Tajemnica Doktora Hiwi/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Błażejowski
Tytuł Tajemnica Doktora Hiwi
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1937
Druk Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VI.
NIEOCZEKIWANE SPOTKANIE.

Berlin wracał powoli do życia. Na opustoszałych niedawno ulicach, rozpoczynał się ruch, początkowo nieśmiały, zalękniony. Ludzie wychodzili ze swych domów, jeszcze lękliwie, jakby tylko dla sprawdzenia, że miasto nie wymarło zupełnie i że nietylko oni zdołali ocalić swe życie.
Od dwóch dni zaczęły już nawet wychodzić dodatki nadzwyczajne pism z radosną wiadomością, że epidemja wygasa, a wypadki śmiertelności w mieście są coraz mniejsze. Równocześnie z pocieszającą statystyką, pisma berlińskie nie mogły znaleźć dość słów zachwytu i uwielbienia, dla misji japońskiej, która nie zważając na niebezpieczeństwa, poświęciła cały swój trud i wysiłek dla ocalenia Niemiec. Słowa serdecznej wdzięczności padały szczególnie pod adresem szefa tej misji, doktora Hiwi, który w szeregu bezsennych nocy poszukiwał środków, któreby zniszczyły śmiercionośne bakcyle.
Na ulicy nie mówiono o niczem innem, jak tylko o „Caisicie“ i genjalnym wynalazcy tego zbawczego środka. Przed hotelem „Adlon“ ustawiały się gęste tłumy ludzi, które wzniosły okrzyki na cześć uczonego. Manifestacje te dosięgły punktu kulminacyjnego, gdy w gazetach berlińskich pojawiła się wiadomość, że doktór Hiwi, po spełnieniu swej humanitarnej misji, zamierza opuścić stolicę Niemiec. Wszyscy chcieli choć zdaleka ujrzeć swojego zbawcę, chcieli zamanifestować swoją wdzięczność.
Ale doktór Hiwi, jakby unikał słów podzięki i uznania. Rano wyjeżdżał do baraków w Charlottenburgu, gdzie zajęty był ostatnim etapem swej zawziętej walki z epidemją i dopiero późnym wieczorem wracał do hotelu. Lekarz japoński odmówił nawet korespondentom pism wywiadu i usilnie prosił, aby nie umieszczano w gazetach jego podobizny. Tłumaczono to wrodzoną skromnością uczonego.
„Zbawca Niemiec“ opuścił tak cicho Berlin, że gazety dopiero na drugi dzień zdołały donieść o jego wyjeździe.
Mimo iż życie Berlina wracało wolno w normalne łożysko, radca policji Blindow nie rozstawał się z myślą opuszczenia Berlina, choćby na jakiś dłuższy okres czasu.
W sercu starego detektywa zrodziła się dziwna nienawiść do miasta, które zabrało mu syna. Od miesiąca unikał ludzi i przetrawiał ból i rozpacz w czterech ścianach swojego pokoju. Plecy Blindowa pochyliły się głęboko, chód stał się ciężki, oczy, które dawniej tliły niesamowitym blaskiem życia, jakby spełzły i zmatowiały. Wyglądał jak mechanizm, w którym rozprzęgły się wszystkie śruby i kółka.
Od czasu do czasu, przychodził Blindow jeszcze do swego pokoju w prezydjum policji. Ale teraz, wzrok starego urzędnika ślizgał się obojętnie po stosie akt i nowych doniesień, jakby nie tyczyły się one pracy, w której do niedawna tak był zamiłowany. Nieraz całemi godzinami siedział w skórzanym fotelu i widać było, że odnawia tylko dawne wspomnienia i pragnie z nich zaczerpnąć nową energję do życia.
I dziś Blindow przyszedł niezwykle wcześnie do swego gabinetu. Odsunął obojętnie korespondencję, gdy nagle wpadła mu do rąk duża koperta z nieudolnie napisanym jego adresem. Szybko rozerwał kopertę, Był to dokument wystawiony przez Wolne Miasto Gdańsk, zezwalający na przyjazd jego do miasta. Obok tego dokumentu umieszczony był krótki list napisany niezbyt poprawną niemczyzną.
Blindow szybko przebiegł oczyma treść pisma.
Pisał dr. Hiwi. Uczony japoński donosił, że spełnia polecenie księcia Strogowa i wysyła obiecany dokument, zezwalający na pobyt w Gdańsku. Równocześnie doktór Hiwi prosi, aby stary detektyw zechciał odwiedzić go w Gdańsku przy Langgasse Nr. 10.
List i dokument ucieszył radcę policji. Po kilku miesiącach samotności, które wydawały mu się wiecznością, uzyskał wreszcie możność zobaczenia żony i dzieci. Postanowił nie odwlekać ani chwili wyjazdu i zaraz zgłosić się u prezydenta policji z prośbą o urlop.
Szybko wstał z fotela i zawołał woźnego.
— Czy pan prezydent Hauken w biurze?
— W tej chwili przyjechał automobilem, — odpowiedział służący zdziwiony nagłem ożywieniem na twarzy radcy.
Na tę wiadomość Blindow z gorączkowemi wypiekami na twarzy biegł przez kręte korytarze, kierując się do gabinetu Haukena. W przedpokoju zawahał się jednak chwilę.
— A może nie udzieli mi urlopu? — pomyślał.
Wątpliwości jednak szybko przemógł i kazał woźnemu zameldować się u szefa.
Doktór Hauken zdziwił się niemało widokiem swego podwładnego.
— Cóż radcę sprowadza do mnie? — spytał prezydent, witając go serdecznie. Nie dawniej jak wczoraj zastanawiałem się nad tem, że obydwaj już będziemy musieli przejść na emeryturę z powodu starości, bo los nie szczędzi nas w ciągu ostatnich tygodni... ale teraz widzę pana, jakby odmłodzonego...
— Odmłodziła mnie nadzieja, panie prezydencie, — odpowiedział szybko Blindow.
— Nadzieja?
— Tak. Nadzieja lepszej przyszłości...
Prezydent Hauken opuścił nagle głowę i szepnął bezdźwięcznym, matowym głosem:
— Dla mnie ona zgasła na zawsze...
Blindow spojrzał uważnie na prezydenta. Teraz dopiero spostrzegł, że rysy twarzy Haukena wyostrzyły się, nabrały cech, jakby drapieżności, czerstwe dawniej policzki zapadły się głęboko, a skóra przypominała rozlany wosk. Ze współczuciem spojrzał Blindow na pobielałe skronie przełożonego.
— Prawda... Ja tylko syna, a pan prezydent brata i dwoje dzieci...
Powieki Haukena drgnęły niespokojnie, potem szybko otworzyły się, odsłaniając powiększone strachem źrenice.
