Tajemniczy ogród/Rozdział XXIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Frances Hodgson Burnett
Tytuł Tajemniczy ogród
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1937
Druk F. Wyszyński i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jadwiga Włodarkiewiczowa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXIV.

NIECH SIĘ ŚMIEJĄ“.

Tajemniczy ogród nie był jedynym, w którym pracował Dick. Wokoło domku na wrzosowisku znajdował się kawałek gruntu, otoczony niskim wałem ze zwykłych kamieni polnych. Wczesnym rankiem i po słońca zachodzie, i każdego dnia, gdy dla Mary i Colina bywał niewidoczny — Dick pracował w tym ogródku, sadząc dla swej matki kartofle, kapustę, rzepę, marchew i wszelką włoszczyznę. Dokazywał tam wprost cudów wraz ze swemi „stworzonkami“, a nigdy — zdawało się — nie bywał zmęczony. W czasie kopania lub pielenia pogwizdywał wesoło, albo śpiewał piosnki ludowe, często rozmawiał z Sadzą i Kapitanem, a niekiedy ze swem rodzeństwem, które nauczył pomagać sobie.
— Nigdy nam się tak dobrze nie działo, jak teraz — mówiła pani Sowerby — a to tylko dzięki ogródkowi Dicka. Jemu wszystko lepiej rośnie. Jego kartofle i kapusta są dwa razy większe, niż u innych, a zapach taki mają, aż ślina do ust idzie.
Gdy tylko miała wolną chwilkę, lubiła pójść z nim pogawędzić. Po kolacji bywała jeszcze długa, szara godzina do pracy, i to stanowiło jej wypoczynek. Siadywała wtedy na niskim wale z kamieni, przyglądała się i słuchała opowiadania z całego dnia. Lubiła te chwile. W ogródku ich były nietylko warzywa; Dick kupował paczuszki nasion kwiatów i posiał pomiędzy krzakami agrestu, a nawet między kapustą i na rabatach śliczne, cudnie pachnące kwiatuszki, jak rezedę, gwoździki, bratki i te roślinki, których nasiona mógł zbierać, lub te, których korzenie co roku na wiosnę nowe wypuszczały kiełki. Niski wał kamienny był jedną z ładniejszych rzeczy w Yorkshire, ponieważ Dick w każdem zagłębieniu między kamieniami posadził: naparstnice, paprocie, rzeżuchę, które rozrosły się ślicznie i tylko tu i ówdzie odsłaniały surowy kamień.
— Niech tylko każdy robi tak, żeby im było dobrze, żeby mogły rosnąć — mawiał — a i te kwiatki będą z nim w przyjaźni na pewno. One tak samo, jak zwierzątka. Jak im się chce pić, trzeba je napoić, jak są głodne, trzeba je odżywić. One tak samo pragną żyć, jak my. Gdyby mi powiędły, to czułbym, żem był zły i bez serca dla nich.
O takiej to szarej godzinie wysłuchiwała pani Sowerby opowieści o tem, co się działo w Misselthwaite Manor. Najpierw dowiedziała się tylko, że «panicz» nabrał ochoty wyjść do ogrodu z panną Mary i że to dobrze wpływało na jego zdrowie. Lecz wkrótce potem postanowiły dzieci «dopuścić do tajemnicy» matkę Dicka. Nie wątpili ani na chwilę, że tej można zaufać «na pewno».
Więc też pewnego cichego, wiosennego wieczora Dick opowiedział jej całą historję z wszystkiemi sensacyjnemi szczegółami o pogrzebanym kluczu i gilu, i o szarej mgle, która zdawała się martwotą, i o tajemnicy, której panna Mary nie chciała nikomu powierzyć. Opowiadał o tem, jak przyszedł, w jaki sposób mu opowiedziała o ogrodzie, o wątpliwości co do panicza Colina i ostatecznie opowiedział całą historję wprowadzenia go do ukrytego państwa w związku z wypadkiem z Benem Weatherstaffem. Oburzona twarz Bena, zaglądającego przez mur, i nagle rozbudzona siła panicza, wszystko to wywoływało naprzemian to rumieńce, to bladość na śliczną twarz pani Sowerby.
