Tajemnicza kula/Rozdział XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Edgar Wallace
Tytuł Tajemnicza kula
Wydawca Wydawnictwo J. Kubickiego
Data wyd. 1920
Druk Sp. „Gryf”
Miejsce wyd. [Warszawa]
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Flat 2
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XIII.
Czuwający.

Gdy ponury dzień zimowy chylił się ku zachodowi, wzrastały obawy Beryl Martin. Jaką sprawę mógł mieć Leamington w Braymore House? Nie mogła tego pojąć... Tylko mając w pamięci jego twarz, nie mogła się uwolnić od podejrzeń, że udał się, by obejrzeć budynek za dnia z zamiarem wynalezienia sposobu wtargnięcia tam w nocy...
Rozsunąwszy zasłonę, wyjrzała w mgłę i zdała sobie sprawę, że jest to noc doskonała dla wykonania tak rozpaczliwych planów. Chodziła z pokoju do pokoju w stanie niezmiernego podniecenia, odpowiadając w roztargnieniu na pytania matki.
W końcu, gdy dalsze czekanie stało się niemożliwe, zamieniając obawy jej w pewność tak, że prawie widziała go, jak wchodził do mieszkania i stawiał czoło Loubie z tą bladą, skurczoną twarzą, której nie mogła zapomnieć, ubrała się i wyszła na ulicę, prawie biegnąc w stronę Braymore House, jakby on w tej chwili miał tam wejść i ona bała się, by nie było zapóźno na powstrzymanie go.
Gdy przybyła, nie mogła złapać tchu.
Liczne okna budynku błyszczały przez mgłę. Łatwo było jej obserwować, nie będąc widzianą, ale równie łatwo było Leamingtonowi, przejść tuż koło niej tak, by o tem nie wiedziała. Gdybyż tylko dokładnie wiedziała, które były okna Louby! przynajmniej mogłaby wpoić w nie swe oczy i patrzeć, czy ktoś w tę stronę nie idzie!
Teraz, gdy stała w miejscu, zdała sobie sprawę z daremności tej obecności i nieprawdopodobieństwa z tak dziwnego zbiegu okoliczności, by mogła go przyłapać i uprzytomnić. A było to także zarówno za wcześnie, jak i zapóźno na to, by Louba był w domu. Jeśli Frank ma przyjść, to napewno przybędzie w nocy, długo po powrocie Louby z jego wieczornych rozrywek.
Jednak nie mogła się oderwać.
Ilekroć zabrzmiały kroki, udawała, że tylko przechodzi koło domu, ale wciąż powracała do miejsca, skąd zdawało się jej, że może obserwować okna Louby.
Zgniotła okrzyk, gdy jakaś ręka spoczęła na jej ramieniu.
— O! — kto to? — wyszeptała drżąc i odetchnęła lżej, gdy zobaczyła, że nie jest to policjant.
— Musi pani być zimno — czeka pani już długo — rzekł łagodny głos i ujrzała, że jest to mały człowiek o delikatnej, miłej twarzy.
— Skąd pan wie?
— Bo ja także czekam — odrzekł.
— Czeka pan? Na co?
— Poprostu, by zobaczyć, co się dzieje. Pani śledzi okna Louby, prawda?
— Jakto — nie... ja nic nie śledzę... Ja tylko... przechodzę tędy — rzekła i odeszła, a mózg jej wirował w zamieszaniu.
Kto to mógł być? Czy było możliwe, by był to ktoś policji, czyhający na Franka? Odrzuciła tę myśl jako absurdalną, a jednak obawy jej wzrosły.
Obeszła szybko blok budynków i powróciła znów tam, do miejsca, gdzie przemówił do mej mały człowiek.
Nie było nikogo. Pochyliła się nad barjerą, otaczającą ogrody, i zastanawiała się, czy nie ostrzec Louby, by do końca swego pobytu w Anglji trzymał się zdała od swego mieszkania. Ale odrzuciła tę myśl. Toby tylko wplątało Franka, a ona chciała go ratować.
