wieku spisał pewien kościelny, oraz kantor miejscowego kościoła Panny Marji, kronikę miasta i posiadłości, a dzieło to opisuje w następujących słowach te zaloty i dalsze koleje losu niemieckiego zbiega:
Kurt starał się o rękę Jaśnie Wielmożnej panny Ingeborgi, córki Klausa. Ingeborga kryła się przed czarnym, cudzoziemskim konkurentem, który zazwyczaj przychodził w zaloty pijany, na strych, do piwnicy, do stajni, lub wybiegała w pola i do lasu. Jaśnie Wielmożny pan Klaus, syn Mateusza, musiał dobywać Kurtowi piwa z piwnicy i zastawiać mu wszystko, czego chciał, a gdy nie był w stanie odnaleźć córki dla rozmowy z gościem, Kurt bił nieraz gospodarza i szalał, biegając po calem dworzyszczu i tłukąc, co mu wpadło pod pięści. Poprzysiągł także, że skręci kark każdemu, ktoby się ośmielił wziąć Ingeborgę za żonę. Toż samo obiecał umiłowanej i całej rodzinie, gdyby była powolną komuś innemu, prócz niego.
Otóż powiadano, że o rękę dziewicy zabiega niejaki Hans Fürst, przy placu targowym zamieszkały. Kurt udał się doń w wielki piątek, kiedy Hans jeszcze leżał w łóżku, i sprał go tak grubą pałką, że biedny Hans przez czas długi wyglądał jak krwawa masa. Ozdrowiawszy, nie śmiał pokazywać się w mieście, ile razy przybywał żeglarz Kurt ze swemi okrętami, co się działo coraz to częściej od, tej pory. Bał się go również burmistrz JMć. pan Bernard von Klöwer, który miał zbójnickiego Kurta pociągnąć do odpowiedzialności. Kurt opuścił kotwice swych okrętów tuż przy statkach burmistrza. Miał teraz dwa, pełne armat i załogi. Burmistrz nie śmiał wychodzić sam i urzędować, a przeto opuścił miasto, które przez cały rok było pozbawione władzy. Później wybrano na burmistrza pewnego Niemca, powolnego we wszystkiem Kurtowi, a poprzednik jego dostał gdzieindziej urząd.
Wszyscy powiadali, że Kurt zdobył swój pierwszy okręt na Morzu Północnem jako korsarz, a gdy potem jeździł dwoma, ustaliło się mniemanie, że i drugi musiał zrabować. Ale załoga milczała, to też nie zaczepiano go wcale.
I stało się, że otrzymał rękę panny. Pewnego dnia przybył pisarz Jego Ekscelencji pana namiestnika Ulryka, Fryderyka Giildenlöwe z poleceniem Najjaśniejszego, dziś spoczywającego w Panu, króla Fryderyka III-go do Jaśnie Wielmożnego pana Klausa, syna Mateusza, właściciela dóbr, oraz do rady i obywateli miasta. List królewski wzywał wszystkich, by dopomogli żeglarzowi Kurtowi, który pochodzi z wysokiego niemieckiego rodu, do otrzymania ręki Jaśnie Wielmożnej Ingeborgi, córki tegoż Klausa. Władca przyobiecywał wszystkim, którzy poprą ową sprawę, swą szczególniejszą życzliwość i nakazywał im służyć Kurtowi jak najgorliwiej.
Stało się wedle królewskiej woli. Pisarz ów, przy były okrętem Sorena Rasmussena z Oslö (z Chrystjanji), był Niemcem, źle po duńsku mówiącym. Domagał się on z racji swej misji wystawnego przyjęcia, czego mu nie odmówiono, zamieszkał na ratuszu, pozostał aż do ślubu i służyć mu musieli, oraz gościć go wszyscy obywatele.
Wesele odbyło się bardzo wspaniale, ale wśród gorzkich łez Ingeborgi i jej ojca, wiedzieli oni bowiem, że raz na zawsze skończyły się dobre czasy. Podczas uroczystości weselnej upił się Kurt, nabił pisarza i odpędził go od stołu. Oświadczył, że niegodnym jest biesiadować z uczciwymi obywatelami i szlachetnemi damami, albowiem nie jest wcale pisarzem namiestnika, ale wędrownym cyrulikiem, który był swego czasu dozorcą lasów szwagra Kurta na Pomorzu.
