Tajemnica zamku Rodriganda/Rozdział 90

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Tajemnica zamku Rodriganda
Podtytuł Powieść
Rozdział Epilog
Wydawca Księgarnia Komisowa
Data wyd. 1938
Druk Drukarnia Artystyczna
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Waldröschen
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
EPILOG

Juarez znowu objął władzę nad Meksykiem. — Robert nie brał udziału w egzekucji. Nie mógł patrzeć na śmierć człowieka, którego chciał ratować.
Następnego ranka Zorski, Robert, André oraz obydwaj wodzowie indiańscy jechali konno do San Luis Potosi. Gdy mijali Guanajuato, mały André zatrzymał konia.
— Ah, moi panowie, czy znacie tego konia? wskazał na osiodłanego konia, stojącego przed ventą.
— To wierzchowiec Czarnego Gerarda — rzekł Zorski ze zdumieniem. — Wejdźmy do środka!
Gerard już ich zauważył i wyszedł przed dom. Opowiedział, że był w Santa Jaga i teraz szukał ich, chcąc donieść o ucieczce Landoli i Gasparina Corteja i o wypadkach nad Czarcim Źródłem. Zorski był z tej nowiny bardzo niezadowolony, gdyż obecność Landoli i Corteja bez wątpienia ułatwiłyby proces. Cóż można było jednak poradzić?
Gdy mały oddział, do którego przyłączył się również i Gerard, dotarł do Potosi, Zorski udał się natychmiast z Robertem do prezydenta. Choć Juarez był zawalony pracą, zostali przyjęci.
Juarez mówił poważnie o smutnej śmierci cesarza.
Mówił głosem uroczystym i smutnym. Wzruszenie malowało się również na twarzach obydwu słuchaczy. Po pauzie Juarez zapytał:
— Wkrótce opuścicie Meksyk, nieprawdaż?
— Przypuszczam — odrzekł Zorski. — Ale jakiś czas jeszcze będziemy musieli pozostać pod pana opieką, sennor.
— To mnie cieszy. Możecie być pewni, że zrobię dla was wszystko, co w mojej mocy. Przed wyjazdem trzeba skończyć sprawę Rodrigandów, oczywiście w zakresie, należącym do kompetencji trybunału meksykańskiego.
Do jakiego sędziego mamy się zwrócić?
— Do mnie. Postaram się, aby sprawę ujęły sprawiedliwe ręce. Jeńcy znajdują się jeszcze w klasztorze della Barbara? Jeżeli tak, sprowadźcie ich. Sprowadźcie również Marię Hermoyes, starego haciendera Pedra Arbelleza wraz z córką i Indiankę Karię.
— Tu do Potosi?
— Nie. Udam się do stolicy. Tam niech przybędą jeńcy.
— Rozprawa będzie jawna?
— Oczywiście.
Do transportu jeńców z klasztoru della Barbara do stolicy otrzymacie dostateczną ilość żołnierzy. Kiedyż odjeżdżacie?
— Jutro rano. Do tego czasu konie wypoczną, my zaś będziemy mogli omówić szczegóły z Grzmiącą Strzałą i Sępim Dziobem.
— Wydam odpowiednie rozkazy.
Posłuchanie było skończone. Udali się teraz do sir Lindsey‘a którego zadanie w Meksyku dobiegało końca. Po naradzie postanowiono, aby ze względu na obecność w hacjendzie del Erina Emmy, Kaii i Rezedilli, pojechali tam Grzmiąca Strzała, Gerard i Niedźwiedzie Serce. Pożegnawszy się z sennoritą Emilią, przebywającą w Potosi, ruszyli następnego ranka. Juarez szczodrze wynagrodził Emilię za okazane usługi. — — —
W jakiś czas później odbył się uroczysty wjazd prezydenta Juareza do stolicy Meksyku. Ludność przyjmowała go z niesłychanym entuzjazmem Witała w Zapotece człowieka, który dzięki żelaznej wytrwałości i odwadze z wygnańca zmienił się znów w zbawcę ojczyzny.
Był późny wieczór. Mieszkańcy stolicy spali. Od północy zbliżała się grupka jeźdźców. Przy jasnym świetle księżyca można było rozpoznać, że oddział składa się z jeńca i eskorty. Jeniec był skrępowany i mocno uwiązany do konia. Dwa muły niosły coś w rodzaju lektyki. Rozlegały się z niej bez przerwy biadania i jęki jakiejś kobiety. Eskorta nie przejmowała się nimi wcale.