— Jak Boga kocham! — wołała. — Jak to dobrze, że ta mała panienka przyjechała do Misselthwaite. Było to zarówno dobre dla niej, jak zbawienne dla niego. Więc stał na nogach! A my tu wszyscy myśleliśmy, że to biedactwo niespełna rozumu i połamane, i pokręcone na wszystkie strony!
Zadawała mnóstwo pytań, a niebieskie jej oczy pełne były zamyślenia.
— Cóż oni tam mówią we dworze, że taki teraz zdrów i wesół, i nie narzeka, nie jęczy? — pytała.
— Oni już sami nie wiedzą, co myśleć — odparł Dick. — Każdziuchnego dnia inaczej panicz wygląda. Twarz mu się wypełnia i już nie jest taka ostra, a bladość znikła jak kamfora. Ale zawsze przecież musi trochę narzekać — dodał z bardzo ubawioną miną.
— Czemuż to? Na miłosierdzie Boskie! — pytała pani Sowerby.
Dick chytrze się uśmiechnął.
— Umyślnie tak narzeka, żeby nie odgadli, co się tam dzieje. Gdyby doktór wiedział, że mu dobrze, i że może stanąć o własnej sile, toby napisał o tem do jaśnie pana. A panicz znów sam chce tę tajemnicę ojcu wyjawić. Będzie teraz czary robił codzień ze swojemi nogami, dopóki ojciec jego nie wróci, a potem wejdzie do jego pokoju i pokaże, że jest silny i prosty, jak wszyscy chłopcy. Ale i panicz, i panna Mary myślą, że najlepiej będzie trochę pokaprysić, pokrzyczeć, narzekać od czasu do czasu, żeby ludzie nie mogli niczego przewąchać.
Pani Sowerby serdecznie i szczerze śmiała się, zanim jeszcze ostatnie zdanie wypowiedział.
— Oj! Ci to się dobrze bawią — rzekła — ręczę za to. Zagrają doskonale komedję, a dzieci niczego tak nie lubią, jak grać komedję. No, opowiadaj mi jeszcze o nich, moje dziecko.
Dick przestał grabić, przysiadł na piętach i zaczął opowiadać. Oczy miał wesołości i roześmiania pełne.
— Panicza znosi się w krześle za każdym razem, gdy wychodzi — objaśniał. — A on gniewa się na służącego Jana, że go nie wiezie dosyć uważnie. Taki się niby robi bezsilny, o ile tylko może, a głowy nigdy nie podnosi, dopiero, jak już sami zupełnie jesteśmy. A piszczy, a narzeka, gdy go w tym fotelu sadowią! I panicz, i panna Mary tak się bawią; a jak on narzeka i skarży się, to panienka mówi: «Biedny Colin! Czy cię tak bardzo boli? Mój Boże! Takiś strasznie słaby? Biedny Colin!» Tylko w tem bieda, że się czasem ledwo wstrzymać mogę, żeby nie wybuchnąć śmiechem. Skoro już potem bezpieczni jesteśmy w ogrodzie, to się aż duszą ze śmiechu. Nieraz muszą głowy chować w poduszki panicza, żeby ich ogrodnicy nie usłyszeli, jeżeli przypadkiem są w ogrodzie.
— Im więcej się śmieją, tem lepiej dla nich — rzekła pani Sowerby, sama się śmiejąc. — Zdrowy śmiech jest dla dziecka zdrowszy, niż codzienne branie pigułek i leków. Ci dwoje to na pewno wyzdrowieją i utyją.