— Tak, dwoje dzieci i brata, — powtórzył jak echo. — Ale co pan życzy sobie odemnie?
— Przyszedłem z prośbą o tygodniowy urlop. Pragnę wyjechać do Gdańska, gdzie przebywa moja żona i dzieci. Wobec stłumienia epidemji chcę ich przewieźć z powrotem do Berlina i przerwać tę nieznośną samotność na stare lata... Pozwolenie wyjazdu do Gdańska już mam... Wszystko zależy tylko od urlopu, — mówił szybko, podsuwając prezydentowi pismo senatu gdańskiego.
Hauken spojrzał obojętnie na papier, automatycznym ruchem odsunął szufladę biurka, wyjął z niej blankiet urlopu i wolno zaczął go wypełniać. Blindow zauważył, że oczy prezydenta były jakby nieprzytomne i przesłonięte mgłą.
— Niepotrzebnie przypomniałem mu tę bolesną stratę, — czynił sobie Blindow gorzkie wyrzuty.
Hauken podpisał urlop, wycisnął na blankiecie olbrzymią pieczęć urzędową i podał dokument detektywowi.
— Udzielam panu czternaście dni urlopu. Równocześnie jednak chcę pana pożegnać i podziękować za tak niezwykle gorliwą współpracę, jaką mi pan dawał...
— Ależ panie prezydencie...
— Tak, panie Blindow.. podałem się już na emeryturę, ostatni miesiąc zrobił ze mnie osiemdziesięcioletniego starca. Uważam, że stanowisko moje w prezydjum policji muszę oddać bardziej energicznemu człowiekowi. Ja już jestem łachmanem...
Blindow chciał uścisnąć serdecznie rękę swego przełożonego i podziękować mu za urlop, ale dłoń Haukena była tak zimna, że wypuścił ją szybko, miał wrażenie, że dotknął bryły lodu. Potem odwrócił się ku drzwiom, ale Hauken zatrzymał go jeszcze ruchem ręki.
— Więc na starość nie będzie pan tak samotny jak ja, ma pan żonę i dzieci?...
— Tak, panie prezydencie.
Głowa Haukena opadła bezwładnie na zimne dłonie. Blindow usłyszał przejmujący szloch. Szybko zamknął drzwi za sobą i wybiegł na korytarz.
— Biedny człowiek, rzeczywiście łachman ludzki... Niepotrzebnie wyrwałem się z tym bratem i dziećmi, — czynił sobie gorzkie wymówki.
Zaledwie radca policji wszedł do swego pokoju, połączył się z biurem Hernera i prosił o przywołanie do telefonu agenta Glasgiera.
— Panie Glasgier, — mówił z pośpiechem do mikrofonu. Dziś otrzymałem od senatu gdańskiego pozwolenie na przyjazd. Zawdzięczam to znajomościom, jakie poczyniłem w willi Teitelberga na Grunewaldzie. W kieszeni mam czternasto-dniowy urlop, podpisany przez Haukena. Za trzy godziny opuszczam Berlin. Panu powierzam opiekę nad mojem mieszkaniem. Klucz zostawiam u stróżowej. Proszę zajrzeć tam codziennie i skontrolować, czy złodzieje nie wynoszą moich mebli. W imię tyloletniej współpracy z panem, proszę o tę drobną przysługę.
Potem kilku cieplejszemi słowami pożegnał Blindow agenta i szybko wybiegł z gmachu prezydjum policji.
Za godzinę olbrzymi, popielaty automobil służbowy unosił starego detektywa w kierunku dworca kolejowego.
Ruch na dworcu był jeszcze słaby. W olbrzymich poczekalniach i w hallu widniały jak krwawe rany znaki „Czerwonego krzyża“ i plakaty z przestrogami i wskazówkami dla podróżnych, jak chronić się przed epidemją. Mdły, duszący zapach „Caisitu“ mieszał się z czadem węglowym, przyprawiając o mdłości. Blindow wskoczył do wagonu i z niecierpliwością czekał na chwilę, gdy wagon zachwieje się i pociąg kurjerski wynurzy się ze szklannej hali.
W wagonie kolejowym myśli Blindowa zaczęły stygnąć i układać się w pewien ład. Wyjął z kieszeni dokumenty, bacznie przypatrywał się pozwoleniu na przyjazd, w końcu przeczytał ponownie list doktora Hiwi.
— Czego japończyk chce ode mnie? — zastanawiał się głęboko. Niewątpliwie wypada podziękować mu za przysługę, którą mi wyświadczył. Gdyby nie on, byłbym jeszcze musiał tkwić w Berlinie. Zaraz jutro pojadę na Langgasse, możliwe jednak, że go już nie zastanę, bo coby ten genjalny lekarz robił tak długo w tem małem, portowem mieście?...
Gdy pociąg ruszył, Blindow zaczął obojętnie patrzeć na monotonną okolicę skąpaną w świetle promieni słonecznych. Potem myśli jego pobiegły do Gdańska, do rodziny i rozmyślał nad tem, jak kobiety przygotować na tragiczną wiadomość o śmierci syna.
Sprawa nie była łatwą. Żona od kilku lat cierpiała na serce, mogłaby życiem przypłacić tragiczną wiadomość, a Blindow wiedział, że pierwsze jej słowo powitania, będzie pytanie o losy syna.
— Czy mam skłamać? — myślał z niepokojem.
Pewny był, że wzruszenie zaraz u wstępu zdławi jego słowa. Nie będzie w stanie okłamywać. Zdradzi się natychmiast. A wtedy co?
Twarz ściągnęła się mu pod wpływem bolesnego skurczu. Wsunął się głębiej w poduszki wagonu, przymknął powieki.
Gdy otworzył oczy i spojrzał przez szybę wagonu, spostrzegł, że horyzont zaczyna tonąć w gęstej mgle, a światło dnia coraz bardziej gaśnie i ucieka. Kontury odległych domów zaczęły się coraz bardziej zacierać.
Pociąg kurjerski pędził z coraz większą siłą, jakby wrzynał się w powietrze i z nieznośnym stukiem przebiegał przez zwrotnice. Uczucie pędu rozdrażniało jeszcze bardziej obolałe nerwy starego detektywa.
Nagle doleciał go zapach dymu tytoniowego. Spojrzał w kąt wagonu i zobaczył postać jakiegoś mężczyzny. Twarzy nie mógł dojrzeć, bo przesłonięta była gazetą, z pod zadrukowanego papieru unosiły się tylko kłęby, niebieskiego dymu.