Oddział dotarł do miasta, minął kilka ulic i zatrzymał się przed siedzibą rządu. Jeźdźcy zeskoczyli z koni. Jeden z nich wszedł do bramy budynku. Na zapytanie wartownika, czego pragnie i w jakiej sprawie przybywa, odparł:
— Czy prezydent jeszcze śpi?
— Nie. Pracuje zwykle do szarego świtu.
— Proszę mnie zameldować. Nazywam się Zorski.
— Hm. Nie wolno mi teraz meldować nikogo. Prezydent nie chce, aby mu przeszkadzano. Proszę przyjść w dzień!
— Nie wasza to sprawa radzić, kiedy mam przyjść! Zameldujcie mnie, a zostanę przyjęty.
Wszedłszy do prezydenta, Zorski chciał go przeprosić, że się zjawia o tak późnej porze, lecz Juarez przerwał radosnym okrzykiem:
— Nareszcie! Oddawna czekałem na was z wielką niecierpliwością.
Nie mogliśmy przybyć wcześniej, sennor. Musieliśmy czekać na towarzystwo z hacjendy. Tymczasem Józefa Cortejo zachorowała. Niepodobna jej było w pierwszej chwili transportować do miasta. Wiadomo panu zapewne, że podczas pobytu w hacjendzie jeden z vaquerów poturbował ją dotkliwie, mszcząc się za krzywdy Arbelleza. Odniosła liczne obrażenia, które zupełnie błędnie leczono. Skutki objawiły się w Santa Jaga w postaci silnego zapalenia, które z trudnością opanowałem.
— Ale teraz jest zdrowa?
— Nie. Wyzdrowieć nie może. Musiałem użyć najrozmaitszych sztucznych środków, aby ją tutaj sprowadzić. Mimo wszystko odczuwa niesłychane bóle. Jęczy i stęka bez przerwy. Skoro środki moje przestaną działać, umrze.
Juarez skinął lekko głową.
— Bóg sam ją ukarał, zanim otworzyły się jeszcze księgi praw. Nie ulega wątpliwości, że istnieje na świecie sprawiedliwość, działająca pewniej od naszej. Czy pan przesłuchał jeńców? Wyznali co?
— Niestety. Nic.
— Spodziewałem się tego. Zbrodniarze ci są tak zakamieniali, że nie można się po nich spodziewać szczerego wyznania. Dobrze, żeśmy swego czasu przejęli list, który z hacjendy del Erina Józefa pisała do ojca. To bądź co bądź bardzo ważny dowód winy.
— A jednak właśnie ze strony Józefy spodziewam się wyznania. Przyczynią się do tego bóle, które ją prześladują. Są naszym sprzymierzeńcem. Jestem przekonany, że bóle zmienią się w straszliwe męki. Zmięknie pod ich wpływem.
— Jako człowiekowi żal mi tej dziewczyny. Jako sędzia muszę przyznać, że na los swój zasłużyła. — Spodziewam się, że wszyscy zamieszkacie u mnie. Corteja i córkę jego trzeba będzie dobrze zamknąć. Zaraz wydam rozkazy.
Następnego ranka przystąpiono do przesłuchania. Wszelkie wysiłki wydobycia prawdy okazały się daremne. Cortejo i Józefa zaprzeczali wszystkiemu zuchwałym tonem, mimo, iż przywalono ich formalnie stosem dowodów.
Cortejo był człowiekiem zaciekłym i bezwzględnym, a przecież przeraźliwe krzyki Józefy przygnębiły go i wzruszyły. Zdawał sobie sprawę, że pozostało jej zaledwie kilka godzin życia. Wina tych straszliwych godzin obciążała jego sumienie. Zdawało mu się, że trawi go jakiś jadowity ogień. Wezwany pośpiesznie ksiądz postanowił wykorzystać ten nastrój. Nakłaniał oskarżonych, aby wyznali prawdę dla uratowania duszy i oczyszczenia sumienia. Józefa, bliska śmierci, zaczęła wołać drżącym głosem, że chce wyznać winę, Cortejo poczuł, że wszelki opór byłby daremny. Zjawił się sam Juarez w otoczeniu wszystkich świadków. Zeznania oskarżonych zaprotokółowano i, stosownie do wymagań ustawy, podpisali je świadkowie.