— To są okna Louby — rzekł ten sam łagodny głos.
— Dlaczego stoi pan tutaj? — zapytała. — Mówi pan, że czeka, by zobaczyć, co się dzieje... Czego się pan spodziewa?
— O, nie wiem — ale czuję się ostatnio bardzo podniesiony na duchu. To było długie czekanie, ale czuję, że iteraz prawie już skończone.
— Jak długo czekał pan?
— O, wiele lat! wiele lat!
— Lat? Ja chcę zapytać, jak długo czeka pan tutaj...
— Prawie od zmierzchu...
— I widział pan, by ktoś wchodził? — spytała bez tchu.
— Pani ma na myśli — przez okno? — zaśmiał się.
— Owszem, oczywiście — także i przy innych sposobnościach — Przypominam sobie już lata temu — —
— Kto wszedł przez okno?
— Jakiś człowiek... jakiś człowiek, w którym pokładam wielkie nadzieje... I wyszedł — i nie jestem zupełnie pewny —
— Jak da<vno temu — jak dawno temu wyszedł?
— O, dawno już — popatrzał bacznie na nią, gdy ona wahała się między ulgą a przerażeniem. — To nie był ten, o którym pani myśli — dodał.
— Co pan ma na myśli — skąd pan wie! — zawołała.
— Czy pani nie jest tą dziewczynką, którą Louba zmusza do poślubienia go?
— Co... pan — przerwała w osłupieniu...
— Patrzałem zeszłego wieczoru przez okno — rzekł spokojnie. — Nie słyszałem ani słowa, ale dokładnie wiedziałem, co się dzieje. Widziałem wasze twarze. Widziałem papiery, jakie pani pokazywał... Ja znam Loubę bardzo dobrze! — zakończył z pewnego rodzaju zadowoloną dumą.
Cofnęła się.
— Kim pan jest? — zapytała.
— Nazywam się Weldrake. Nie jestem kimś specjalnym... Tylko niegdyś miałem syna — on był inny — on był wielki, ładny chłopiec... On —
— Pan patrzał przez okno? — spytała.
— Tak — odrzekł zamyślony — przypuszczam, że się to wydaje bardzo złe... Wiem, że niegdyś wydawałoby się tak... Ale to już dawno temu... Widzi pani, jeśli żyje się nadzieją, jak ja — to czasem musi się mieć —
— Czego się pan spodziewa — przerwała.
— Obiecałem memu chłopcu, że będzie pomszczony. Obiecałem mu, że nie spocznę w domu, aż się tak nie stanie. I czekaliśmy długo — a każdy dzień przysparzał Loubie nieprzyjaciół. Teraz to już nie może długo trwać. Niech się pani nie smuci... Tylko trochę odraczać małżeństwo, i będzie pani uwolniona od niego... Naprawdę, być może, że jutro rano...
Chociaż wyglądał łagodnie, jednak uśmiech jego przerażał ją. Jego poufny sposób mówienia — zdawało się, że jest w nim coś nienormalnego — co on wiedział o Franku? Co podejrzewał?
— Nie chcę być uwolniona — rzekła — stoję tu tylko dlatego, że się o niego boję.
— Tak. Pani była zaręczona z tym młodym chłopcem, z którym wczoraj wracała pani do domu. Pani boi się, że on zabije Loubę.
— Nie — nigdy nie myślałam o czemś podobnem! — zawołała. — Nie rozumiem tego, co pan mówi — ani dlaczego pan tu czeka... Zdaje mi się, że byłoby lepiej, by pan odszedł, zanim policja nie przyjdzie się dowiedzieć, co pan tu tak śledzi...
Chociaż próbowała nadać siłę głosowi, to jednak drżała cała, gdy odchodziła.
Nie miała odwagi powrócić do tego samego miejsca, więc przeszła przez ulicę, patrząc na szparę światła, zwijającą się w storach okna Louby, oczyma, które pragnęły przeszyć te mury i zobaczyć, co się tam wewnątrz dzieje.