Nieszczęsny cyrulik uciekł na przylądek, stamtąd na północny holm i, przywoławszy przejeżdżający statek, dostał się na jego pokład. W ten sposób zakończono weselne gody, ale Kurt nic sobie z tego nie robił, bo miał już żonę.
Oszustwo to odbyło się w ten sposób: Żeglarz Kurt pojechał do Oslö i spotkał tam pewnego Holsztyńczyka, Bregentwedta, rotmistrza w służbie namiestnika. Znali się jeszcze z Niemiec, a ów Bregentwedt był to szubrawiec, pełen krotochwilnych pomysłów, to też chętnie dopomógł Kurtowi w szelmostwie z królewskim listem, który napisał cyrulik.
Stary Klaus, syn Mateusza, udał się co prędzej do Kopenhagi, celem przedłożenia sprawy królowi, i uzyskał trzy audjencje. Król wypadł w wielki gniew, ale potem, skutkiem ważnych zajęć państwowych, zapomniał o skardze. Kurt miał na dworze rodaków i ci rzecz utrącili. Staremu Klausowi wyczerpały się tym czasem pieniądze, wcięte na drogę, a Kurt, który objął dobra, nietylko mu nie chciał nic posłać, ale groził pomstą tym, którzyby mu dopomogli. Po pewnym czasie dostał Klaus potajemnie wysłany list od córki. Donosiła mu, że czuje się matką, ale Kurt utrzymuje stosunki z wielu kobietami w mieście i we dworze. Stary uznał, że nie przystoi mu wracać wobec tego do domu, i przepadł gdzieś bez wieści. Klaus, syn Mateusza, był Duńczykiem i człowiekiem zacnym i szanowanym.
Posiadłość obejmowała wówczas duży obszar, miała rozliczne przywileje i przynależności, oraz prawo do Elvu, na kilka mil wzwyż koryta. Także rozległe lasy i zagrody w tym pasie zaliczały się do niej. Kurt założył w pobliżu rzeki wielką cegielnię i sprowadził do kraju dużo Holendrów. Ufundował też warsztaty okrętowe, które były miastu bardzo pożyteczne i przynosiły wielkie zyski. Pozatem wybudował nader misterny młyn, jakiego tu jeszcze dotąd nikt nie widział.
Potem pojechał do króla, którym był wówczas nasz potężny władca dziedziczny, król Chrystjan V, spoczywający dziś błogo w Panu, i zdołał przy pomocy swych rodaków na dworze wśliznąć się w jego łaski i pozyskać życzliwość. Był kilka razy przyjęty, a króla zabawiała jego wielka siła i całe zachowanie. Z wiernopoddańczą uniżonością powiedział on królowi, że zdawiendawna panuje obyczaj, iż władca, przybywający w tę okolicę, zajeżdża do posiadłości, której jest właścicięlem. Nocowali tam dwaj królowie, a Chrystjan IV nawet dwukrotnie. Wyraził nadzieję, że dozna tej samej łaski, a król nie odmówił. Kurt miał na celu odzyskanie tych zaszczytów, praw szlacheckich i przywilejów, które mu zostały odebrane w ojczyźnie. Za powrotem do domu postanowił, uniesiony pychą, zburzyć stare, dostatnie, wygodne i kosztowne dworzyszcze i wystawić ku czci króla pałac, by miał gdzie zamieszkać, gdy przybędzie.
Zabrał się zaraz do dzieła, a upatrzywszy sobie dom Hansa Fürsta, naprzeciw kościoła Panny Marji, na mieszkanie podczas budowy pałacu, wygnał zeń właściciela bez ceregieli.
Stało się to tak. Zabronił przedewszystkiem marynarzom, rzemieślnikom i rybakom zakupować narzędzia i przybory u wspomnianego Hansa Fürsta. Ludzi tych miał po swojej stronie od pierwszej chwili. Nikczemny lud nadmorski i przyjaciele jego uznają; w przeciwieństwie do ludności śródlądowej, tego, kto ma siłę i władzę. Lud ten nawykł od wieków do traktowania pogardliwego i twardego. Źle im się dzieje, gdy nie mają nad sobą pana, który ich klnie, bije i pozwala żyć rozwiąźle i marnotrawnie, jak to czynić zwykli żeglarze.