— Kiedy ten człowiek wszedł do przedziału? — dziwił się Blindow. Przypomniał sobie dokładnie, że w Berlinie wsiadł do zupełnie pustego wagonu, a potem, mimo iż słuch ma doskonały, nie zauważył, aby ktoś odsuwał drzwi. Na siatce nad głową nieznajomego umieszczona była silnie zniszczona, impregnowana walizka z bardzo prymitywnemi okuciami.
Postać nieznajomego coraz silniej przykuwała uwagę detektywa. Oparł się znów o poduszki, jakby drzemał, ale przez niedomknięte powieki śledził każdy ruch towarzysza podróży.
Widział dokładnie jego czarne kamasze, o bardzo grubej podeszwie gumowej, i doskonale zaprasowane ubranie angielskie. Ręce nieznajomego obciągnięte były popielatą rękawiczką z grubej duńskiej skóry. Z pod mankietu wyglądała ciemna skóra rąk. Obok na kołku wisiało palto z pięknym, lśniącym kołnierzem bobrowym.
Blindowa zaciekawiło przedewszystkiem to, że nieznajomy mimo silnego zmroku czytał pilnie drobny druk „Frankfurter Zeitung.“
— Musi mieć znakomite oczy, — myślał radca.
Nagle spostrzegł w środku gazety wypalony w papierze cygarem otwór. To ubawiło go serdecznie. Zrozumiał, że nieznajomy ma na celu obserwować każdy jego ruch.
— Wybił sobie okienko, — pomyślał i z większem jeszcze zainteresowaniem wpatrywał się na nieruchomą płachtę zadrukowanego papieru.
Postać nieznajomego zaczęła go jednak tak bardzo intrygować, że postanowił za wszelką cenę spojrzeć w oczy swemu towarzyszowi.
Radca policji udał, że zbudził się z głębokiej drzemki, spokojnym ruchem wyjął z kieszeni skórkową papierośnicę, obciął starannie cygaro i zaczął bezskutecznie szukać zapałek po kieszeniach. Za chwilę zaprzestał poszukiwań i zwrócił się z uprzejmym uśmiechem w kierunku nieznajomego.
— Czy mogę prosić pana o zapałkę?
Płachta zadrukowanego papieru ani drgnęła. Wtedy Blindow spojrzał na drzwi przedziału. Klamki były zamknięte, — spojrzał na hamulec bezpieczeństwa, — osadzona na dźwigni plomba uspokoiła go zupełnie. Wtedy zwrócił się jeszcze raz z prośbą do nieznajomego.
Towarzysz podróży odsunął gazetę, wyjął z kieszeni srebrną zapalniczkę i spokojnie podał ją detektywowi. Blindow zaciągnął się cygarem i utkwił oczy w twarzy nieznajomego. Był to mężczyzna około czterdziestoletni, niskiego wzrostu, niezwykle krępy. Ciemna skóra twarzy i silnie wystające kości policzkowe upodabniały go do mulata. Ze spokojnemi linjami twarzy stały jednak w dziwnej sprzeczności czarne oczy, które błyszczały jak karbunkuły z pod gęstych łuków brwi. Cała postać zdradzała niezwykłą siłę i pewność siebie.
Blindow zwrócił z podziękowaniem zapalniczkę i spojrzał na ręce tajemniczego pasażera. Olbrzymie muskularne ręce o wybitnie krótkich palcach przysłaniały rękawiczki. Popielatą skórę duńską rozdymały pierścienie, umieszczone na palcach.
— Za te wspaniałe pierścienie prawdopodobnie nie wiele by otrzymał u jubilera, więcej u rusznikarza... — pomyślał Blindow, przekonany, że pierścienie nieznajomego potrafiłyby doskonale zastąpić stalowy bokser.
Dokładna obserwacja tajemniczego pasażera naprowadziła jednak Blindowa na to, że gdzieś już spotkał się z tym człowiekiem. Gorączkowo przerzucał w myślach znane mu typy berlińskie. Wreszcie starał się nawiązać rozmowę:
— Czy daleko pan jedzie? — spytał Blindow uprzejmie.
— Kilka stacji, — odburknął niechętnie towarzysz podróży.
— Widocznie często musi pan podróżować... — zagadnął detektyw, niezrażony nieuprzejmą odpowiedzią.
— Z czego pan to wnosi?
— Poznaję po zniszczonej walizce...
W oczach pasażera błysły niespokojne iskry, z wyraźną niechęcią spojrzał na urzędnika policji i burknął:
— Za to pan, widocznie rzadko podróżuje... Śpi pan w pociągu tak spokojnie, że można pana wynieść wraz z walizkami...
— Czyste sumienie, — odparł ze swobodnym uśmiechem Blindow.
Tymczasem służba kolejowa zapaliła w wagonie lampy. Potok jasnego światła przywrócił staremu detektywowi możność chłodnego rozumowania. Przypomniał sobie, że przygodny jego towarzysz, uderzająco podobny jest do znanego wśród szumowin Berlina, awanturnika i atlety, który grasował pod popularną nazwą: „Ommy.“ Skąd ten człowiek przywędrował nad Sprewę, nikt dokładnie nie wiedział. Jedni twierdzili, że pochodził on z Rumunji, drudzy, że z zamorskich kolonji niemieckich. Prawdopodobnie jednak był to Włoch. Wskazywało na to jego nazwisko: Rudolf Ommino. Ommy pracował czasem jako robotnik portowy, częściej jednak zaczepiał się o łatwiejszy chleb i podróżował jako atleta i żongler z podrzędnemi cyrkami po południowych Niemczech. W burzliwej swojej karjerze życiowej, Ommy niejednokrotnie otarł się o kratę więzienną. Raz posądzony o jakieś morderstwo rabunkowe, to znów o kradzież mieszkaniową, którą popełniono w sposób iście akrobatyczny, bo przez wdrapanie się po fasadzie domu do mieszkania na czwartym piętrze. Ommy potrafił jednak zawsze uniknąć karzącej ręki sprawiedliwości. Władzom bezpieczeństwa udawało się czasem tylko na mocy poszlak osadzać tego niebieskiego ptaka na jakiś czas w więzieniu. Po kilku już dniach, Ommy opuszczał celę więzienną z powodu braku dowodów winy.
— Ommy, czy nie Ommy? — biedził się Blindow nad rozwiązaniem zagadki i nie spuszczał oka z tajemniczego pasażera. Dostatnie jednak ubranie nieznajomego i futro z bobrowym kołnierzem, przemawiało przeciw podejrzeniom detektywa.
— Jeśli Ommy, to widocznie zrobił jakiś „kokosowy interes,“ — myślał detektyw, gubiąc się w domysłach.