Gdyby była w stanie uczynić to, ujrzałaby coś takiego, że wolałaby pozostać ślepą.
Emil Louba leżał martwy w swem łóżku z oznakami gwałtownej śmierci. Obok łóżka, wpatrzony w niego, stał Frank Leamington.
Przysiągł, że zabije Loubę raczej, niż zezwoli na poślubienie go przez Beryl. Ale teraz, gdy czyn ten był dokonany, groza ogarnęła go, gdy patrzał na te ohydne zwłoki człowieka, którego nienawidził...
Cofnął się do okna, jakby w zamiarze ucieczki — ale z wysiłkiem powstrzymał się. W każdym razie człowiek ten zasłużył na śmierć! Beryl była wolna! Ale zakończy swą sprawę...
Przeszedł do następnego pokoju i słuchał w naprężeniu. Przycisnął ucho do zamkniętych drzwi, ale słyszał tylko ciszę.
Powrócił do biurka i gorączkowo zaczął przeszukiwać szuflady. Nie znajdując kwitów, jakich szukał, naprężając uszy na każdy szelest, zrezygnował z poszukiwań i powrócił do sypialni. Nie spojrzawszy nawet na sztywną postać na łóżku, pośpieszył ku oknu i wyszedł wyjściem na wypadek pożaru, połączonem teraz z drabiną, którą tak bezszelestnie ustawił.
Mgła była gęstsza niż wtedy, gdy Beryl opuściła dom i ciemność opuściła się czarna. Chroniło go to przy przedostawaniu się do bramy.
Wyciągnięta jego ręka dotknęła ręki innej osoby — i gdy ochłonął, zawołał:
— Kto to?
Beryl zgniotła okrzyk.
— Frank!
— Beryl, o, chodź stąd!
Ujął ją za rękę i popędził na ulicę.
— Co tu robisz, Beryl? — zapytał.
— Chciałam iść... do Louby... Nie mogłam znieść już dłużej...
— Chciałaś iść do Louby!
— Tak. To wydawało mi się jedynem... Widziałam jak ktoś czekał i chciałam powiedzieć mu... Był to mały człowiek i nie byłabym wspomniała o tobie...
— Chciałaś iść do Louby o tej porze w nocy?
— Nie wiedziałam, czy ty jesteś tam... czy byłeś... czy przyjdziesz... Nie mogłam wrócić do domu, zanim nie dowiem się... Więc chciałam się z nim zobaczyć — i gdyby był w domu, mogłabym mu powiedzieć, że widziałam człowieka czekającego na dole — i ostrzec go. Czy on jest tam — Louba czy jest? u siebie?...
— Tak... On jest tam....
— Widziałeś się z nim? Frank? pokłóciłeś się z nim... Ty — Nie miała odwagi zapytać wyraźnie o to, czego się bała.
— Musisz wrócić do domu, Beryl i nie mów nikomu, żeś tu była. Czy ktoś widział cię?
— Nie wiem — zdaje się, że nie. Ale powiedz mi, coś ty zrobił, Frank?
Gdy tuliła się do niego, w głosie jej było dziwne przerażenie.
— Proszę powiedz mi... ja muszę wiedzieć... Frank!
— Nic nie zrobiłem — idź do domu, Beryl. Ja chcę namyśleć się nad temi rzeczami..
— Mówisz, że Louba jest tam? Coś musiało zajść między wami!
— Beryl, nie mogłem znaleść twych kwitów. Na ile opiewały? On je miał, prawda? Widziałaś je sama?
— Tak — 50 tysięcy funtów. Miał ze sobą wczoraj u sir Harry Marshley’a.
— I nie zniszczył ich, gdyś obiecała wyjść za niego?...
— Nie — chciał dopiero po ślubie — powiedział, że mi potem je da. O, nie martw się ani niemi, ani mną... To o ciebie chodzi, Frank. Powiedz mi, co się stało?