Przy tej okazji poruszono również sprawę drugiego testamentu sporządzonego przez hrabiego Fernanda. Ukryła go Józefa. Zeznała, że testament jeszcze istnieje i wskazała, gdzie leży schowany. Juarez natychmiast wysłał po ten ważny dokument osobę urzędową. Znaleziono testament podanym przez Józefę ukryciu. W ten sposób w łańcuchu dowodów przeciw Cortejom nie brakło już ani jednego ogniwa.
W kilka godzin później zmarła Józefa. — — —
Następnego dnia sąsiedzi pałacu Rodriganda spostrzegli, że mieszka w nim więcej osób, niż dotychczas. Nikt nie wiedział, kim są przybyłe wczoraj osoby. Nie pokazywały się, nie chcąc, aby wiadomość o tym, iż hrabia Fernando żyje, dotarła do Hiszpanii przed przybyciem tam rzekomego nieboszczyka.
Trzeba było w krótkim czasie załatwić wiele ważnych spraw. — Pewnej nocy na drodze, prowadzącej do Veracruz, po której zwykle jeździł dyliżans pocztowy, pojawił się oddział jeźdźców, eskortujących kilka powozów.
Po pewnym czasie rozeszła się wieść, że Pablo Cortejo został rozstrzelany na podwórzu więziennym za bunt i szereg innych sprawek.
Tak spełniło się przeznaczenie Cortejów.
W tym samym mniej więcej czasie zmarł wśród straszliwych męczarni doktór Hilario. — —

∗             ∗

Kapitan Rodowski siedział w swej pracowni na starym fotelu i patrzył ponuro przed siebie. Na nogach miał grube, niekształtne buty filcowe, sięgające do kolan. Ponadto okryty był podwójnie zło żoną derką. Przed nim stał wierny Ludwik, z równie ponurą i bezradną miną.
— Tak — rzekł Ludwik. Nie znam żadnego środka, panie kapitanie.
— Jesteś tak samo głupi, czy tak samo mądry, jak lekarze! Eskulapi mnie dręczyli, hydropaci zniszczyli, a homeopaci doprowadzili do obłędu. Na ostry reumatyzm zapisują akonitynę, arnikę, belladonnę, lorykninę, chininę, chamomilę, rtęć, nux vomica, pulsatillę, siarkę, rododendron, fitolakkę i maścierz. Aby wyleczyć mnie z łamania kości, każą brać arnikę, pulsatillę, belladonnę, piżmo, jałowiec, siarkę i tatarak. — Niech mi ktoś powie, czy nie stałbym się workiem ziół, proszków i pigułek, gdybym to wszystko chciał przełknąć! Niech wszyscy diabli! Gdyby tak przyszła jakaś wiadomość w rodzaju tej o doktorze Zorskim. Z radości podskoczyłem wtedy do góry i poczułem się jak ryba w wodzie, pamiętasz? Ale teraz — — ah, czy to ktoś pukał, Ludwiku?
— Tak, panie kapitanie.
Ludwik otworzył. Listonosz wręczył depeszę. Starzec szybko chwycił i, przeczytawszy kilka razy pod rząd, wyciągnął ramiona, wołając:
— Hura, hura! Ludwiku! Ośle kwadratowy! Stary bałwanie! Zdejm mi te filcowe buty!
Zerwał się i zaczął ściągać szeroko buty. Ludwik patrzył ze zdumieniem.
— Ależ, panie kapitanie! Buty — — bóle!
— Bóle? Androny! Nic mnie nie boli! Zdrów jestem. Reumatyzm diabli wzięli! Czy znasz treść telegramy? Nie? Otóż dowiedz się, że wszyscy przyjeżdżają, wszyscy! Jutro tu będą wraz z doktorem Zorskim. Hura! Wiwat! Zostawiłem swój reumatyzm w butach. Popatrz, jak żwawo się ruszam!
Istotnie pan kapitan chodził po pokoju żwawym krokiem. Po chwili zawołał:
— Idę natychmiast do willi Rodriganda, aby wręczyć telegram.
— Czy aby pan kapitan potrafi dojść? — niepokoił się Ludwik.