Tymczasem pociąg zwalniał biegu. Głuche uderzenia kół o spojenia szyn stawały się coraz rzadsze, wreszcie pociąg wjechał w aleję lamp, sygnałów i zatrzymał się w hallu dużego dworca. Blindow niedosłyszawszy nazwy stacji, wstał i szukał oczami napisu. Po kilku sekundach usłyszał za swojemi plecami głuche trzaśnięcie drzwiami wagonu. Szybko odwrócił się od okna i spostrzegł, że jego towarzysz podróży znikł wraz z walizką z przedziału. Tylko na poduszkach wagonu leżał starannie złożony numer „Frankfurter Zeitung“.
Detektyw wrócił ku oknu i oczami szukał nieznajomego w zwartej ciżbie pasażerów. Na peronie tłum ludzki pchał się w kierunku wyjścia. Pasażerowie wymijając się i potrącając, cisnęli się do podziemnego tunelu. Blindow kontrolował oczami zbitą masę ludzką. Nagle w tłumie mignął mu przed oczyma niski człowiek w palcie z bobrowym kołnierzem. Blindow rozpoznał w nim towarzysza podróży. Pasażer zmieszał się z tłumem i wyłonił się dopiero w przejściu do tunelu. Zanim jednak wszedł w ciemną czeluść, złożył detektywowi głęboki ukłon. Blindow odpowiedział niemem skinieniem głowy.
Teraz Blindow był już pewny, że tajemniczym podróżnym nie mógł być nikt inny, tylko Ommy.
— W jakim jednak celu śledził mnie ten człowiek? — spytał sam siebie, raczej pod wpływem zaciekawienia niż niepokoju i bezwiednie sięgnął po numer „Frankfurter Zeitung“. Rozwinął olbrzymi arkusz gazety zadrukowany małemi czcionkami. W środku gazety spostrzegł natychmiast otwór z brązowym otokiem, przez który niedawno tajemniczy pasażer obserwował go z taką ciekawością.
Blindow chciał już z powrotem rzucić gazetę na poduszki przedziału, gdy nagle spostrzegł obok nagłówka, jakieś notatki kreślone ołówkiem. Przeczytał je szybko. Były to małe kolumny cyfr, a obok nich tych kilka słów:
„Miałem odprowadzić pana tylko do Eberwalde, ale w tak miłem towarzystwie przejechałem się, aż do Angiermünde, skąd mam lepsze połączenie kolejowe. Radzę panu odwiedzić doktora Hiwi w Gdańsku natychmiast po przyjeździe do Wolnego Miasta“...
Blindow wpatrywał się w nierówne litery skreślone na papierze i zastanawiał się nad znaczeniem tej notatki. Zrozumiał natychmiast, że osaczony jest jakąś tajemniczą szajką. Ani chwili nie wątpił, że Ommy miał obowiązek śledzić cel jego podróży. Widocznie szajce zależało na tem, aby wyjechał z Berlina, w czasie bowiem jego nieobecności planowano pewnie jakiś zbrodniczy zamach... Najwięcej jednak dziwiło detektywa wplątanie nazwiska znanego lekarza i uczonego japońskiego w sprawę. Możliwe, że list, który otrzymał od doktora Hiwi wraz z pozwoleniem wyjazdu dostał się wcześniej w ręce szajki, zanim dotarł do jego rąk i stąd zbrodniarze poinformowani byli o celu jego podróży. Blindow zaczął nawet podejrzewać woźnego policyjnego, czy nie był w zmowie z tajemniczymi osobnikami.
Tymczasem pociąg ruszył z Angermünde i wkrótce rozpoczął swój spieszny bieg.
Myśli starego detektywa pracowały jednak dalej nad rozwiązaniem zagadki. W kombinacjach swoich szedł stary radca, aż tak daleko, iż zaczął podejrzywać, że Ommy był członkiem zbrodniczej szajki, która dokonała dwukrotnie krwawego morderstwa w willi na Grunewaldzie. Zupełnie prawdopodobne wydawało mu się teraz, że szajka ta obawiała się w jego obecności dokonać jeszcze jednego najścia na willę Teitelberga. Możliwe wydawało mu się również, że złoczyńcy obawiali się w czasie jego obecności wywieźć tajemniczą walizkę z Berlina, aby nie natknąć się na jego agentów, któremi w ostatnich czasach silnie obstawił dworzec kolejowy i zamiejskie rogatki.
Podejrzenia te wydały się staremu detektywowi tak trafne, że uważał wprost za pewnik, iż obecny wyjazd jego do Gdańska unicestwi raz na zawsze możliwość rozwiązania zagadki na Grunewaldzie.
Wracać jednak było niepodobna. Pozwolenie wjazdu do Gdańska musiało być wykorzystane w ciągu trzech dni. Dalsza zwłoka groziła utratą ważności dokumentu. W ciągu zaś dwóch dni Blindow nie spodziewał się rozwiązać tajemniczej sprawy, która od czterech miesięcy stale wymykała się z jego rąk. Teraz czynił sobie tylko gorzkie wyrzuty, że tak łatwo pozwolił zniknąć w Angermünde tajemniczemu podróżnemu. Po zatrzymaniu go można było dojść do reszty zbrodniczej szajki... Niestety, ptaszek był sprytniejszy i wymknął mu się poprostu z rąk, nie pozostawiając żadnych za sobą śladów...
Sprawa zbrodni na Grunewaldzie odżyła znowu w pamięci starego detektywa, zaczął analizować każdy jej szczegół i zatopił się tak głęboko w myślach, że nie spostrzegł nawet, iż zbliża się stacja, na której miał przesiąść do pociągu gdańskiego. Dopiero wejście konduktora zbudziło Blindowa z zamyślenia. Szybko przygotował swoje walizki i skierował się ku wyjściu.
Pociąg wjeżdżał na stację.
W Falkenburg pozostało Blindowowi kilka minut czasu dla przejścia tunelu i przesiadania do pociągu tranzytowego w kierunku Hammerstein — Chojnice do Gdańska. Stary detektyw całą siłą swych łokci i mięśni przedarł się przez tłum do wagonu. Gdy znalazł się już w przedziale, ogarnęła go nagle senność i zmęczenie. Z małej walizki wydobył pled i poduszkę i ułożył się wygodnie na wyścielonych ławkach wagonu.
Wkrótce usłyszał głuche uderzanie kół wagonu o relsy. Pociąg coraz szybciej wrzynał się w przestrzeń, jakby z wściekłością skracał przestrzeń dzielącą go od granicy Polski. Blindow całym wysiłkiem swej woli, starał się nastawić jeszcze raz swoje myśli na przygodę z tajemniczym pasażerem i na tragiczne wypadki na Grunewaldzie, ale obrazy zaczęły się w jego głowie coraz bardziej mieszać, myśli stawały się coraz oporniejsze i wkrótce zmorzył go twardy sen.