Jednocześnie oddał Kurt marynarzom i rzemieślnikom górę bezpłatnie, tak, że mogli się tam osiedlać, ile tylko starczyło miejsca. Dał im też za bezcen drzewa budulcowego tyle, że niebawem powstało duże miasto. Na samym szczycie zbudowali sobie piloci wieżę wartowniczą.
Można rzec śmiało, że bez tego dobrodziejstwa wyświadczonego biedakom, Kurt i potomkowie jego nie mogliby tak władać i gospodarzyć, jak to się działo i dzieje dotąd. Im gorszych się dopuszczali gwałtów, tem większe mieli uznanie w oczach szarego tłumu, bo taki już u niego zwyczaj.
To też Kurt mógł sobie śmiało hulać, nie płacąc żadnych kar, ni grzywien za najgorsze nawet wybryki. Zresztą nie płacił wogóle nic nikomu przez całe życie. Do dziś utrzymało się przysłowie wśród ludu, którem się odpowiada, gdy ktoś mówi o grzywnie: — Końcem liny w pośladek zapłacę ci, chłopska hołoto! — W ojczyźnie Kurta było pono w zwyczaju gardzić chłopem, gorzej zwierzęcia. Nie posiadał on tam domu, ni roli, ale pracować musiał na pana i jego rodzinę. To też do śmierci nie mógł wyjść z nędzy, podobnie jak w Danji.
Hans Fürst nie posiadał nic prócz swego sklepu i, przyciśnięty biedą, musiał się przenieść na drugą stronę placu targowego, do domu Zygfryda Brandenburga, który miał dwa. Tam, w domu, po lewej stronie mieszkał aż do chwili zainstalowania się Kurta w pałacu.
7 Kurt nie zbudował całego dworzyszcza tak, jak je dziś oglądamy. Nie wystawił dużego skrzydła prawego, ani też budynków gospodarczych. Nawet długie mury ogrodowe po obu stronach alei są dziełem jego syna. Wzniósł jeno budynek główny, o wspaniałych schodach i wieże, oraz aleję, zastępując nią drogę, biegnącą w prawo wokół ogrodu, do dziś widną. Zasadził też liczne drzewa po obu stronach alei, a miał w takich sprawach, jak sam wiedział, szczęśliwą rękę. Dziełem jego jest też cały niemal ogród z obu stron pałacu. Sprowadził mnóstwo nieznanych, kosztownych drzew, krzewów i roślin z Holandji, a umysłowo chora żona jego radowała się, spacerując pośród kwiatów, które bardzo lubiła.
Wnętrzne urządzenie ówczesnego dworzyszcza również nie zostało w całości dokonane przez Kurta, bo przekształcił je syn jego, Adler. Tak nazwał Kurt syna swego, żartem niejako przekształcając nazwisko wielkiego admirała i bohatera morskiego. Podobnie i łoże królewskie, oraz meble sypialni, jakie dziś oglądamy, nie pochodzą z czasów Kurta. To, co sprawił, mieści się w sąsiedniej komnacie na lewo, a w łożu tem sypiał sam Adler. Komnatę królewską urządził Adler całkiem na nowo, sprowadzając wszystko z Holandji i wysyłając po te ruchomości własne okręty do kopenhaskiego portu.
Wówczas też sprawił tapety, zdobiące komnatę przyległą do samej sypialni, oraz wielką karocę, o której pomówimy w dalszym ciągu. Natomiast obrazy w sali rycerskiej pochodzą z czasów Kurta. Kazał on je skopjować z oryginałów, znajdujących się na zamku rodzinnym i przedstawiających jego przodków, płci obojga.
Zapomniałem wspomnieć o wieży oraz podać powód, dlaczego nie została skończona. Zaczął ją pewien mistrz z Lubeki. Znudzony tem, że musiał ciągle daremnie kołatać o pieniądze, dał wszystkiemu pokój i potajemnie odjechał. Kurt popędził za nim szybkożeglującym statkiem pewnego Duńczyka, stojącym właśnie w porcie, ale go nie doścignął.
