Tomasz Rendalen/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bjørnstjerne Bjørnson
Tytuł Tomasz Rendalen
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1924
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A.
Miejsce wyd. Lwów; Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Det flager i byen og på havnen
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.
Co się potem działo w dworzyszczu.

Synowie Kurta przebywali podówczas w Kopenhadze, u magistra Owe Guda, z nim też później ruszyli zagranicę na dłuższy pobyt u dostojnych krewniaków ojca. Potem Adler wrócił do domu i objął posiadłość, zaś Maks został zagranicą i, posiadając wielki dar wymowy, poświęcił się teologji.
Pan Adler nie pokazywał się często w mieście i to nigdy nie zachodził tam pieszo, ale kazał się nieść w lektyce, a otaczali go lokaje w pełnej liberji. Podobnie było w pałacu. Jeden służalec zawadzał drugiemu, a wszyscy byli ubrani, jak na uroczysty obchód u księcia. Pan domu żył w odosobnieniu i nie wdawał się z szanownymi obywatelami miasta, których miał za nic. Zwolna, stawał on się coraz to grubszy i cięższy i nabierał różnych, dziwnych nawyczek. Nie mówił, naprzykład, z nikim, jeno słuchał.
Przez lat kilka gospodarzył on szczęśliwie, wspomagany przez zarządcę Torbjörna Christofersena, potem zaś ruszył do Kopenhagi. Już nie panował wówczas świętej pamięci Chrystjan V, który zasnął błogo w Panu, ale nasz najmiłościwszy król i władca Fryderyk IV, (którego niech Bóg obdarzy cnoty wszelakiemi). Przed nim to ukląkł pan Adler z wielką trudnością i zaniósł prośbę, by monarcha raczył dopełnić przyrzeczenia, danego ś. p. ojcu jego przez ś. p. ojca i poprzednika swego, to jest, by był łaskaw przenocować pod skromnym jego dachem, gdy kiedyś, po raz pierwszy odwiedzi Norwegję, gdzie go wszyscy z utęsknieniem oczekują. Tajemnym zamiarem proszącego było, jak to król zauważył, odzyskanie wysokich tytułów i przywilejów szlacheckich, utraconych przez ojca, czasu jego lat młodych. Król zgodził się najłaskawiej zadośćuczynić tej prośbie.
Wówczas pan Adler ruszył niezwłocznie do Holandji, gdyż wszystko, co urządził ojciec, wydało mu się nieodpowiednie. Z podróży tej przywiózł wielką karocę, pierwszą jaką tu oglądano. Pan komisarz wojskowy von Synnestwedt uznał, że nie przysługuje panu Adlerowi prawo jeżdżenia karocą, gdyż nie zalicza się do dostojników i wniósł skargę. Ale z racji tejże okazało się w Kopenhadze, że pan Adler pochodzi z wysokiej arystokracji i odtąd nie ukazywał się inaczej, jak poprzedzony przez laufra i strzelców, z dwoma lokajami z tyłu za karetą. Ze względu na strome drogi jeździł czwórką, a miasto uznało za wielki honor posiadanie męża tak wysokich przywilejów.
Podczas pobytu w stolicy dowiedział się też pan Adler, że w pałacu królewskim nie sypia służba, ale, jak słusznie i sprawiedliwie, tylko sam król z dostojną rodziną swoją. Natomiast służba sypia w skrzydle pałacu. Pan Adler kazał zaraz dobudować prawe skrzydło, dla pomieszczenia na noc świty, oraz siebie i swych domowników podczas królewskich odwiedzin. Torbjörn Christofersen wykonał polecenie, ale odmówił stanowczo budowy skrzydła lewego i zagroził odejściem. Dlatego to dworzyszcze ma dotąd jedno jeno skrzydło. Nie udało się również panu Adlerówi dokończyć wieży. Wydatki, spowodowane tą całą paradą, zmusiły zarządcę do zaciągnięcia długów hipotecznych, tak dalece, że Christofersen nie miał z czego płacić procentów i dużo cennych parcel gruntowych musiano sprzedać z wielką stratą. Sprzedawano również place budowlane w mieście każdemu, kto mógł zapłacić. Wówczas już zaczęła się tedy parcelacja dóbr.
