Tajemnica zamku Rodriganda/Rozdział 70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Tajemnica zamku Rodriganda
Podtytuł Powieść
Rozdział Jak Sępi Dziób dotarł do ministra
Wydawca Księgarnia Komisowa
Data wyd. 1938
Druk Drukarnia Artystyczna
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Waldröschen
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
JAK SĘPI DZIÓB DOTARŁ DO MINISTRA.

Na dworcu w stolicy dziwny wygląd Sępiego Dzioba również obudził żywe zainteresowanie, aczkolwiek mniejsze niż w Poznaniu. Wsiadł do dorożki i podał adres gospody, w której umówił się z Robertem. W gospodzie wywołał nie mniejsze zdumienie. Już sama twarz zwracała na siebie uwagę, cóż dopiero ten strój staromodnego grajka z ludowego balu maskowego.
Trapper uśmiechał się tylko z zadowoleniem. Zapytał starszego kelnera:
— Czy mogę dostać pokój?
Kelner obejrzał go przenikliwie i odparł:
— Hm. Czy ma pan dowód osobisty?
— Rozumie się.
— A więc chodź pan! — Zaprowadził dziwacznego gościa przez przedpokój do podwórza, gdzie otworzył drzwi i oznajmił: — Tutaj!
Sępi Dziób wszedł i obejrzał się dokoła. Była to ciemna, zadymiona komora. Na oknie stały przybory do czyszczenia obuwia, w kącie skrzynia z narzędziami. Na ścianach wisiała różnoraka odzież, czekająca na oczyszczenie. Za stołem siedziało przy wódce kilka osób, grających brudnymi kartami.
— Do licha! Co to za dziura? — zapytał trapper.
— Izba dla służby.
— Cóż ja zamówiłem — pokój czy izbę dla służby?
Starszy kelner uśmiechnął się wzgardliwie.
— Stanowczo pokój? Ale niech mi pan powie, co mam przez to rozumieć?
— No, w każdym razie nie tę jaskinię.
— A więc przywykł pan do lepszego mieszkania?
— Stanowczo.
— Tego po panu nie znać.
— Nie uważa mnie pan za solidnego obywatela, a jednak jestem nim. A z panem ma się rzecz odwrotnie.
— Cóż to znaczy?
— Wygląda pan solidnie, ale pozory w tym wypadku mylą. Proszę raz jeszcze o przyzwoity pokój, bez względu na cenę.
Kelner odparł z niskim, szyderczym ukłonem:
— Jak pan sobie życzy! Niech pan ze mną idzie.
Wrócił i wszedł na pierwsze piętro. W prawej sieni jakieś drzwi stały otworem. Widać było dobrze urządzony przedpokój, który prowadził do przedniego pokoju. Następnie drzwi wskazywały na sypialnię.
— Czy ten pokój panu odpowiada? — zapytał kelner, pewny, że gość się cofnie.
— Hm, coprawda jeszcze nie pierwszorzędny, ale nienajgorszy.
Złość brała kelnera.
— Jaśnie oświecony hrabia mieszkał tu dwa dni.
— To mnie dziwi. Taki hrabia zwykle ma duże wymagania.
— Ale pan chyba nie?
— Czemu nie? Czy tytuł wyróżnia człowieka? Czy pan naprzykład jest mniejszym orangutannem, niż taki hrabia? Zatrzymuję to mieszkanie.
Kelner chciał sobie z gościa zakpić. Teraz się przeląkł. Cóż bowiem, jeśli ten jegomość istotnie zostanie, a potem nie zapłaci? Takie umeblowanie, a taki człowiek, który — zda się — wyszedł z rupieciarni prababki!
— Mieszkanie kosztuje osiem talarów dziennie! — zawołał szybko.
— Cóż z tego?
— Bez usługi.
— Mnie to obchodzi.
Ukazała się dziewczyna, która dotychczas sprzątała w sypialni, ta sama kelnerka, znajoma Roberta, która pomogła porucznikowi ukryć kapitana Landolę. Słyszała rozmowę kelnera z gościem i była ciekawa widoku człowieka, z którego kelner tak sobie dworował.
— Pański dowód? — zapytał kelner.
— Do piorunów! Tak panu pilno? — krzyknął Sępi Dziób.
Zapytany wzruszył ramionami.
— Policja zakazała wam wynajmowania pokojów, zanim się dowiemy, kim jest gość.