Kurt miał podówczas u siebie pewną kobietę, bardzo piękną, pochodzenia flamandzkiego, żonę żeglarza, którą zwabił do dworu i już nie oddał, tak że żeglarz musiał sam ruszyć w dalszą drogę. Kobieta owa zapałała wielką miłością do budowniczego, stawiającego wieżę, a on ją również pokochał. Kurt dręczył przez pewien czas oboje, a razu pewnego kazał rozebrać do naga i pędzić ich po całym placu targowym. Uciekli łodzią i niewiadomo, co się z nimi potem stało.
Kurt przestał budować wieżę, gdyż była to sprawa trudna, że zaś doszło go, iż król ma przybyć tegoż lata, kazał ją pokryć szerokim dachem ceglanym. W tej postaci stoi wieża do dziś, nietknięta już przez nikogo.
Pod urokiem wielkiego zaszczytu goszczenia króla, poczynił Kurt wielkie wydatki. Podówczas cały obszar posiadłości stanowił jeszcze jego własność, a wzgórza nad Elvem, jak oko zasięgło, pokrywały szpilkowe lasy. To samo było na wyspach. Później atoli zmieniło się wiele, zwłaszcza gdy kupcy wzięli lasy w zastaw, a rzecz ta nastąpiła jeszcze za życia Kurta.
Musimy opowiedzieć, co się potem z Kurtem stało. Przedewszystkiem żona jego zaniemogła na umyśle rychło po ślubie. Była to kobieta bardzo delikatna, wrażliwa i znosić nie mogła męża. Zamknięto ją. Do dziś widać w komnacie po lewej stronie znaki i ślady przy drzwiach, któremi się daremnie wydostać usiłowała. Podobnie dochowały się ślady krat u okna, które Kurt kazał wstawić, gdyż raz wyskoczyła do ogrodu i odniosła groźne uszkodzenia.
Po śmierci Kurta synowie wyjechali zagranicę, a pałac stał się wszystkim dostępnym, to też sam widziałem rozliczne napisy na ścianach komnaty. Kurt nie zwracał na nie uwagi, podobnie jak i ci, którzy zawiadywali dobrami czasu małoletności i nieobecności synów. Ale synowie oczyścili ściany, tak że nie zostało nic z tego, co sam oglądałem, bawiąc jako student w mieście. Były to przeważnie wiersze ze śpiewnika kościelnego, ale zdarzały się też skargi i różne drobne utwory, wzruszające swą szczerą prostotą. Pamiętam wierszyk o poziomce, która zginęła od mrozu. Jest to naprawdę rozczulające i nieraz długo na tem rozmyślałem, co napisała.
Wspomnieć należy o zdarzeniu, jakie miało miejsce, kiedy była jeszcze dość zdrowa i siedziała przy stole wraz z panem van Geelmuyden, przyjacielem od serca Kurta i wielkim żartownisiem. Nagle, pod wpływem szału rzuciła w męża nożem i powiedziała, że wie od kogoś, iż sto nielegalnych dzieci Kurta biega po mieście. Na to rzekł z humorem Meneer van Geelmuyden:
— Czcigodna pani Ingeborgo, z tego, co mówią źli ludzie, nie należy wierzyć więcej nad połowę!
Roześmiał się Kurt i wszyscy goście i za to powiedzenie dostał Meneer Geelmuyden od Kurta, który go i tak wielce lubił, dom pod nazwą Bommen, wysoki na dwa piętra, stojący tuż obok domu burmistrza. Na pamiątkę trafnej odpowiedzi nazwano dom ów: Bon mot. Ale lud przekręcił to na Bommen i nazwał tak całą ulicę.
Niemal zawsze zdarzało się, że przy oczyszczaniu rowów i kanałów dworzyszcza, znajdywano w nich zwłoki dzieci. Kurt pędził żywot rozwiązły ze służebnemi i kobietami, jakie zwabiał do siebie.