Brat pana Adlera, duchowny, pan Maks, biegły był w różnych sprawach, to też dopomagał dzielnie Torbjörnowi Christofersenowi we wszystkiem. Zamierzając tu skreślić wizerunek pana Maksa, proszę Boga, by mnie uchronił od wydania niekorzystnego sądu o nieboszczyku, który mi uczynił dużo złego. W owym to czasie zostałem, mianowicie, kościelnym i kantorem u Panny Marji. Nie będę tu marnował cennego papieru opisem sporu, dotyczącego puharu, kupionego po śmierci Kurta na licytacji i pozyskanego przeze mnie drogą spadku, nie wspomnę też o kłótni, jaka powstała, kiedy raz, podpiwszy nieco, chciałem odczytać kazanie z księgi doktora Marcina, a pan Maks wyszedł na kazalnicę i zbeształ mnie. Chcę zapomnieć o tych sprawach, pogrzebionych i spoczywających już pod ziemią. Nie dlatego też opisuję tutaj prawdę o panu Maksie, idzie mi jeno o pouczenie pokoleń następnych, jak dziwnemi drogami chadzała wola Pana odnośnie tego rodu, a także chcę przedstawić, jako miasto to zostawało pod szczególną opieką Boga, który je chronił jawnie i potężnie, karząc dotkliwie jego gnębicieli.
Od pierwszego dnia przybycia, pan Maks owładnął i rządził bratem swym, wszystkiem w dobrach, kościołem wraz z przynależnościami i całem miastem. Był gorszym od ojca swego Kurta, ile że, jako mądry, przemyślny, umiał kręcić do woli ludźmi i rzeczami. Był on też wielkim kaznodzieją. Po straszliwym pożarze, który zniweczył kościół Panny Marji, a zesłany został przez piorun ku wiecznej pamięci wszystkich (jak to wyłuszczę w dalszym toku niniejszej kroniki), kazał pan Maks latem, stojąc na wzgórzu, ponad placem targowym. Głos jego rozbrzmiewał po tej stronie miasta, a także dolatywał do portu, gdzie się skupili na okrętach słuchacze, i do przylądka, gdzie ludzie stali w oknach, słuchając. Ci ostatni jednak słów już rozróżnić nie mogli. Opowiadał mi też jeden z żeglarzy, że umyślnie sprowadzono okręt do sundu północnego, ale pobożnym wydał się głos kaznodziei, jak to bywa, gdy słychać głos męski z oddali, krzykiem rodzącej kobiety. Na pochwałę pana Maksa rzec trzeba, iże wszystkich przejął świątobliwym strachem i nikt się na nabożeństwo nie lenił.
Pan Maks nie przepuścił też nikomu. Śledził wiernych z kazalnicy, żali są obecni, a nawet wyszukiwał ich po domach. Przywiązali się doń zwłaszcza biedacy, jak dawniej do ojca, bo nieraz brał łaskawie udział w weselach i ślubach, spijając z nimi piwo i wspomagając ich dobrą radą w różnych sprawach. Był on wielce uczony i znał wszystkich po imieniu. Owładnął też, jako się rzekło, całem miastem, tak że w owych czasach nie obeszło się bez daniny dla duchownego, ile razy ktoś coś kupował, czy sprzedawał. Także nie zarzynano wieprzka, ni pieczono bez jego udziału, biedacy składali mu obowiązkowo ryby, a gdy bogaty, czy ubogi wydawał córkę, lub w inny sposób zmieniało się coś w czyimś domu, pan Maks zawsze musiał być wezwany i zapytany o radę.
Każdy, kto chciał jakiś dar, czy przywilej pozyskać, udawał się też w danym razie do pana Maksa, nawet kiedy inne drogi zawiodły. Wiem dobrze, co mówię, i nie kłamię. Kto zaś działał przeciw jego woli, doznawał prześladowań dniem i nocą. Pan Maks nie darował jego domowi, ni rodowi, a straszny był, miał bowiem do dyspozycji władze zarówno świeckie, jak wojskowe, a ręka jego sięgała przez przyjaciół i przyjaciół tychże aż do Kopenhagi.[1]
Wszystko to jednak wychodziło miastu na dobre, gdyż w czasie owym nikt nie wszczynał procesu, ale oddawał sprawę panu Maksowi do rozstrzygnięcia. Tak samo stało się z nowym kościołem, zbudowanym w miejsce Panny Marji, nazwanym przez lud kościołem Św. Krzyża. Pan Maks stał się jego głównym budowniczym, to też wspaniałe to dzieło jest chlubą miasta, a jednocześnie wieczystym pomnikiem chwały dzielnego kapłana. Kościół kosztował ogromne sumy, a dostały się one do rąk brata, który dostarczał kamienia, cegły i drzewa, oraz sprowadzał wszystkie inne, potrzebne materjały. Pan Maks zbierał pieniądze, a czynił to tak, jakby nieprzyjaciel zagarnął miasto i wyciskał zeń kontrybucję, lub puścił z dymem. Obliczywszy to, co sam dać musiałem, nie wiem doprawdy, jak tego zdołałem dokonać. Był to człek straszliwy. Baczył na każdy statek, wpływający do portu, wczesnym zaraz rankiem i parę razy w ciągu dnia zachodził do gospody, a wszyscy przybywający musieli się opłacać sowicie. Kogo dostał w ręce, kobieta, czy mężczyzna, musiał dawać na budowę kościoła.