Nie było odpowiedzi. Starzec zeszedł po schodach na dół i pomaszerował przez las do willi Rodriganda. — — —
Mieszkańcy pięknego majątku Rodriganda byli już poinformowani o wszystkim, co zaszło w Meksyku. Przed niedawnym czasem przyszła wiadomość z Hiszpanii, że fałszywy Alfonso siedzi wraz ze swą matką Klaryssą w więzieniu. Równocześnie wypłynął na widownię pleban pewnej pirenejskiej wioski, który złożył obciążające zeznania.
Przed dziewiętnastu laty, tuż przed ważną, brzemienną w skutki rozmową z Gasparinem Cortejo, zjawił się u plebana kapitano brygantów i wręczył zapieczętowany papier, prosząc, aby dokument otworzył, o ile kapitano nie powróci w określonym terminie. Gdy termin minął, pleban odpieczętował papier. Zawierał pisemne wyznanie Gasparina, wymuszone przez kapitana. Pełnomocnik hrabiego Rodriganda potwierdzał w tym piśmie, że kazał porwać małego hrabiego Alfonsa.
Plebana przeraziło to odkrycie. Zasięgnąwszy informacyj, dowiedział się, co tymczasem zaszło w Rodriganda. Cóż miał czynić? Zdawał sobie sprawę, że zeznania jego i posiadany dokument nie wystarczą do zdemaskowania zbrodniarza. Ponadto do nikogo nie mógł się zwrócić z zaufaniem. Hrabianka Roseta była umysłowo chora, hrabiego zaś Manuela uważano za zmarłego. Dopiero gdy Zorski i Mariano przybyli do Hiszpanii i wytoczyli skargę przeciw Alfonsowi, pleban uznał za swój obowiązek poprzeć ich sprawę. Zeznanie jego oraz pismo Gasparina zaprotokółowano. Dołączono do tego zeznanie, złożone na łożu śmierci wobec Mariana. Wynikało teraz bezspornie, że Mariano jest prawdziwym Rodriganda, Alfonso zaś oszustem.
Do wiadomości tych Zorski dołączył uwagę, że nie jest wykluczone, iż w przeciągu dwóch tygodni pojawi się w Zalesiu wraz z towarzyszami.
Trudno opisać radość mieszkańców Zalesia. Nareszcie nadeszła chwila powrotu.
Skoro nadszedł kapitan z telegramem w ręku, radość wzmogła się jeszcze bardziej. Przygotowania na przyjęcia drogich, utęsknionych gości trwały noc całą. Nikt nie mógł zmrużyć oka.
Oczekujący mieli wrażenie, że godziny wloką się niezmiernie wolno. Dopiero pod wieczór rozległ się turkot kół; w kilka chwil później rozłączeni przez szereg lat padli sobie w objęcia.
Po powitaniu towarzystwo rozeszło się po pokojach. Dom był pełen szczęścia.
W jednym z pokojów siedzieli don Manuel, don Fernando i sir Henry Lindsey i ze łzami w oczach rozmawiali o szczęściu swych dzieci. Obok stał Zorski z Rosetą i Mariano z Amy. Nie brakowało również matki i siostry Zorskiego. Książę Olsuna niemało ucieszył się ze swoim synem, doktorem Zorskim, a jego córka szczęśliwa, tuliła się do swego brata. Ze wszystkich ust płynęła cicha modlitwa.
— Gdzież nasza córeczka? — zwrócił się Zorski do żony.
Różyczka podbiegła do ojca i gorąco go ucałowała. Potem jednak zostawiła rodziców samych. Wzruszona, nie zauważyła wcale, że idzie za nią ktoś, kto nie dawno witał się ze swoją matką, leśniczym i starym Ludwikiem. Weszła do pokoju. Po chwili drzwi się otworzyły i stanął w nich Robert.
— Robercie! Drogi, kochany Robercie!
Padła mu w ramiona. Zatonęli w długim pocałunku. Nie słyszeli zbliżających się kroków. Nie zauważyli, że w drzwiach stanęły dwie osoby.
— Jakże jestem szczęśliwy, że widzę twoje oczęta kochane! — zawołał Robert.
— I ja, i ja! — szepnęła.
— Różyczko!
Słowo to padło z pod drzwi. Wypowiedziała je Roseta. Oboje spojrzeli z przerażeniem.