— Oni już przytyli — rzekł Dick. — Tacy są głodni ciągle, że nie wiedzą, jakby to zrobić, żeby móc dostać więcej jeść, ażeby się nikt nie domyślił. Panicz mówi, że jeśli pośle po więcej jedzenia, to wcale już wierzyć nie będą chcieli, że jest kaleką. Panna Mary znów mówi, że paniczowi odda swoją część, ale on powiada, że jak panienka będzie głodna, to schudnie, a oni muszą utyć oboje równocześnie.
Pani Sowerby tak serdecznie się śmiała, słysząc o tych trudnościach, że tylko kiwała się naprzód i wtył w swej modrej sukni, a Dick jej wtórował.
— Powiem ci coś, synku — rzekła pani Sowerby, gdy się uspokoiła. — Mam już sposób, żeby mu dopomóc. Gdy rano do nich pójdziesz, zaniesiesz im koneweczkę świeżego, dobrego mleka, i upiekę im chleba wiejskiego, albo bułeczek z porzeczkami, takich, jak to wy lubicie. Niema nic lepszego, jak świeże mleko i chleb. Będą mogli zaspokoić swój apetyt w ogrodzie, a to, co zjedzą w domu, będzie już tylko dodatkiem.
— Oj, matuś! — mówił Dick z uwielbieniem. — Dziw, jakaś ty mądra! Zawsze matusia radę na wszystko wynajdzie. Wczoraj byli w wielkim ambarasie. Nie wiedzieli zupełnie, co zrobić, jak wytrzymać, żeby nie zażądać więcej jedzenia — takie mieli pustki w żołądku.
— Oboje prędko rosną i oboje prędko wracają do sił i zdrowia. Takie dzieci, to jak młode wilczki, a pożywienie to dla nich krew i ciało — mówiła pani Sowerby. Potem uśmiech podobny do uśmiechu Dicka okrasił jej usta.
— O, ale to się naużywają! — dodała.
I słuszność miała ta dobra, zacna matka; a nigdy nie miała większej, jak wtedy, gdy powiedziała, że chętnie będą «grali komedję». Dla Colina i Mary było to źródłem drżeniem przejmującej rozrywki. Myśl uchronienia się przed podejrzeniami poddała im bezwiednie najpierw zdumiona pielęgniarka, później dr. Craven.
— Apetyt się ogromnie paniczowi poprawił — rzekła dnia pewnego. — Dawniej nic panicz nie jadał i nie lubił potraw!
— Teraz wszystko lubię — odparł Colin; potem zaś, widząc pielęgniarkę, przyglądającą mu się z ciekawością, przypomniał sobie nagle, że może nie powinien wyglądać na zbyt zdrowego. — W każdym razie rzadziej bywa, że mi coś nie smakuje. To skutek świeżego powietrza — dodał.
— Być może — powtórzyła pielęgniarka nieufnie. — Ale muszę pomówić o tem z drem Craven’em.
— Jak ona na ciebie patrzała! — rzekła Mary, gdy tamta wyszła z pokoju. — Jakgdyby myślała, że jest coś, co należy zbadać.
— Nie chcę, by robiła jakieś dochodzenia — rzekł Colin. — Jeszcze nikt się niczego nie powinien domyślać.
Gdy tego rana przybył dr. Craven, wydawał się również ogromnie zdziwiony. Ku niezadowoleniu Colina, stawiał mu mnóstwo pytań.
— Dużo bardzo przebywasz w ogrodzie? — badał. — Gdzie zwykle chodzisz?
Colin przybrał zwykły wyraz twarzy, zupełnej obojętności na sądy ludzkie.
— Nie chcę, żeby ktokolwiek bądź wiedział, dokąd się udajemy — odparł. — Chodzę tam, gdzie mi się podoba. Wszyscy otrzymali rozkaz, żeby mi w drogę nie wchodzili. Nie chcę, żeby mi się przyglądali. Dobrze pan o tem wie!
— Zdaje się, że cały dzień przebywasz na dworze, ale ci to chyba nie szkodzi. — Przeciwnie nawet. Pielęgniarka twierdzi, że teraz jadasz więcej, niż jadłeś kiedykolwiek.
