Syzyf/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Syzyf
Podtytuł Obrazy z życia wiejskiego
Rozdział VII
Wydawca nakładem rodziny
Data wyd. 1899
Druk Towarzystwo Komandytowe St. J. Zaleski & Co.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Siodłowski, cieśla na całą okolicę sławny, architekt od obór i stodół, z dwudziestu kilkoma ludźmi biwakował na folwarku w Stawiskach; dworskie i wynajęte furmanki zwoziły drzewo, które wnet chłopi oprawiali siekierami podług informacyi majstra. Dwa warsztaty trackie, pierwotnej konstrukcyi, na kozłach wzniesiono; zgrzytały piły, stukały siekiery i topory, a wśród tego zgrzytu i łoskotu, Siodłowski kombinował, łokciem mierzył, ołówkiem kreślił, wiązania składał. Opodal trzej gonciarze gonty z osiny strugali; mało co widać ich było z po za ogromnej kupy wiórów i strużyn. Należało korzystać z krótkiej chwili, jaka jeszcze do żniw pozostawała i całą forsą ruszyć, żeby budynki postawić. Muchowicz jak oparzony biegał, już mu głos i fantazya dawna wróciła, już znowu jak dawniej przeklinał. Pan Jan coraz częściej do miasteczka zaglądał, ale dzięki poradzie doktora, już nie z młodym, lecz ze starym Manelesem traktował, i po długich certacyach, łagodniejsze nieco warunki uzyskał. Musiał pozaciągać znaczne zobowiązania, bo nietylko koszta stawiania nowych budynków tego wymagały. Sakłakowski, dowiedziawszy się o nieszczęściu, jakie pana Jana spotkało, napisał list pełen współczucia: „Panie dobrodzieju najszanowniejszy, brzmiał list, żeby ten ogień, który folwark pański zniweczył, spadł na moją własną głowę, to nie wyrządziłby mi większej przykrości. Ja rozumiem, co to znaczy: pojmuję, jakie kłopoty i zmartwienia za sobą pociąga. Gdybym, jak niegdyś, rozporządzał swemi kapitałami, sam oświadczyłbym się z gotowością przyjścia panu dobrodziejowi w pomoc; gdybym nie wydawał córki za mąż, cofnąłbym w poprzednich listach wyrażone żądanie zwrotu pożyczki, ale pan dobrodziej nie masz wyobrażenia, co to jest zięć. To pożar, który pochłania nietylko ukochane dziecko, ale i umówioną, a znaczną część ciężko zapracowanego i kosztem niesłychanych prywacyj zaoszczędzonego grosza. Pożar można ugasić wodą, pragnienie zięcia tylko gotówką. Proponowałem mu, żeby rok poczekał, a on w odpowiedzi dał mi do zrozumienia dość wyraźnie, że małżeństwo zerwie. Byłoby to to samo, co rozedrzeć serce mego dziecka, do czego, jako ojciec i jako człowiek z sercem, bezwzględnie zdolny nie jestem. Będąc tedy pomiędzy młotem a kowadłem, nie mogąc skrzywdzić dziecka, a zarazem nie czując się na siłach wyświadczenia panu dobrodziejowi przykrości, postanowiłem zcedować moją sumkę na Stawiskach niejakiemu Noechowi Glass, bardzo uczynnemu kapitaliście z Warszawy, z którym, jak słusznie zapewne mniemam, droga układów będzie dla pana dobrodzieja otwarta. Jest to człowiek do wszelkich komplanacyj skłonny, i przypuszczam, że porozumienie z nim przyjdzie z łatwością. Przykro mi etc.”
Pan Jan wcale już na ten list nie odpisywał, starał się o pieniądze, zaciągał zobowiązania, robił kontrakty na zielone jeszcze, mocno przez grad uszkodzone zboże, i kilka razy był w lesie, dla zbadania, coby ztamtąd, bez wielkiej dla całości krzywdy, sprzedać można.
Wśród takich czynności czas schodził mu nadzwyczaj szybko; ranek gonił południe, południe uciekało przed wieczorem, wieczór przed nocą.
Gdy zaś noc przyszła, to nie goniła poranku, ale wlokła się jak zmora powoli, jak zmora dusiła, spędzając sen z powiek, strasząc widmami przyszłości, rzucając potworne znaki zapytania przed oczy. Co? jak? zkąd? od kogo? kiedy? Ohydny słownik!... niejednemu on życie złamał, energię odebrał, nie jednego przedwcześnie do grobu zaprowadził. Nie masz bardziej jadowitego i bardziej mnożnego owadu, nad te pytajniki nieubłagane. Brzęczą nad uszyma, rzucają się do oczu, świdrują czaszkę, sprawiając ból nieznośny, aż do obłędu — do szaleństwa. I sen przed temi dyabelskiemi znaczkami ucieka: spokój odbiega i chęć do życia. Wśród ciemności nocnych świecą one fosforycznym blaskiem, jak błędne ognie na cmentarzysku lub bagnie, wdzierają się pod powieki, rażą źrenice, pieką.
I ani ich odpędzić, ani się od nich uwolnić nie sposób; natrętne i uprzykrzone jak komary, powracają, mnożą się, uderzają całą chmarą, rojem.
Pan Jan poznał już te ukąszenia bolesne i zjadliwe, wpijały mu się one w mózg, wierciły czaszkę, piekły żywym ogniem; pod wpływem tego bólu widział żonę swoją ukochaną i dzieci w smutku, w opuszczeniu, w niedostatku, biedne i zmarnowane; widział, jak gromada jakichś cieniów rzuca się na jego mienie: chwyta po grudce ziemi i unosi; uczuł, że jakiś straszny ciężar gniecie mu barki, zgina krzyż, przywala go, miażdży.