Zbudziły go dopiero pierwsze promienie słońca, które przedzierały się przez spocone szyby wagonu. Pociąg biegł przez polskie terytorjum.
Blindow z uwagą patrzył na zaorane pola, na schludne białe miasteczka i kominy małych fabryk. Nagle uczuł tęsknotę za powietrzem, uchylił okno. Do wnętrza przedziału zaczęły się przemykać kłęby chłodnego powietrza. Blindow chciwie wdychiwał je w płuca. Żałował, że pola i miasteczka o tej porze nie są oprawne w zieleń. Tak dawno nie widział wsi, chyba w czasach swojej młodości. Życie trzymało go ustawicznie w kamiennych i betonowych korytach ulic Berlina... Zawsze między domem a biurem... Codziennie ta sama męcząca i nerwowa pogoń za przestępcami po spelunkach, domach noclegowych, hotelach, barach i kawiarniach... Zbyt wiele czasu strawił w życiu na ocieranie się o występki i chorą moralność ludzką, a za mało chwil pozostało dla rzeczy dobrych i pięknych... Żal mu było straconych lat.
Było już południe, gdy pociąg kurjerski wpadł na dworzec gdański. Przez okno wagonu zauważył już Blindow, że policja i władze sanitarne Wolnego Miasta kontrolują dokładnie dokumenty i przepustki podróżnych. Szybko wydobył swoje dokumenty i wręczył je urzędnikowi. Przepuszczono go do izby celnej bez żadnych trudności.
W poczekalniach i korytarzach dworca tłumy ciekawych przypatrywały się przybyszom z Niemiec. Wypytywano ich o wypadki ostatnich dni, o znajomych i krewnych, którzy nie mogli wydostać się z kraju, nad którym szalała fala epidemji. Blindow zbył kilku opryskliwemi słowami ciekawych i wkrótce przedostał się przed zajazd dworca. Kilku tragarzy starało się uchwycić jego małe walizki, ale detektyw zdołał się przed nimi obronić i dotarł do dorożki automobilowej.
— Langgasse 10! — rzucił szoferowi i zdziwił się bardzo, że adres ten szybciej przemknął się przez jego usta, aniżeli Schiedlitz, dzielnica, w której mieszkała jego rodzina.
— Widocznie jakaś wyższa siła kieruje mnie... — myślał z uśmiechem.
W automobilu spojrzał jeszcze raz na adres doktora Hiwi, upewnił się, że mieszka na drugiem piętrze, drzwi numer 12.
Dom na Langgasse, była to stara kamienica, pamiętająca czasy przystąpienia Gdańska do związku hanzeatyckiego, a może nawet czasy zakonu krzyżackiego.
Nie bez pewnego wzruszenia wszedł Blindow w wąską czeluść bramy i skierował się w skąpem świetle ku klatce schodowej.
— Właściwie, po co ja tu idę? — pytał sam siebie, — możliwie, że dobrowolnie włażę w jakąś zasadzkę...
Ale jakaś podświadoma siła pchała go w kierunku schodów. Odruchowo tylko sięgnął do kieszeni, aby się przekonać, czy ma rewolwer w kieszeni. Potem spokojnie zaczął wspinać się ku górze.
Przeszedł czysty, wąski korytarz i z łatwością odnalazł na drugiem piętrze drzwi, nad któremi widniała tabliczka z wypisaną liczbą „dwanaście“. Długo szukał dzwonka. Nie znalazł jednak i zastukał palcem w drzwi.
Pukanie Blindowa odbiło się głuchem echem w wąskich, kamiennych korytarzach. Kamienica wydawała się jakby wymarła.
Po długiej chwili do uszu starego detektywa doszedł odgłos kroków i ktoś otworzył zatrzask.
Blindow wszedł do przedpokoju i spostrzegł przed sobą jakiegoś niskiego człowieka.
— Czy tu mieszka pan doktór Hiwi? — spytał Blindow.
— Tu, — odpowiedział uprzejmie mężczyzna. — Jak mam pana zameldować doktorowi?
— Radca policji Blindow z Berlina.
— Doskonale, o ile mi wiadomo, doktór Hiwi oczekuje pana niecierpliwie.
Potem młody człowiek zaprowadził detektywa do niskiego, mrocznego pokoju, w którym ustawione były staroświeckie meble.
Blindow z ciekawością rozglądał się po mieszkaniu i zauważył, że niema tu ani jednego zbędnego przedmiotu. W powietrzu unosił się duszny zapach, który przypominał niewietrzoną szafę. Zdziwiły tylko detektywa mocne okratowania wąskich okien.
Upłynęło zaledwie kilka minut, gdy drzwi sąsiedniego pokoju otwarły się i ukazał się w nich doktór Hiwi. Oczy lekarza przysłaniały ciemne, punktalowe okulary w rogowej oprawie. Cienkie wąsy nadawały twarzy uczonego wyrazu zniechęcenia, tylko na ustach błąkał się uprzejmy i zagadkowy uśmiech.
— Chcę najpierw przeprosić pana, że ośmieliłem się go trudzić... — powiedział japończyk, wskazując gościowi uprzejmie krzesło. Chciałem jednak przekonać się, czy zlecenie, które otrzymałem od księcia Strogowa, wykonałem ściśle. Cieszę się, widząc pana w Gdańsku...
Doktór Hiwi wyjął papierośnicę i poczęstował gościa cygarem hawańskim.
Blindow wyczuł jakąś fałszywą nutę w głosie gospodarza i dlatego z podwójną ostrożnością patrzał na drobną, ale niezwykle krępą postać japończyka. Intrygowała go coraz bardziej sylwetka uczonego, obciśnięta w dobrze skrojone, ale jakby nieco za ciasne ubranie. Wreszcie oczy detektywa spoczęły na żylastych rękach japończyka. Paznokcie doktora Hiwi były niezwykle starannie utrzymane.
Japończyk domyślił się, że gość obserwuje go z zaciekawieniem, bo milcząco poddawał się oględzinom. Nie cofał nawet ręki, na której tkwił ustawicznie wzrok starego urzędnika policji. W oczach Blindowa zaczęły nagle grać stalowe blaski.
— A ja chciałem podziękować panu doktorowi, — zaczął nagle Blindow nieswoim głosem — za trud, jaki dla mnie pan poniósł... Dzięki panu znalazłem się obok swej rodziny, za którą w ostatnich czasach tak bardzo tęskniłem. Spieszyłem bardzo...
— Widzę, wprost z pociągu przybył pan do mnie, na Langgasse — uśmiechnął się doktór Hiwi.