— Mamo... — rzekła Różyczka z uśmiechem zawstydzenia na ustach.
Rodzice podeszli bliżej. Zorski zawołał:
— Robercie, weź nagrodę, która ci się należy! — Złączywszy ich ręce, dodał: — A teraz, mój chłopcze, chodźmy do twoich rodziców. Niechaj się dowiedzą o radosnej nowinie! — — —
Ludwik Starzyński opowiadał staremu Rodowskiemu szczegóły przybycia Zorskiego i towarzyszy do willi Rodriganda. Nagle ktoś dotknął jego ramienia. Odwrócił się i ujrzał jakiegoś człowieczka.
— Ludwiku, znasz mię? — zapytał człowieczek.
Zapytany spojrzał nań, potrząsnął głową i odparł:
— Widziałem już kiedyś tę twarz, ale nie wiem gdzie. Nie mogę sobie przypomnieć.
— Pomogę ci. Jestem twoim bratem. Nazywam się Andrzej.
Ludwik znieruchomiał z radości.
— Co? Co...? — wyjąkał.
— Ależ tak! Sępi Dziób tyle opowiadał mi przy kieliszku o tobie, że postanowiłem cię odszukać. Wrócę jednak znowu do ciszy mej sawany i lasów.
Padli sobie w objęcia. — —
Po kolacji Zorski opowiedział, co zaszło w ostatnich czasach. Sąd hiszpański uznał, że Mariano jest prawdziwym hrabią Alfonso de Rodriganda y Sevilla. Klaryssę skazano na karę dożywotniego więzienia. Taki sam los spotkał rzekomego Alfonsa. Przy końcu swego przemówienia zawiadomił zebranych o zaręczynach Różyczki z Robertem.
Trudno opisać wrażenie tych słów. Powstał gwar. Zaczęły padać pytania: wszyscy winszowali sobie nawzajem i weselili się.
Zaczęło wschodzić słońce. Pierwsze purpurowe blaski oświetliły grupkę ludzi, którzy przeszli przez piekło mąk i zawinęli do cichej przystani niezakłóconego szczęścia...
Powoli wszystko wracało do normy. Życie popłynęło zwykłym trybem. — —
Hrabia Fernando nie wrócił już do Meksyku. Sprzedał swe dobra i pozostał z Manuelem w willi Rodriganda. Młody hrabia Mariano zamieszkał ze swą Amy na zamku w Hiszpanii, odwiedzał jednak często rodzinę w Polsce. Wierny Mindrello został za swe usługi hojnie nagrodzony. Mianowano go zarządcą zamku Rodriganda. Przeżył długie lata w szczęściu i spokoju, zapomniawszy o okropnych chwilach niewoli.
Zorski nie wrócił do praktyki. Żył szczęśliwie u boku Rosety, ciesząc się szczęściem Roberta i Różyczki. Alimpo mieszkał z Elwirą u hrabiego Manuela. Stary leśniczy jeszcze długo zaprzątał Ludwika swoją podagrą. — — —

∗             ∗

Pedro Arbellez wraz z Emmą i mężem jej Helmerem pozostali w hacjendzie del Erina. Zamieszkał u nich mały André, nie uspokoił się jednak. Rozkochany w życiu prerii, nie umiał i nie mógł zapomnieć strzeleckich przygód. Grzmiąca Strzała nie pędził również zbyt spokojnego żywota u boku ukochanej Emmy. Często chwytał z pośród trzody mustanga i urządzał z małym André’m dalekie wyprawy. Długo jeszcze wielbiono jego imię i długo jeszcze opowiadano jego dzielnych czynach w wigwamach czerwnoskórych i namiotach trapperów.
Czarny Gerard zamieszkał z Rezedillą i starym Pirnerem w Guadelupie. Odwiedzał ich często Sepi Dziób i Grandeprise. Bawole Czoło polował jeszcze wiele lat na bawoły i niedźwiedzie, zaglądając od czasu do czasu do swych przyjaciół. Niedźwiedzie Serce uwiózł Karię do siedzib Apaczów, jako swoją squaw. Lecz i Apacz nie mógł spokojnie siedzieć w wigwamie. W przygodach i podróżach spotykał często dawnych towarzyszy. — — —

KONIEC


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.