— A więc dom wasz jest zwyczajną knajpą, w której nie ma księgi obcokrajowców?
Ton jego zdania wywarł wrażenie.
— Może pan dostać księgę.
— Przynieś ją pan! Ale powiedz mi uprzednio, czy znasz niejakiego porucznika huzarów Roberta Helmera.
— Nie.
— A więc jeszcze nie przyjechał?
— Nic o nim nie wiem.
Wówczas odezwała się dziewczyna:
— Ja znam pana porucznika.
— Ach! Czy już tu mieszkał? — zapytał traper.
— Nie. Znam go, ponieważ pochodzę z okolicy Zalesia.
Przybywam stamtąd. Spotkałem porucznika u hrabiego de Rodriganda i umówiliśmy się tutaj na dzisiaj.
— W takim razie na pewno przybędzie — odpowiedziała dziewczyna. — Czy zamówi pan także dla niego pokój?
— Nie wspominał mi o tym. Ale, — rzekł, zwracając się do starszgo kelnera, — czego pan tu jeszcze stoi? Czy nie poleciłem panu przynieść księgi obcokrajowców.
— Śpieszę, panie, — oświadczył zgoła innym tonem kelner. — Czy rozkaże pan co jeszcze?
— Chciałbym coś zjeść.
— Śniadanie? Przyniosę menu.
— Nie trzeba. Wszystko mi jedno, co dostanę. Przynieś pan żywo sute śniadanie!
Kelner czym prędzej odszedł. Sępi Dziób zrzucił worek, futerał i puzon na niebieską jedwabną kanapę i zwrócił się ponownie do kelnerki.
— A zatem pochodzi pani z Zalesia? A więc nie zna pani miasta.
— O, tak. Jestem tu, już od dłuższego czasu.
— Czy widziała pani ministra wojny?
— Tak.
— Czy wie pani, gdzie mieszka i jak należy stąd pójść, aby się do niego dostać?
— Tak.
Więc niech mi pani opisze drogę.
Kelnerka ze zdumieniem obejrzała gościa.
— Chce pan pójść do niego?
— Tak, moje dziecko.
— O, z tem trudno! Musi pan się zameldować w ministerstwie, lub gdzieś tam w podobnym miejscu. Nie wiem dokładnie.
— Obejdę się bez ceregieli!
Dziewczyna opisała drogę do mieszkania ministra.
Sępi Dziób zjadł śniadanie.
— Czy mam czekać na porucznika? — zapytał sam siebie. — Oho, Sępi Dziób jest człowiekiem, który może pomówić z ministrem bez polecenia. Oczywiście, nie będę mógł stroić z nim żartów, jak z innymi. Zostawię tu rzeczy. Ale ciekaw jestem, jakie oczy zrobi, skoro tak głupio ubrany drągal zażąda z nim rozmowy.
Zaniósł swoje rzeczy do sypialni, a zamknąwszy ją, klucz wyciągnął i schował do kieszeni.
— Ci ludzie nie powinni się podczas mojej nieobecności dowiedzieć co tkwi w worku, — mruknął. — A jeśli oni mają główny klucz, to i ja mam swoją śrubę.
Wyciągnął z kieszeni amerykańską patentowaną śrubę, którą można zatkać zamek tak, aby nikt nie mógł otworzyć. Wkręcił więc śrubę w otwór. Poczem zeszedł ze schodów.
Wyszedłszy z domu, Sępi Dziób obrał drogę, którą opisała kelnerka. Kilka razy wprawdzie musiał się informować, ale w końcu bez przygód stanął u celu.
Ujrzawszy odźwiernego przy bramie, podszedł doń i rzekł:
— Czy tutaj mieszka minister?
— Tak — potwierdził odźwierny, oglądając cudaka z uśmiechem.
— Na pierwszym piętrze?
— Tak.
— Czy jest w domu?
— Master? Któż to?
— No, minister.
— Ma pan na myśli Jego Ekscelencję?
— Tak. Mam na myśli hrabiego, Jego Ekscelencję, a także samego ministra.
— Tak, jest w domu.
— No, więc dobrze trafiłem.
— Wyminął odźwiernego. Ten uchwycił trapera za rękę.
— Stój! Dokąd to?
— No, do niego, oczywiście!
— Do Jego Ekscelencji? Tak się nie idzie.
— Tak? Czemu nie?
— Czy oczekują pana?