— Ma pan rację, przybyłem wprost z pociągu, aby podziękować za wyświadczoną mi przysługę... — mówił Blindow, a głos jego zaczął się niesamowicie załamywać.
— Tą przysługą, — przerwał doktór Hiwi — chciałem panu wynagrodzić drobną przykrość, jaką mimowoli panu niegdyś wyrządziłem... Zresztą uważam, że i pan domyśla się, dlaczego sprowadziłem go do swego mieszkania, — mówił spokojnie lekarz, a jego skośne oczy błądziły po grubych kratach okna.
— Nigdy żadnej przykrości od pana nie doznałem... — rzucił detektyw, spoglądając niespokojnie na okno.
— Możliwe, — szepnął japończyk zamyślony i wydostał z kieszeni zamszową skórkę.
Nagle jednym gwałtownym ruchem zerwał doktór Hiwi z oczu olbrzymie rogowe okulary i zaczął je przecierać skórką, równocześnie cienkie wąsy znikły z jego twarzy.
Blindow zbladł i zerwał się jak pod dotknięciem prądu elektrycznego z fotelu. Ręką sięgnął do kieszeni po rewolwer.
Ale doktór Hiwi chwycił rękę detektywa i przymknął ją w swoich palcach jak w stalowych okowach. Uścisk musiał być straszny, bo Blindow zwinął się pod wpływem bólu.
— Nie chce pan chyba powtarzać raz jeszcze tej niemiłej sceny z willi na Grunewaldzie, — powiedział japończyk spokojnie i puścił rękę przeciwnika.
Blindow zatoczył się kilka kroków i padł bezwładnie w fotel. Ból w ręce był tak straszny, że staremu detektywowi zdawało się, iż ktoś tępym drutem porozrywał mu mięśnie i żyły w ramieniu. Japończyk przysunął się blisko i spokojnie patrzył na przeciwnika. Po kilku sekundach zagadkowy uśmiech wystąpił znów na twarz doktora Hiwi.
— Niepotrzebnie objawia pan tak gwałtownie swoje uczucia dla mnie, — mówił japończyk, starając się nadać swemu głosowi jaknajbardziej uprzejmy ton. Jestem gospodarzem i chciałbym uniknąć gwałtownych scen...
— Zwabił mnie pan w zasadzkę! — krzyknął Blindow. Te zakratowane okna mają mi odciąć odwrót...
— Nie przypuszczam, aby chciał pan wychodzić oknem, gdy drzwi są otwarte...
— Więc w jakim celu zwabił mnie pan do siebie?
— Chciałem się przekonać, czy rzeczywiście jest pan w Gdańsku, — choć ta wiadomość nie bardzo była mi potrzebna. Przez cały czas jechał pan pod obserwacją mojego człowieka... Ważniejsze dla mnie to, że chciałem z panem spokojnie pomówić tutaj o niektórych sprawach. Zrozumie pan, że w Gdańsku można swobodniej mówić, aniżeli w Berlinie...
— Rozumiem, że tu czuje się pan bardziej bezpieczny i bezkarny... — przerwał z pasją detektyw.
— Więc pan sądzi, że ja zamordowałem Teitelberga? — spytał poważnie zdziwiony japończyk.
— Pewny jestem tego.
— Przyznam się, że lepszy miałem sąd o pańskich zdolnościach jako detektywa. Mogę pana zapewnić, że ja w tej sprawie rąk nie maczałem.
— Więc kto? Może mój drugi „dobroczyńca“, książę Strogow...
Japończyk machnął pogardliwie ręką, potem milczał jakby się nad czemś zastanawiał, wreszcie powiedział:
— Książę Strogow jest to bankrut życiowy, który nie wchodzi w grę... Ale po co właściwie wdaję się z panem w te dyskusje? Jako detektyw, dojdzie pan bez mojej pomocy do człowieka, który przeciął pasmo życia Geheimrata. Chciałem panu jedynie zwrócić uwagę na to, że w Berlinie bawi niezwykle niebezpieczny zbrodniarz, który w najbliższej przyszłości musi być unieszkodliwiony...
— Kto?
— Baron Joe Teitelberg z Augsburga, brat zamordowanego. Zapewne nie wie pan, że bracia Teitelberg pod płaszczykiem patrjotyzmu niemieckiego, usunęli ze świata tysiące niewinnych ludzi z tak wielkim i pożytecznym człowiekiem na czele, jak dr. Ude. Ten wasz uczony, którym szczyciliście się zagranicą, legł z ręki braci Teitelbergów... — mówił z gorzkim wyrzutem japończyk.
Blindow słuchał, ale jego rozszerzone źrenice wskazywały, że nie wiele rozumie z tego, co uczony japoński mówi. Twarz dr. Hiwi zmieniła już wyraz, rozsnuł się na niej smutek i przygnębienie. Położył swoją drobną rękę na ramieniu gościa.