— Zdaje mi się, że to nic, czy znajdą się, o ile chodzi o ciebie... Niktby cię nie mógł oskarżać... I on niema spadkobierców, o ile wiem... — Popatrzał na Braymore House, jakby myślał o powrocie i powtórnem poszukiwaniu.
— Jak mogłeś szukać, jeśli on tam był — chyba że... — słowa zamarły na jej ustach.
— Idź do domu, Beryl, idź do domu! — błagał, wskazując w kierunku Edward Square. — Ale nic nie wiesz o dzisiejszej nocy! Nie przyszłaś tu! Nie widziałaś mnie! Idź szybko do domu!
— Nie mogę, Frank — póki nie będę wiedziała — nie mogła wypowiadać słów w drżeniu warg i zlitował się nad nią.
— Beryl — rzekł, pochylając się ku niej. — Widziałem Loubę — ale przysięgam, że nie zrobiłem mu nic złego... Nie pytaj o nic — tylko uwierz w to i idź do domu!
Uwierzyła z wdzięcznością, z niewypowiedzianą ulgą. Nie chciała stawiać dalszych pytań o jego odwiedziny u Louby. Była więcej niż zadowolona, że może uchwycić się jego zapewnienia i zniszczyć wszystko, co mogłoby tem zachwiać.
— Więc nie odprowadzisz mnie — zapytała.
— Nie, Beryl — wybacz — ja —
— Dlaczego chcesz tu czekać?
— Nie, nie będę. Mam się spotkać z przyjacielem — i to wszystko!
Prawie odbiegł od niej, znikając tak nagle we mgle, że podniecenie jego głosu zdawało się drżeć jeszcze w powietrzu, gdy zamarł już dźwięk jego kroków.
Zmusił się teraz do chodzenia i odskoczył nerwowo, gdy zabrzmiały za nim lekkie, drobne kroki. Przycisnął się do muru, czekając, by minęły go. Lecz zatrzymały się przy nim.
— Co z Loubą? — zapytano gorącym szeptem. Pot oblał Franka.
— Co — — czego pan chce —
Wpatrzył się w twarz stojącego przed nim.
— Jestem tak zainteresowany Loubą — szepnął łagodny głos. — Widziałem, jak pan wchodził i wychodził. Cieszę się, że odesłał pan tę dziewczynę do domu. To niema sensu, by była w to wmieszana.
— W co? — rzucił ostro Leamington.
— Jakto... Czy nie powiedział pan, że Loubie coś się stało?
— Nie! nie mówiłem tego!
— Oczywiście — ma pan rację nie mówić o tem — zgodził się uprzejmie mały człowiek.
Gardło Franka ścisnęło się, ale zmusił się do walki:
— Myli się pan — rzekł — nie znam nikogo o tem nazwisku i nigdzie nie byłem.
— Nie, oczywiście, że nie — rzekł z taką zgodliwością, że dla przeciągniętych strun nerwowych Franka zawierało to maximum groźby. — Ale niech pan teraz stąd idzie — jak najprędzej!
— Dlaczego mam odchodzić? O czem pan mówi? — zawołał Frank. Opuszczało go panowanie nad sobą.
— Cicho... Cicho... On zamordował mego syna — i ja wiedziałem, że zapłaci za to — nigdy nie straciłem wiary — ani na chwilę przez tyle lat! Nie można mordować i bezkarnie umrzeć! Morderstwo nie może być zmyte nawet na takim świecie. Czekałem. Poszedłem za nim — szedłem długą drogą — ale — zdaje mi się, że wkońcu mogę wrócić do domu — rzekł z uśmiechem, który w swej szczęśliwości był upiorny dla Franka Leamingtona. Ogarnęło go przerażenie. Chciał odejść od tego małego człowieka, który wyłonił się z mgły, by zajrzeć mu w duszę. Pragnął oddalić się od mieszkania Louby.
— Pan jest obłąkany! — rzekł z wysiłkiem i odbiegł...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edgar Wallace i tłumacza: Franciszek Mirandola.