— Nic o tym nie wiem.
— Więc musi pan obrać zwykłą drogę służbową.
— Drogą służbową? Cóżto znaczy?
— Musiałbym wiedzieć, w jakiej sprawie pan przychodzi. Czy to sprawa osobista, dyplomatyczna, czy jakaś inna?
— To właśnie jakaś inna.
— No, — rzekł odźwierny poważniej — jeśli pan myśli, że jestem od tego, aby wysłuchać kpin, to bardzo się pan myli. Jeśli pan przychodzi w jakiej innej sprawie, to zajdziesz pan gdzieś indziej!
Trapper skinął głową.
— Tak też sądzę. Nie mam zresztą czasu pana zajmować. Dowidzenia!
Ale zamiast się cofnąć, wszedł do wnętrza.
— Stój! — zawołał odźwierny. — Nie to miałem na myśli. Nie może pan iść tam!
— Dowiodę panu, że jest przeciwnie.
Mówiąc to, podniósł odźwiernego i postawił obok siebie. Ale nie postąpił jeszcze pięciu kroków, gdy odźwierny uchwycił go znów i zawołał:
— Uprzedzałem, że pan ma odejść!
— Czynię to właśnie — mówił Jankes.
Jeśli pan nie pójdzie dobrowolnie, będziesz zaaresztowany za zakłócenie spokoju.
— Chciałbym widzieć takiego, coby się ośmielił! — wyrwał się zręcznie i wbiegł na schody, zanim odźwierny zdołał go dogonić. Nastąpiłaby teraz ponowna, żywsza wymiana zdań, gdyby na schodach nie ukazał się jakiś starszy pan. Nosił zwyczajny uniform i czapkę. Chód miał mocny i pewny, postawę wojskową, ale w twarzy malował się rys pobłażliwej przychylności. Spoglądał z przyjazną naganą na obu szarpiących się przeciwników.
Odźwierny, ujrzawszy jego pana, natychmiast wypuścił trapera i stanął w podstawie pełnej szacunku. Sępi Dziób wykorzystał tę chwilę wolności i w dwóch susach, obejmujących po dwa i trzy stopnie, znalazł się przy schodzącym jegomościu. Przyłożył rękę do kapelusza i ukłonił się.
— Good morning, starszy panie! Czy może mi pan powiedzieć, gdzie znajdę Ekselencję ministra?
— Czy pan chce rozmawiać z Ekscelencją? Kim pan jesteś?
— Hm. To mogę powiedzieć tylko Wysokości od tego ministra.
— Tak? Był pan proszony?
— Nie, my old master.
— W takim razie będzie pan musiał odejść z kwitkiem.
— Na to nie przystaję. Zgłaszam się w bardzo ważnej sprawie.
— Tak, tak. Sprawa prywatna?
Old master wywarł niezwykłe wrażenie na westmanie, Innemuby nie odpowiedział tak, jak jemu:
— Właściwie nie powinienem panu powiedzieć, ale sprawia pan na mnie wrażenie gentlemana i dlatego będę wspaniałomyślny. Nie, to nie jest sprawa prywatna. Ale więcej nie mogę zdradzić.
— Czy nie zna pan takiego pana, któryby mógł mię wprowadzić do Jego Ekscelencji?
— Owszem. Ale nie ma go tutaj. Przyjdzie dopiero później.
— Co to za osoba?
— Nie osoba, lecz porucznik huzarów gwardii, nazywa się Robert Helmer.
Coś drgnęło na twarzy starszego pana.
— Znam go. Miał przyjechać do stolicy.
— Tak.
— Ale sądziłem, że udał się w podróż?
— Chciał wyjechać. Lecz spotkałem go w Zalesiu. Dowiedział się ode mnie rzeczy, które uważa za stosowne zakomunikować ministrowi.
— Jeśli tak jest w istocie, to zastąpię porucznika i wprowadzę pana, oczywiście, o ile pan mi powie kim jesteś.
— Nie tutaj. Tu usłyszy odźwierny.
— Więc chodź pan! — uśmiechnął się nieznajomy i zaprowadził trapera do przedpokoju. — Teraz jesteśmy sami. Może pan mówić.
— Ale tu znowu stoi taki słup soli.
Traper wskazał na służącego. Nieznajomy skinął. Lokaj oddalił się posłusznie.
— A więc teraz! — rzekł nieznajomy pan zniecierpliwionym tonem.