— Nie rozumie pan moich słów... Spodziewałem się tego — mówił spokojnie japończyk. — Proszę jednak o cierpliwość, a wytłumaczę wszystko. Oskarżenia moje pod adresem braci Teitelbergów, nie są lekkomyślne, ani gołosłowne. Zbrodnicza działalność obu Geheimratów rozpoczęła się jeszcze przed dwoma laty w momencie, gdy komisje rozbrojeniowe aljantów niszczyły niemiecką broń żelazną. W tym czasie, w Berlinie wśród ludzi ogarniętych szałem nienawiści do zwycięzców i całego świata, powstała myśl, że nietylko żelazo jest bronią... O wiele skuteczniejszem w walce odwetowej może być gaz i bakcyle chorobotwórcze... Na tej zasadzie powstał „Trust P. Z.“ Od dwu lat chemicy niemieccy, subwencjonowani przez trust, pracują w swych laboratorjach w Nadrenji nad wynalezieniem gazów, któreby mogły w przeciągu kilku minut przemienić ludne miasta sąsiadów w wielkie, kamienne grobowce. Mogę panu wymienić nazwiska tych uczonych i miejsca, gdzie urządzone mają laboratorja... W planach i pracach trustu nie pozostał oczywiście w cieniu „Król chemiczny” Geheimrat Teitelberg. Człowiek ten, wraz z swoim bratem, wpadł na iście szatański pomysł. Przy olbrzymich wkładach kapitału udało im się wykryć i opanować nieznane dotychczas nauce bakterje, które ochrzcili skrótem „Cuibo“. Bakterje te, które łatwo można było wprowadzić do organizmu ludzkiego przez narzędzia oddechowe i błonę śluzową, wywoływały straszne spustoszenia. Przedostawały się one do limfy i krwi, a stamtąd do mlecza pacierzowego i mózgu, wywołując powolny paraliż organizmu, ślepotę, a w końcu nieodwołalną śmierć. Tajemnicy swoich straszliwych bakterji strzegł Geheimrat Adolf Teitelberg tak zazdrośnie, że nawet brata swego nie wtajemniczył całkowicie w ich działanie i sposób hodowli. „Cuibo“ przeznaczył Adolf Teitelberg dla zniszczenia znienawidzonej przez siebie Polski. Tam miało wybuchnąć pierwsze źródło zarazy i to w momencie, gdy Polska sprowokowana zostanie przez sąsiadów do wojny. W tym celu, przez podstawioną firmę „Wrończyk i Laube“ w Warszawie, postarał się Geheimrat o dostawcę dla armji polskiej waty i bandaży. Oferta dla rządu polskiego była tak niska, że przypuszczam iż baron Teitelberg liczył się z poważnemi nawet stratami materjalnemi. Gdy oferta firmy „Wrończyk i Laube“ została przyjęta przez rząd polski, wtedy Geheimrat rozpoczął nasycać bandaże i watę bakterjami „Cuibo“ i magazynował je w jednym ze swoich składów, o którym sam tylko wiedział. Przed czterema miesiącami przyszedł wreszcie moment dogodny dla wysyłki... Wówczas to Litwa, pod naciskiem Niemiec, sprowokowała Polskę. Wypowiedzenie wojny stawało się wprost nieuniknione. Baron Teitelberg przystąpił zaraz do swego zbrodniczego dzieła... Część bakterji zamierzał przemycić do Warszawy w specjalnie skonstruowanej walizce, część zaś miała odejść pociągiem ciężarowym w bandażach i balach waty chirurgicznej. W ten sposób chciał baron Teitelberg ubezpieczyć się, że bakterje dojdą, gdyby nawet wskutek działań wojennych, transportu wagonowego nie odebrano. I nagle w momencie, gdy piekielny plan był bliski urzeczywistnienia, jakaś tajemnicza ręka zamknęła zbrodniarza w kasie ogniotrwałej i uniosła jego walizkę. Wata nasycona „Cuibo“ pozostała w składach, których tajemnicę wziął Geheimrat ze sobą do grobu.
Po tragicznej śmierci brata, Geheimrat Joe Teitelberg z Augsburga w lot pojął niebezpieczeństwo. Przyjechał do Berlina i wszczął natychmiast gorączkowe poszukiwania za zbrodniczą wysyłką. Niestety i w Berlinie, i w Nadrenji obijał się bezowocnie, jak ćma o zamknięte szyby. Adolf Teitelberg przechowywał bandaże i watę właśnie tam, gdzie się tego najmniej spodziewano... I dlatego też z taką łatwością nieświadomie wydano ją dla kliniki chirurgicznej. Tam też najpierw wybuchła zaraza.
W ten sposób zawiązany został pierwszy akt tragedji, w którym ja nie brałem najmniejszego udziału...
Doktór Hiwi zapalił zagasłe cygaro i milczał długą chwilę. Prawdopodobnie wypoczywał przed dalszym ciągiem opowiadania. Blindow z zaciekawieniem śledził twarz uczonego, jakby z niej chciał wyczytać, jaką rolę odegrał ten egzotyczny lekarz w dalszym splocie tragicznych wypadków.
— Widzę, że niecierpliwi pana moje milczenie, — rozpoczął znów Dr. Hiwi i bolesny uśmiech rozchylił jego wąskie usta. — Mogę jednak z góry upewnić pana, że moja rola nie miała nic wspólnego z ustawą karną. Wystąpiłem właściwie na widownię dopiero wtedy, gdy epidemja z zaciekłą złośliwością szalała na ulicach Berlina. Czasów tych nie potrzebuję panu przypominać, zbyt świeżemi jeszcze barwami malują się one przed nami. W tragicznym momencie wybuchu zarazy w klinice chirurgicznej, przystąpiłem wraz z innymi lekarzami do akcji ratowniczej. Przyznam, że moja praca była nieco ułatwiona, gdyż ta sama tajemnicza ręka która uśmierciła Adolfa Teitelberga, doręczyła mi walizkę z bakterjami z prośbą, bym ratował Berlin przed zagładą. Nie szczędziłem wysiłków, ani energji. Czyniłem wszystko, co było w mojej ludzkiej mocy, aby epidemja nie przedostała się poza mury szpitalne. Tajemnicę bakterji „Cuibo“ starałem się zgłębić, aby módz stanąć z nimi do skutecznej walki. Niestety, wszystko szło opornie. Bakterji nie mogłem odkryć, ani pod mikroskopem, ani nie zdołałem je hodować na żadnej pożywce. Wtedy zwróciłem się o pomoc do człowieka, który doniósł mi o niebezpieczeństwie zarazy i doręczył walizkę, by on przeszukał zapiski w biurku zamordowanego i przyniósł je do mnie. Przyrzekł to uczynić, lecz przyniósł mi bezwartościowe notatki. Wtedy sam, na własną rękę, rozpocząłem poszukiwania w gabinecie barona Teitelberga. I wtedy nastąpiło między panem a mną to tragiczne starcie w ciemnościach. Odebrałem panu wszystkie papiery i notatki, gdyż nie znając pana, podejrzewałem, że właśnie pan wyciągnął z biurka zamordowanego klucz do rozwiązania tajemnicy. Niestety, oprócz zapisek tyczących się przestępstw kryminalnych, nic w pańskiej kieszeni nie znalazłem. Przez zaufanego japończyka zwróciłem panu bezzwłocznie wszystko i wysłałem list z przeproszeniem. Czy dziś żywi pan jeszcze żal do mnie z powodu tego smutnego zajścia? — spytał dr. Hiwi, wyciągając rękę do swego gościa.