Źle na tem wyszła, zwłaszcza, Sara Andersen, wdowa, utrzymująca zajazd dla przejezdnych żeglarzy. Widząc, że ksiądz nadchodzi, ostrzegała swych gości i kryła ich na strychu i w piwnicy, bowiem żaden nie mógł się oprzeć perswazjom i groźbom pana Maksa. Tak się zdarzyło Henrykowi Arendtowi z Lubeki. Przybył on do miasta w sprawie okrętu, zrabowanego przez korsarzy i tu sprzedanego. Znał dobrze z dawnych czasów pana Maksa, to też schował się na strych. Atoli pan Maks, przywykły do takich sztuczek, polazł za nim, że zaś był nader ciężki, zawaliły się pod nim schody. Spadł na dół i utkwił w gruzach. Wytoczono Sarze Andersen wielki proces i musiała, miast bogatego Henryka Arendta, zapłacić ogromną sumę. Arendt nie chciał zwrócić pieniędzy, wykręcał się, aż wreszcie biedna wdowa straciła wszystko do grosza, o czem mi sama ze łzami opowiadała.
Wymieniona wdowa, Sara Andersen zmarła zresztą jednego dnia z panem Maksem. Nieraz nad tem dumałem, pragnąc odkryć, jak i w wielu innych rzeczach, przedziwne drogi boże. Ale nie byłoby dobrze, gdybyśmy, marni ludzie, wszystko wiedzieli.
Dziwna, zaprawdę, była śmierć pana Maksa. W pierwszych czasach po przybyciu mógł znieść dużo jadła i napoju, potem jednak, u schyłku dni, zmieniło się wszystko. Podpiwszy, stawał się niebezpiecznym dla kobiet, tak, że przed nim uciekały. Pewnego dnia skłonił on brata, by wydał wielką ucztę. Zanim atoli powiem, co zaszło dalej, muszę nadmienić, że w pałacu istnieje duży kurytarz, w którym przy zamkniętych drzwiach jest całkiem ciemno. A właśnie zamknięto drzwi ze stron obu, z powodu burzy i nawałnicy, jaka często nawiedza wybrzeże. Z tego to powodu omylił się pan Maks, biorąc Karen, córkę radnego Monsa, za Annę, córkę Trula, tem więcej, że obie miały czerwone suknie z katunu. Córeczka radnego nie była skłonna do baraszek, zaczęła tedy na całe gardło wrzeszczeć, tak, że powstał hałas i zbiegowisko. Radny zwrócił się do pana domu, ten zaś zgromił brata i oświadczył mu, że nie pochwala jego gospodarki, która doprowadzi wszystko niebawem do ruiny.
Nie słyszano dotąd, by pan Adler wypowiedział naraz tyle słów, ale wszyscy uznali je za słuszne i stosowne. Nie spodobało się to tylko panu Maksowi, zwłaszcza, że był w szatach kościelnych i uznał je za obrazę duchownego. Rzucił się tedy na brata, który jako nadmiernie gruby, nie dostał pola, padł i uderzył głową w ścianę, a potem w podłogę. Od tego dnia zmysły mu się nadwerężyły i niedługo zmarł.
Pan Maks objął posiadłość, imieniem własnem i spadkobierców swoich, ale od chwili przeniesienia się do pałacu, jakby oszalał. Wydawało mu się, że go ścigają duchy. Mówił, że go nawiedza duch brata, ojca i matki, oraz mnóstwo duchów innych, wędrował z jednej komnaty do drugiej, nie sypiał po nocach, krzyczał i wygłaszał donośnym głosem egzorcyzmy i kazania przeciw duchom. Nie pozwalał też zamykać okien, niemi duchy wypędzając. Ale pod oknami stały straże, gdyż obawiano się, że sam wyskoczy. Mieszkańcy miasta słyszeli te kazania i wydawało się wszystkim, że z kimś walczy. Rozeszło się po mieście, iż pan Maks toczy bój z szatanem, który mu nasyła duchy. Dodawano też, że widocznie szatan pomagał mu dotąd we wszystkich, dotychczasowych, szczęśliwych przedsięwzięciach, był mu sprzymierzeńcem, teraz zaś przychodzi go zabrać, ale pan Maks chce okpić szatana. Walczyli tak co sił, dniem i nocą, a pan Maks musiał się mieć ciągle na baczności przed podstępami wroga. Całe miasto wylęgało na plac targowy i aleję, nadsłuchując, a wszyscy drżeli ze strachu. Posyłano na wszystkie strony po księdza, ale żaden iść nie chciał z pomocą, przeto panu Maksowi zbrakło słowa bożego w tej straszliwej walce z piekielną mocą.