— A może — zaczął Colin, natchniony nowym pomysłem — a może to apetyt nienaturalny!
— Wątpię, bo pożywienie ci służy — rzekł dr. Craven. — Nabierać zaczynasz ciała i cerę masz zdrowszą.
— A może — może ja puchnę i mam gorączkę — rzekł Colin, przybierając smutną, stroskaną minę. — Ludzie skazani na śmierć, bywają nieraz — różni.
Dr. Craven głową potrząsnął. Trzymał dłoń Colina, odchylił rękaw i ujął go za ramię.
— Wcale nie masz gorączki — rzekł zamyślony — a ciało takie, jak twoje obecnie, oznacza zdrowie. Jeśli się tak utrzymamy, mój chłopcze, to niema co myśleć o śmierci. Ojciec twój będzie ogromnie szczęśliwy, gdy usłyszy o tak znacznem polepszeniu.
— Nie chcę, żeby usłyszał! — wściekle wybuchnął Colin. — Potem będzie się jeszcze gorzej martwił, jeśli mi się znów pogorszy — a mnie gorzej będzie już dziś w nocy. Będę miał napad z gorączką! Zdaje mi się, że już się zaczyna. Nie chcę, żebyście pisali do tatusia, nie chcę, nie chcę! Pan mnie irytuje, choć wie, że mi to szkodzi! Już mi się zaczyna robić gorąco. Niecierpię, żeby o mnie mówili i żeby o mnie pisali, tak samo, jak znieść nie mogę, by na mnie patrzano!
— Cicho, cicho, chłopcze kochany — uspokajał go dr. Craven. — Nic się pisać nie będzie bez twego pozwolenia. Zanadto wszystko bierzesz do serca. Nie możesz psuć tego, co się dobrego zrobiło.
Nie mówił już więcej o liście do pana Cravena, a pielęgniarkę ostrzegł na uboczu, by nawet o możliwości listu nie wspomniała.
— Chłopcu jest bezporównania lepiej — mówił. — Zmiana na dobre w jego zdrowiu jest wprost anormalna. Lecz teraz z własnej nieprzymuszonej woli robi on to, do czego żadną silą zmusić go nie mogliśmy. Wciąż jednakże jeszcze łatwo się podnieca, więc nie trzeba mówić nic takiego, coby go irytowało.
Mary i Colin przerazili się nienażarty i rozmawiali lękliwie. Od tej chwili poczęło się ich «granie komedji».
— Wiesz, zdaje mi się, że będę zmuszony mieć «napad» — mówił Colin z żalem. — Nie pragnę go mieć, a czuję się teraz zbyt dobrze, by się móc wprowadzać w taki «porządny». Kto wie, czy mi się wogóle uda dostać ataku. Gardło nigdy mi się teraz nie ściska, a rozmyślam tylko o rzeczach ładnych i miłych, nie o straszliwych. Ale jeśli zaczną znów gadać o pisaniu do ojca, to będzie trzeba jednak coś wymyślić!
Postanowił sobie mniej jadać, lecz niestety! Wykonanie tego świetnego pomysłu okazało się nader trudne, wobec tego, że budził się co rano z wilczym apetytem, stół zaś przy sofie zastawiony bywał śniadaniem, składającem się z chleba domowego pieczenia, masła świeżego, ślicznych, białych jajek, marmolady i bitej śmietany. Mary jadała z nim razem, a gdy znaleźli się przy stole, zwłaszcza gdy woń gorącej szynki wydobywała się z pod srebrnej pokrywy, wtedy — o! wtedy z rozpaczą spoglądali sobie w oczy.
— Wiesz, zdaje mi się, że dzisiaj to jeszcze wszystko sobie zjemy — mawiał zwykle wkońcu Colin. — Zato odeszlemy do kuchni trochę z drugiego śniadania i cośkolwiek z obiadu.