Blindow uścisnął drobną dłoń japończyka, a wtedy lekarz mówił dalej:
— Nie znalazłem nic w zapiskach pana, ale znalazłem kilka mętnych wskazówek w tajnej szufladzie biurka Geheimrata. Rzuciłem się wtedy gorączkowo do pracy, by znaleźć sposób zlokalizowania epidemji. Z duszy i serca pragnąłem uchronić naród niemiecki od tej katastrofy, którą zgotowali mu obłędni przywódcy. Tymczasem czas naglił. Każdy dzień potęgował cyfrę chorych. Wreszcie musiałem rozpocząć badać tajemnicę zmarłego z innej strony. Na mocy doświadczeń odkryłem, że miazga z mózgu, względnie z rdzenia pacierzowego człowieka, który zmarł na straszną chorobę, wstrzyknięta królikowi, wywoływała śmierć wśród objawów powoli przebiegającego porażenia. Przekonałem się następnie, że miazga z mózgu i rdzenia tych sztucznie zakażonych zwierząt, wstrzyknięta innym zwierzętom, wywołuje te same objawy. Miazgę taką z zakażonego zwierzęcia podałem wysuszeniu i zmieloną rozpylałem w szklanej klatce z królikami. Zwierzęta padały wśród objawów porażenia. Podczas tych doświadczeń, mijały mi bezsenne noce, niestety bez możności wynalezienia środka który zabiłby niebezpieczne bakcyle. Nieraz, chciałem młotkiem rozbić mikroskop, potłuc próbówki i uciec z Berlina... Były to jednak chwile słabości. Z właściwą swej rasie cierpliwością i uporem, wracałem potem ze zdwojoną energją do pracy. Wreszcie udało mi się stworzyć środek chemiczny, jako zastrzyk dordzeniowy, który zwyciężył mikroby. Równocześnie wypowiedziałem walkę bakterjom w powietrzu przez rozpylanie „Caisitu“. Wynalazek swój wprowadziłem bezzwłocznie w życie nietylko w Berlinie i w Niemczech, ale przekazałem go natychmiast sąsiednim państwom, szczególnie w Polsce w celu ochrony. W końcu przeczekałem w stolicy Niemiec do błogosławionej chwili przełamania epidemji. Potem wyjechałem, uważając misję swoją za skończoną.
„Teraz zna pan rolę, jaką odegrałem w wielkiej tragedji.. Nie sądzę, by stała w sprzeczności z ustawą karną. Nawet drakoński sąd wybaczyłby moje nocne wizyty na Grunewaldzie, tak, jak pan wybaczył mi przed chwilą niemiłe zajście w gabinecie Teitelberga. Gdy moja rola już jest skończona, uważam, że powinna się rozpocząć pańska gra... O tem właśnie chciałem z panem pomówić w Gdańsku. Otóż Geheimrat Adolf Teitelberg stoi już przed sądem Boga, pozostał jednak drugi zbrodniarz: — Joe Teitelberg. Ten łotr nie powinien ujść zasłużonej karze. Obowiązkiem pana, jako urzędnika policji, jest ujawnienie jego winy i pociągnięcie go do odpowiedzialności za śmierć miljona ludzi. Ja dostarczę wszystkich potrzebnych dowodów. Pan się waha...?“
Blindow wgłębił się w fotel, głowa zapadła mu w ramiona, plecy zgięły się w pałąk. Oczy detektywa z pod błyszczących szkieł patrzyły apatycznie w przestrzeń.
— Jestem za słaby dla ścigania Teitelberga... — szepnął Blindow nieśmiało.
— Więc wasze państwo odróżnia małych zbrodniarzy, których się ściga, od wielkich, którzy są nietykalni...? — przerwał porywczo dr. Hiwi.
— Względy polityczne i interes państwa... — starał się usprawiedliwić radca policji.
Japończyk wybuchnął nieszczerym śmiechem, który przypominał szczekanie psa. Niesamowita nuta śmiechu przyprawiała Blindowa o dreszcz.
— Jeśli względy polityczne zmuszają pana do zatajenia zbrodni i złamania honoru urzędnika to pozwoli pan, że przypomnę mu szczegół, który wyleciał mi z pamięci: z rąk Teitelberga zginął w pełni sił człowiek, który wyciągał swoje młode ramiona do życia i słońca. Człowiek ten nazywał się Rotgier Blindow!
Strzał był celny. Z ust starca, jak z płuc ranionego zwierza wydobył się chrapliwy, przeciągły jęk. Blindow rozkrzyżował ramiona w obawie, by nie runąć z fotelu na dywan. Z pomarszczonej jego twarzy odpłynęła krew, tylko szczęki jego drgały nerwowo.
— Rotgier Blindow umierał niemal na moich rękach, — przyciszonym głosem mówił japończyk, nachylając się wprost do ucha starca. Był zupełnie ślepy, ale przytomny... Wzywał pana do ostatniego swojego tchu... Błagał, by pozwolono mu przed śmiercią jeszcze przycisnąć do ust spracowaną rękę ojca... Chwile konania zmarłego były straszne. Wiedział, że umiera...
Ręce Blindowa splotły się jak do modlitwy, błagał, by japończyk przestał dokonywać wiwisekcji na jego zbolałem sercu ojcowskiem.
— Rotgier...! Rotgier...! — wyrywało się chrapliwe rzężenie z ust starca. Zbolała głowa ojca usunęła się wreszcie poza poręcz fotela.
Gdy Blindow oprzytomniał, spostrzegł, że znajduje się sam w pokoju. Chwilę jeszcze siedział nieruchomo w fotelu, drżąc z osłabienia. Czekał na powrót japończyka. Chciał go wypytać o bliższe szczegóły śmierci syna. Upływały jednak długie, jak wieczność, minuty, a dr. Hiwi nie wracał. Wreszcie starzec zwlókł się z fotelu i chwiejnym krokiem przeszedł przez pokój. W mieszkaniu panowała niepokojąca cisza. Blindow słyszał odgłos własnych kroków, jak uderzenia drewien w podłogę. Po upływie kwadransa, oczekiwanie stało się dla niego tak nieznośne, że postanowił zapukać do drzwi następnego pokoju. Stukanie okazało się bezcelowe. Dr. Hiwi nie wychodził. Wobec tego Blindow ostrożnie nacisnął klamkę i uchylił drzwi. W następnym pokoju nie było nikogo.
Starzec wyszedł do mrocznego przedpokoju i tam jeszcze chwilę oczekiwał na powrót gospodarza. Skoro cisza dalej panowała w mieszkaniu, Blindow ubrał się w palto i wysunął na korytarz. Gdy mijał schody pierwszego piętra, na zakręcie korytarza spostrzegł starszą, ciemno ubraną kobietę. Zbliżył się do niej:
— Czy mogłaby mnie pani poinformować, kto mieszka na drugiem piętrze?.
— Ten dom jest moją własnością, — mówiła staruszka z wybitnie pruskim akcentem. Wynajmuję w nim pokoje dla przyjezdnych. Na drugiem piętrze mieszkam ja i jakiś pan Segner, handlarz drzewny z Polski. Wczoraj jednak wypowiedział mieszkanie i dziś przed godziną prawdopodobnie wyjechał z Gdańska. Czy życzy pan sobie wynająć po nim pokój?...
— Segner? — powtórzył bezmyślnie Blindow. Potem wzruszył ramionami i wolno zaczął zstępować ze schodów, jak człowiek, na którego barki zwalił się zbyt wielki ciężar.
Właścicielka domu patrzyła mocno zdziwiona na starego oryginała.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Błażejowski.