— Jestem myśliwym z prerii i kapitanem dragonów Stanów Zjednoczonych, mój stary przyjacielu.
— Tak, tak. Czy to, co pan nosi, jest uniformem armii Stanów Zjednoczonych?
— Nie. Jeśli pan to uważa za uniform, to musi się pan diabelnie mało znać na sprawach wojskowych. No, stary, to wcale nie jest konieczne. Jestem mianowicie nieco cudakiem. Lubię sobie pożartować. Włożyłem ten ubiór, aby zabawić się kosztem małp, które mnie podziwiają.
— Dziwny sport! Ale jeżeli mam pana przedstawić, muszę wiedzieć, jakiego rodzaju sprawy pana sprowadzają.
— Właśnie tych spraw nie wolno mi zdradzić.
— W takim razie nie będzie pan miał dostępu. Zresztą, hrabia nie ma przede mną tajemnic.
— Istotnie? A więc jest pan niejako zaufanym jego adiutantem?
— Tak mniej więcej możnaby mnie nazwać.
— No, więc zaryzykuję. Przybywam z Meksyku.
Twarz starszego pana przybrała wyraz zaciekawienia.
— Z Meksyku? Czy brał pan udział w tamtejszych walkach?
— Pewnie, mój stary przyjacielu. Z początku byłem przewodnikiem pewnego Englishmana, który przywiózł Juarezowi pieniądze i broń.
— Lord Lindsey? Towarzyszył mu pan?
— W górę Rio Grande del Norte, dopóki nie znaleźliśmy Juareza.
— A więc widział pan Juareza? — pytał starszy pan z zaciekawieniem.
— O, wielokrotnie. Widziałem i rozmawiałem.
— Jak tam się rzeczy mają z jego przeciwnikiem, Maksymilianem?
— Kiepsko. Władza jego drży w posadach, tron tak samo i głowa również. Jako Amerykanin, zwolennik Juareza — niewiele robię sobie z jego tronu i władzy. Lecz ubolewam nad głową tego oszukanego człowieka. — Ale, zdradziłem panu tyle, że mogę pokazać swoje dokumenty.
Sępi Dziób wyciągnął dowody osobiste i podał starszemu panu. Ten przejrzał szybko, jeszcze zmierzył trappera spojrzeniem i rzekł:
— Dziwaczni muszą być u was ludzie!...
— Tu też — przerwał myśliwy.
— O tem później. Przedstawię pana teraz hrabiemu, gdyż...
W tej chwili drzwi się otworzyły i ukazał się minister we własnej osobie. Usłyszał głośną rozmowę, która mu przeszkodziła w pracy, i postanowił się przekonać, kto to rozmawia. Na widok obu panów na twarzy jego odmalowało się zdziwienie:
— Jakto, Wasza Królewska Mość jeszcze tutaj? — zapytał z ukłonem, zwracając się do starszego pana.
— Wasza Królewska Mość! — krzyknął Sępi Dziób. — All devils!
Minister obejrzał go niemal z lękiem. Ale nazwany Królewską Mością skinął przyjaźnie.
— Nie powinien się pan przerażać.
— Ani mi się śni, — huknął trapper — ale jeśli ten master nazywa pana Królewską Mością, to jest pan chyba królem?
— Tak. Jestem nim.
— Niech piorun trzaśnie! Co ze mnie za osioł! Ale któżby mógł pomyśleć. Ten stary, dzielny pan schodzi tak cichutko i spokojnie po schodach, pyta o to i owo, i okazuje się, że jest królem we własnej osobie! No, Sępi Dziobie, za jakiego głupca będzie cię ten król uważał!
— Sępi Dziobie? Któż to znowu? — zapytał król..
— To ja sam. W prerii każdy ma swoje przezwisko. Hultaj jakiś nadał mi przezwisko od mego nosa. Ale, Wasza Królewska Mości, któż to jest ten pan?
— To minister, do którego panu tak pilno.
Yankes otworzył usta szeroko i odstąpił o krok.
— Co? No, inaczej go sobie wyobrażałem!
— Mianowicie, jak?
— Jako małego, szczupłego i wysuszonego, słowem istnego, prawdziwego, sprytnego gryzipiórka. Ale wielka postać nie wadzi, naodwrót, wywiera wrażenie. Proszę Waszą Królewską Mość, abyś powiedział ministrowi kim jestem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.