Lecz, niestety! Nigdy im się to jakoś nie udawało, a doczysta wyjedzone półmiski wywoływały komentarze w kredensie.
— Życzyłbym sobie bardzo — mawiał też Colin — by plastereczki szynki były trochę grubsze; taka porcyjka na każde z nas, to stanowczo za mało.
— Właściwie to dosyć dla kogoś, co ma umrzeć niedługo — odpowiadała Mary — ale nie wystarcza dla kogoś, kto ma żyć. Czasem tobym pewnie ze trzy takie porcje zjadła, gdy przez okno to cudne powietrze napływa i zapach od wrzosowiska idzie...
Tego rana, gdy Dick, po dwugodzinnej wspólnej zabawie, poszedł za wielki krzak różany i wyniósł stamtąd dwa blaszane naczynia, z których jedno było napełnione świeżem mlekiem, a w drugiem znajdowały się świeże bułeczki z porzeczkami, zawinięte w czystą serwetę — zawinięte tak starannie, że jeszcze były gorące, było okrzyków radości coniemiara. Jak też poczciwie ze strony pani Sowerby, że o nich pomyślała! Jaka to musi być dobra i rządna kobieta! Jakież te bułeczki były wyborne! A co za mleko znakomite!
— Czary są w niej, zarówno jak w Dicku — mówił Colin. — I one nasuwają jej pomysły dobre, jak robić rzeczy ładne. Ona stanowczo czaruje. Powiedz matce, Dicku, że jesteśmy jej wdzięczni, ogromnie wdzięczni!
Colin lubił używać wyrażeń, jak dorośli. Miał w tem pewne upodobanie. A miał je do tego stopnia, że chciał się jeszcze lepiej wyrazić.
— Powiedz matce, że wzruszeni jesteśmy jej dobrocią i niewymownie wdzięczni.
Potem zaś, zapominając o swej powadze, dopadł do baniek i począł opychać się bułeczkami i mleko pił chciwie wielkiemi łykami, poprostu, jakby robił każdy mały, głodny chłopczyk, który się wyhasał dowoli i wybiegał na świeżem powietrzu; a był już od dwóch godzin po śniadaniu.
To dało początek całemu szeregowi miłych wydarzeń. Przedewszystkiem odrazu doszli do przekonania, że pani Sowerby, zmuszona myśleć codzień o nakarmieniu czternastu istot, nie może żywić jeszcze ich dwoje bez uszczerbku dla siebie. Poprosili ją zatem, by na cel ten pozwoliła sobie przysyłać ich zaoszczędzone szylingi.
Dick uczynił nadzwyczajne odkrycie, a mianowicie, że w lesie — tam, gdzie go Mary po raz pierwszy ujrzała, przygrywającego zwierzątkom na fujarce — znajdowała się głęboka, a niewielka jama, z której mogliby zrobić doskonały piecyk i piec kartofle i jaja. Pieczone jaja były nieznanym a wykwintnym przysmakiem, zaś pieczone, ogromnie gorące kartofle z solą i świeżem masłem były potrawą godną króla lasów, pozatem można się było znakomicie niemi najeść. Mogli sobie nakupić jaj i kartofli, ile dusza raczyła, i najeść się za wszystkie czasy, a nie potrzebowali sobie wyrzucać, że krzywdzą kogokolwiek w domku na wrzosowisku.
Każdego pogodnego poranka mistyczne zgromadzenie odprawiało czary pod drzewem śliwkowem, którego baldachim coraz gęstniał wobec rozrastających się listków po krótkich dniach kwitnienia. Po ceremonji Colin zaczynał swe ćwiczenia w chodzeniu, potem zaś w ciągu dnia przedsiębrał je kilkakrotnie. Co dnia nabierał więcej sił, codzień z większą łatwością mógł chodzić i coraz dalej. I co dnia wzmagała się jego wiara w czary — i nic w tem dziwnego. Próbował jednego ćwiczenia po drugiem, w miarę, jak mu przybywało sił, Dick zaś coraz nowych uczył go rzeczy.