Pewnej nocy rozbłysły wszystkie okna dworzyszcza tak jasno, jakby wybuchł pożar. A właśnie szedł aleją Anders z pod ratusza, zwany też Anders Czerwonos. Słyszał ochrypły krzyk biedaka, dostrzegł ogromną łunę nad domem, a pośród niej zobaczył djabła, siedzącego okrakiem na dachu, tuż nad komnatą pana Maksa. Usłyszał też najwyraźniej słowa: — Teraz musisz iść, Maksiu!
Anders, przerażony straszliwie, zawrócił do miasta, dopadł placu targowego i tam, z wrzaskiem wielkim opowiedział stróżom nocnym, co widział i słyszał. Napadło go takie samo szaleństwo, jak Maksa, i został zamknięty.
Wszyscy czekali na wynik, pewni, że zwycięży djabeł. W samej rzeczy zakończył pan Maks życie dnia następnego, ale stało się to cicho i przy zdrowych zmysłach, tak, że wielu odczuło zdziwienie. Konający dał znakami do poznania, że chce być przeniesiony do pokoju matki, a gdy się to stało, nadszedł niespodzianie ksiądz Tomazjusz, odmówił modlitwy i zaopatrzył pana Maksa świętemi sakramentami. Mógł on teraz modlić się, jakkolwiek słabym jeno głosem, i zakończył życie w tem samem łóżku, gdzie zmarła jego matka.
Obecni przy skonie zauważyli, że w chwili, gdy skonał, zadźwiękły dzwony zbudowanego przezeń kościoła. To też pozostało wkońcu wątpliwem, kto zwyciężył, pan Maks, czy djabeł.
Żałuję, że nie posiadam wielkiego talentu pisarskiego, by dać pełny i jasny obraz tego człowieka. Nikt go sobie wyobrazić nie zdoła takim, jakim był, chyba że przeżył z nim lata całe. Do teraz śni mi się nieraz po nocach, a wówczas krzyczę i dopiero żona musi mnie uspakajać, zapewniając, że już zmarł. W takich razach oblewa mnie zawsze pot kroplisty.
Miał trzy żony, a przed samą śmiercią miał wziąć czwartą. Rozmawiałem z każdą, gdyż z urzędu często bywałem w jego domu. Jedna po drugiej żaliła się przede mną, a zwłaszcza Aadel, córka Knuta, druga żona, zmarła w samą Matkę Boską Gromniczną.
Bliska już śmierci, siadywała w wielkim fotelu w zielonym gabinecie i, posłyszawszy, że jestem w kuchni, wzywała mnie do siebie. Była wielce osłabiona i ręce jej drżały. Pytałem, co jej jest. Powiadała, że zadręczył ją mąż, tak, że musi umierać. Bóg wie, co się stanie z następną żoną... Tak rzekła i niebawem zakończyła życie.
Następną była Brygida, córka aptekarza Monsa. W trzy miesiące po śmierci Aadel, odbyło się wesele. Brygida była silną niewiastą, mimo to jednak, zmuszona zostać małżonką pana Maksa, zaczęła ze strachu pić, a dostawała napoje gorące od osób, mających sprawy kupieckie z ojcem. Sama mi opowiadała, co było powodem jej nałogu. Podpiwszy, biła się z mężem i wreszcie zakończyła życie, zażywszy trucizny.
Mówił mi to doktór Mogens Maurycjusz. Nie umarła z pijaństwa, jak mniemano. Żyła z mężem trzy lata i mieli dwu synów. Pan Maks zostawał ogółem trzynaścioro dzieci, chociaż nie zmarł w późnym wieku. Najstarszego, Adlera, nabił tak, że ogłuchł i dotąd chodzi jak we śnie.