Pewnego razu przybył do miasta, nie na długo przed śmiercią Kurta, odbywający podróż wizytacyjną, czcigodny, zmarły już biskup Christjansandu, magister Jersin. Kurt posłyszał o tem i poprosił o zaszczyt przyjęcia i ugoszczenia u siebie dostojnego gościa, który mu też nie odmówił tej łaski. Kurt wyjechał naprzeciw niego okrętem, zabierając miejscowego proboszcza, radę, wierne sługi króla i mnóstwo obywateli. Ku czci biskupa wyprawił na pokładzie wielką ucztę i wszyscy, wysiedli na ląd w takim stanie, że się zrobiło istne widowisko. Kurt prowadził biskupa, a gdy doszli do schodów pałacu, gość obrócił się i głośno, tak, że wszyscy słyszeli, oświadczył, iż nie widział w całym kraju równie wielkich i wspaniałych schodów. Na to odparł Kurt:
— Schody te, Wasza Miłość, posiadają jeszcze i tę właściwość, że dużo więcej po nich w górę wstąpiło dziewic, niż zeszło na dół.
Słyszałem to od pewnego młodego podówczas człowieka, który stał u drzwi z puharem powitalnym, by go wręczyć panu domu, który przypił do gościa i podał mu napój. Człowiek ów, późniejszy rad ny Niels Ingebrechtson, był podówczas pisarzem u Kurta i wszystko mi opowiedział.
Musimy też wspomnieć o śmierci Kurta. Stało się, że przybył do miasta chłop z żoną i córką, a chociaż dużo było w mieście chłopów, nikt nie widział dorodniejszych ludzi. Doszło to do uszu Kurta przy biesiadzie, a zwłaszcza wysławiano piękność córki. To też nazajutrz, zjawili się oni w dworzyszczu, jako goście pana domu. Ugoszczono ich niby dostojników i oprowadzono po wszystkich komnatach. Podczas tej oprowadzki ludzie Kurta oddzielili dziewczynę od rodziców, uprowadzili, a Kurt ją zgwałcił.
Dziewczyna, rozgoryczona wielce, namówiła ojca, by zażądał wielkiej sumy odszkodowania. Ojciec uczynił to, ale Kurt nie chciał o niczem słyszeć. Chłop zaniósł skargę do królewskiego wójta, ale tenże poradził mu, by dał za wygranę. Nikt jeszcze nie wydostał od Kurta grzywny, po jego bowiem stronie stoi cała władza świecka, duchowna i wojskowa, posiada on popleczników na królewskim dworze, a nawet lud cały sprzyja mu wielce.
Ale chłop udał się sam do Kurta i, spotkawszy go w podwórzu, za stajnią zażądał odszkodowania.
— Końcem liny w pośladek zapłacę ci, chłopska hołoto! — powiedział Kurt, jak to miał w zwyczaju.
Wówczas chłop chwycił Kurta, podniósł go jak dziecko i wziął sobie odszkodowanie zapomocą noża. W podwórzu nie było nikogo prócz kilku dziewek i starego parobka stajennego. Patrzyli osłupiali, chłop zaś cisnął Kurta na gnojowisko, gdzie też zakończył życie.
Nie chciano zrazu wierzyć i mnóstwo ludzi przybyło do pałacu. Nigdy jeszcze nie przegrał Kurt z nikim sprawy, a tu zarżnięto go, jak bezsilne dziecię. Rozeszła się wieść, że djabeł we własnej osobie przybył do miasta i dokonał wyroku. Wieść tę stwierdzał fakt, że nie znaleziono chłopa i nikt nie umiał nawet podać jego nazwiska, albowiem był zgoła nieznany w mieście. Ale rzecz to nie całkiem pewna, albowiem chłopi milczeć umieją, gdy trzeba.
W każdym razie objawiła się tutaj wszechmoc boska, gdyż bez jego woli wróbel z dachu spaść nie może. Oznaczył Bóg z góry drogę swej sprawiedliwości i wedle niej wielki grzesznik zakończyć musiał życie na gnojowisku. Niechże będzie tedy pochwalony Pan na wieki! Amen!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Björnstjerne Björnson i tłumacza: Franciszek Mirandola.