— Wczoraj — mówił pewnego rana po dniu nieobecności — poszedłem do Thwaite za interesem matki i koło oberży «Pod Niebieską Krową» widziałem Boba Hawortha. To najsilniejszy człowiek z naszej okolicy. Jest pierwszym atletą, a skacze wyżej, niż ktokolwiek bądź, i rzucać umie najlepiej młotem. Jednego roku to na różne ćwiczenia sportowe poszedł do Szkocji. Mnie znał, jak jeszcze byłem całkiem mały, a że jest przyjacielski, więc go zapytałem o kilka rzeczy. Nazywają go tu wszyscy atletą, a ja sobie pomyślałem o was, paniczu, i mówię mu: «Co ty robisz, Bob, że masz takie silne i twarde muskuły? Czy robisz jakie specjalne ćwiczenia?» A on mówi: «Ano naturalnie, chłopcze, żem się ćwiczył. Był tu raz w Thwaite taki jeden siłacz, co sztuki pokazywał, i on mnie nauczył, jak wyrabiać sobie ręce, nogi i muskuły w całem ciele». A ja mówię: «Czy delikatny chłopiec mógłby się też wzmocnić?» Na to on się roześmiał i mówi: «Czy to ty niby masz być tym delikatnym chłopcem?» A ja mówię: «Nie, ale znam jednego młodego panicza, który przychodzić zaczyna do zdrowia po długiej chorobie i chciałbym znać twoje sposoby, żeby i jego nauczyć». Nie mówiłem mu nazwiska, a on się też nie pytał. Mówiłem już, że to poczciwy chłopak: wstał, pokazał mi niektóre ćwiczenia, a ja je powtarzałem, ażem się ich napamięć nauczył.
Colin pochłaniał każde słowo.
— I możesz mi pokazać? — wołał. — Czy byłbyś taki dobry?
— No, ma się rozumieć — odparł Dick, powstając z miejsca. — Ale on mówił, że najpierw trzeba to wolno robić i uważać na siebie, żeby się nie zmęczyć. Trzeba niekiedy wypoczywać i głęboko oddychać, i nie męczyć się.
— Będę ostrożny — rzekł Colin — tylko mi pokaż! Pokaż! Dicku, jesteś «najczarowniejszym» chłopcem na świecie!
Dick stanął na trawniku i wykonał starannie szereg ćwiczeń gimnastycznych. Colin przyglądał mu się z rosnącem zajęciem. Siedząc, mógł wykonywać niektóre ruchy. Potem ostrożnie wykonał kilka, stojąc — Mary ich naśladowała. Sadza, przyglądająca im się ciekawie, była ogromnie podniecona; zleciała ze swej gałęzi i skakała dokoła niestrudzenie, nie mogąc naśladować ruchów dzieci.
Od tej pory ćwiczenia owe, zarówno jak czary, stanowiły obowiązek dnia. Colin i Mary wprawiali się coraz bardziej, i taki im to dawało apetyt, że byliby zgubieni, gdyby nie koszyk, stawiany co dnia przez Dicka za krzewami. Tymczasem piecyk w lesie w połączeniu z poczciwą pamięcią pani Sowerby tak był wystarczający, że pani Medlock, pielęgniarka i dr. Craven w głowę zachodzili ze zdumienia. Można zaiste nie ruszyć śniadania i zdawać się lekceważyć zupełnie obiad, gdy się jest najedzonym aż po uszy pieczonemi jajami i kartoflami, i mlekiem świeżem, i plackami owsianemi, i bułkami, i miodem, i bitą śmietaną.
— Tyle jedzą, co nic — mówiła pielęgniarka. — Umrą z głodu, jeśli im się nie zdoła wytłumaczyć, że muszą przecież przyjmować trochę pokarmu. A jednak niech pani spojrzy, jak wyglądają!