Choćbym był w stanie, przy małych zdolnościach, opisać, jak się obchodził z żonami, służbą i dziećmi, nie uczyniłbym tego, albowiem jak wiemy, Bóg przebaczył mu w niezgłębionej dobroci swej (zaprawdę, wielką jest ona!) w godzinie śmierci. Czemużbyśmy nie mieli uczynić podobnie my, ludzie, przeciw którym zawinił o wiele mniej? Powiedział te słowa biskup, wygłaszając świetną mowę pogrzebową. Pogrzeb odbył się z niesłychaną paradą i wspaniałością, jakiej nie widziałem dotąd. Wypełniłbym dużo stron mego rękopisu, gdybym chciał wyliczyć zebranych dostojników, oraz zanotować to, co zjedzono, wypito i mówiono podczas tych trzech dni. Zmarły był najpotężniejszą osobistością miasta i póki żył i władał zmysłami, król chyba jeno miał tu jakieś prawo nad nim. Prócz wszystkiego dopomagał ludziom w najtrudniejszych obliczeniach, dotyczących budowy. Mówiłem już o kościele, zapomniałem atoli wspomnieć, że był on wielkim budowcą okrętów. Już jako mały chłopiec zajmował się pracą w warsztatach, potem w Kopenhadze, na holmie, a wreszcie zagranicą interesował się wielce tym zawodem. Wszystkie okręty, budowane w warsztatach brata, były przezeń planowane i konstruowane, a wiele z nich sprzedano z wielkim zyskiem i sławą zagranicę. Ale dość tego będzie o panu Maksie.
W historji tej poznaliśmy dokładnie i jasno drogi Opatrzności i widzieliśmy, jak to Kurt doprowadził do ruiny samego siebie i żonę, a pan Maks brata, siebie, a w dodatku i syna swego najstarszego wpędził w nieszczęście i grób. Nie wyszło im na dobre zrabowanie dóbr Klausa, syna Mateusza, i zagarnięcie mienia wielu innych ludzi. Również wielka siła fizyczna, doprowadziła ich do klęski. Przypominam też, że święte i czcigodne imię króla zostało niegodnie użyte do oszustwa, to też za karę pozyskane posiadłości rozpadły się wniwecz.
Zauważyli to inni, nietylko ja, biedny kościelny i kantor. Wymieniony powyż, radny Niels Ingebrechtson przybył pewnego razu do Kopenhagi i opowiedział całą rzecz spowiednikowi króla, którego znał dobrze. Gdy Niels Ingebrechtson był na audjencji, zjawił się ów spowiednik i wezwał go, by wszystko wyznał szczerze monarsze. Dowiedział się tedy król, w jaki sposób mienie dostało się w ręce Kurta i jak to nadużycie imienia królewskiego spowodowało ruinę całego rodu. Pomyślawszy chwilę, raczył Najjaśniejszy Pan wyrzec te pamiętne słowa:
— Pan Bóg jest chytrzejszy od wszystkich szubrawców świata całego!
Z całą czcią, winną monarsze, powtarzam te słowa i niemi kończę historję Kurta, poczem opowiem w dalszym ciągu o innych sprawach.

∗             ∗
Około roku 1830, posiadłość składała się z samej jeno góry, pokrytej lasem liściastym, — w którym zaczęły ponowną walkę o byt drzewa szpilkowe, — dużych, napoły rozwalonych budynków, ogromnych, otoczonych murami ogrodów, oraz kilku kawałków roli pomiędzy niemi, a miastem. Prócz tego stanowiły część posiadłości jeszcze duże poręby leśne, pokryte pniakami.

Ówczesny właściciel, wysoki, czarny mężczyzna, w długim, zielonym fartuchu, zajmował się ogrodnictwem. Uprawiał swe ogrody i one to, oraz kilka, krów, dawały mu środki do życia.
Był on ostatnim przedstawicielem rodu w tej okolicy i nieżonatym człowiekiem.




  1. Doświadczył tego na sobie Karol Brandenburg z placu targowego. Miał on córkę, nader dumną, ale piękną, Krystynę. Gdy panu Maksowi zmarła żona, zażądał jej zaraz w małżeństwo. Ale odmówiła, a ojciec stanął po jej stronie, mimo, że się bał wielce. Niebawem wniesiono na pana Brandenburga skargę, że handluje rzeczami niedozwolonemi, oraz że oszukuje na mierze i wadze, a wreszcie, że bluźni Bogu. Od tego ostatniego oskarżenia uwolniła go śmierć. Kiedy wrócił syn jego z Francji, został zaraz wzięty do wojska, wysłany na wojnę i słych o nim zaginął. Gdy władze rozpoczęły śledztwo przeciw Karolowi Brandenburgowi, był on najbogatszym obywatelem miasta, po jego atoli śmierci zostało córce tyle jeno, że mogła się zgodzić do służby u pewnego chłopa na wsi. Żyje ona dotąd. Dużo różnych, podobnych spraw się zdarzyło, tak, że potem nikt nie śmiał powstawać przeciw woli pana Maksa.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Björnstjerne Björnson i tłumacza: Franciszek Mirandola.