— Spojrzyj! — zawołała z pogardą najwyższą pani Medlock. — Oj! już mnie te bębny na śmierć zamęczyły! Toć to doprawdy para młodych djabłów. Jednego dnia

suknie im za ciasne, a drugiego nosem kręcą na najlepsze potrawy, jakie kucharz wymyślić potrafi. Ani na ząb nie spróbowali tej młodej perliczki, takiej wybornej. I biedna gospodyni «wynalazła» dla nich nowy budyń, a oni go odesłali nietknięty, do kuchni. Aż się biedaczka popłakała. Boi się okropnie, że na nią wina spadnie, jeśli się na śmierć zagłodzą.
Dr. Craven przyjechał i przyglądał się Colinowi długo i uważnie. Miał twarz bardzo znękaną, gdy pielęgniarka z nim rozmawiała i pokazywała mu nietknięte niemal śniadanie, które umyślnie schowała, by mu je pokazać — lecz znękany był bardziej jeszcze, gdy usiadł przy Colinie i począł mu się przyglądać. Był zniewolony z powodu interesu wyjechać do Londynu i dwa tygodnie pacjenta swego nie widział. Młodzi nabierają sił bardzo prędko. Woskowa bladość ustąpiła na twarzy Colina miejsca ciepłym tonom różowym; piękne jego oczy jasno teraz na świat patrzały, a doły w policzkach i na skroniach wypełniły się, śladu po sobie nie zostawiając. Ciężkie, ciemne loki, opadające na czoło, stały się jedwabiste i jakby życia pełne. Usta mu wypełniały i nabrały koloru zdrowego. Naprawdę, trudno było uwierzyć, by to miał być ów inwalida, na śmierć skazany.
Dr. Craven ujął go pod brodę i przyglądał mu się z uwagą.
— Bardzo się martwię, że nic teraz nie jesz — mówił. — To niedobrze. Wszystko, co się dobrego stało, znów pójdzie na marne — a wydobrzałeś w niepojęty sposób! Takiś miał dobry apetyt jeszcze niedawno!
— Przecież mówiłem panu, że to apetyt nienaturalny — odparł Colin.
Mary siedziała na krześle obok nich i nagle wydała dźwięk ogromnie dziwny, który usiłowała tak gwałtownie stłumić, że dostała czkawki.
— Co się stało? — rzekł dr. Craven, odwracając się ku niej.
Mary spoważniała.
— Było to coś pomiędzy kichnięciem a kaszlem — odparła z obrażoną godnością — i to mi się dostało do gardła.
— Ale — mówiła później do Colina — trudno: nie mogłam się powstrzymać. Tak parsknęłam, bo sobie zupełnie nagle przypomniałam, jak zabawnie wyglądałeś z tym ogromnym kartoflem w ustach, jaką miałeś wtedy twarz wypchaną, jak gryzłeś kromkę z szynką.
— Czy jest jakakolwiek możliwość, że te dzieci potajemnie gdzieś dostają jeść? — pytał dr. Craven panią Medlock.
— Żadnej możliwości niema, chyba, żeby sobie wykopali co, lub z drzewek zerwali — odparła pani Medlock. — Cały Boży dzień siedzą na dworze, i to tylko ciągle we dwoje. Zresztą, gdyby chcieli czegoś innego, niż to, co dostają, toby im się przecież zaraz dało.
— Więc dobrze — rzekł dr. Craven. — O ile niejedzenie tak im służy, to niema się czem trapić. Przecież to inny chłopak teraz.
— I panienka to samo — odparła pani Medlock. — Wszak to zupełnie ładne dziecko, odkąd utyła i straciła ten cierpki, niemiły wyraz twarzy. Włosy jej urosły, zgrubiały, i taką ma cerę zdrową. Takie to było ponure i niepoczciwe, a teraz oboje z paniczem śmieją się, jak warjaty. Może z tego tak tyją.
— Może z tego — odparł dr. Craven. — Niech się śmieją!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Frances Hodgson Burnett i tłumacza: Jadwiga Włodarkiewiczowa.