Ranek dopiero jakieś uspokojenie przynosił; przy blasku słonecznym, ciemne barwy jaśniejszy nieco przybierały odcień, budziła się w sercu nadzieja.
Długa była dyssertacya z żydami w miasteczku, kilka dni zeszło na układach i targach. Już, zdaje się, skończony układ przerywało nowe wymaganie, nowy warunek, i znowuż dysputy, znów targi...
Stary Maneles dotrzymał danego doktorowi słowa: bronił pana Jana, o ile mógł trzymał jego stronę.
— Ja do tego zdrowia dołożyłem, — mówił później, gdy do doktora zaradzić się wstąpił, — niech mi pan wierzy. Nie tak prędko ciasto na drożdżach rośnie, jak rośnie chciwość młodego pokolenia. Oni by chcieli od razu majątki zebrać. Dziurawe, nienapchane worki.
— Spodziewam się jednak, że pan trzymałeś stronę tego człowieka?... Wiesz, że go nieszczęście dotknęło? powinni to wyrozumieć.
— Nie, panie, jedna jest tylko mowa, którą oni rozumieją — to pieniądz. Ja ich musiałem rachunkami przekonywać. Ja wziąłem kawałek kredy do ręki i obliczyłem im, że tak jak ja widzę, będzie lepiej. To było trudno, bardzo trudno, bo oni swój rozum mają, i zdaje im się, że ich rozum lepszy, bo młodszy. Oni są głupcy. Mądrość lubi się trzymać białych włosów i białych bród. Wszyscy nasi uczeni, wielcy uczeni byli starzy. Naszym dzieciom zdaje się, że doświadczenie nic nie znaczy.
— Powiedzże mi, panie Maneles, czy warunki, jakie dali panu Janowi, są takie, że ich nie można wytrzymać?
— To, proszę pana doktora, jak dla kogo. Jest gatunek ludzi, któryby nie wytrzymał, jest taki, który wytrzyma. Szlachcic dużo wytrzyma, a pan ze Stawisk jest z trwałego gatunku. Na takiego można dużo kłaść. Mnie się zdaje, że moje oczy nie zobaczą jego upadku, i daj Boże, by go nie zobaczyły. Ale, panie, moje oczy już stare, one długo patrzeć nie będą, one już dziś na ziemię więcej patrzą, niż przed siebie, aniżeli na świat dokoła. Niedaleki czas ich zamknięcia, a co będzie później na świecie... ja nie prorok...
Stary siedział na krześle, brodę gładził, tabakę zażywał — i milczał; doktór zamyślony po pokoju, od kąta do kąta, chodził. Nareszcie zatrzymał się nagle i zapytał:
— Chciej mi pan powiedzieć, ale szczerze, czy dla takich biedaków, jak ten, którzy zmuszeni są szukać u was pomocy — są jakie drogi wyjścia? czy nie?
Żyd uśmiechnął się nieznacznie.
— Na takie zapytanie — odrzekł — może być bardzo długa odpowiedź; jeżeli pan chce, może być nawet kilka.
— Ale powiedz pan wprost, bez obwijania w bawełnę.
— Owszem powiem panu: droga jest... drogi nie ma... droga mogłaby być...
— Nie rozumiem.
— Prosty interes. Gdyby taki pan, kopiąc ziemię, znalazł skrzynię pieniędzy, gdyby miał szczęście i wygrał wielki los, gdyby oddziedziczył znaczną fortunę, gdyby, póki jeszcze czas, zlikwidował interes i wycofał się z majątku — to mógłby powiedzieć: droga jest; ale, że on nie wykopie skrzyni pieniędzy, nie wygra na loteryi, nie oddziedziczy fortuny, a majątku nie sprzeda i nie zlikwiduje — to może sobie z góry powiedzieć: drogi nie ma!
— Ugrzęźnie w tem bagnie, mówisz pan?
— W jakiem bagnie? dla czego w bagnie? po co on ma iść przez bagno, kiedy ma prostą drogę? On będzie prostą drogą szedł. Z początku, będzie nawet ostro szedł... z wielkim zamachem i impetem... Ludzie dziwić się będą i zazdrościć; ale zapewne panu doktorowi wiadomo, że do chodzenia człowiek potrzebuje mieć zdrowe nogi i zdrowe piersi. Tymczasem, jemu zaczną się do nóg przyczepiać kamienie, a na piersiach będzie miał położony ciężar. Ciężko mu będzie nogi dźwigać, ciężko oddech złapać... Słaby zaraz padnie i przepadnie — mocny będzie szedł. Na kamień znajdzie siłę, na dźwiganie ciężaru znajdzie siłę, i będzie szedł, coraz wolniej, coraz wolniej, wolniej, ale nie ustanie. Jak zechce na chwilę spocząć, to go popędzi bat... bardzo twardy bat, do żywego uderza.
— Jaki bat znowuż?
— Nie z konopi, panie doktorze, ten bat, ani z rzemieni. On ukręcony jest wcale z czego innego. Z honoru on jest, z żony, z dzieci, z przywiązania, ze wszystkich nici, które są we krwi moczone i z serca wydarte. Ten bat okropnie jest bolący, strasznie bolący.
— Mocno on bije — dodał po chwili namysłu — bardzo mocno. Jest on bat, ale jest także i sprężyna... porusza ona wielu ludzi, panie doktorze, i wiele interesów na świecie. Dużoby o tem można powiedzieć, ale na co? Nie odmienimy tego, co jest, bo nie mamy na to dość mocy.
— Smutne rzeczy powiadasz, panie Maneles.
— I to jest prawda — smutne, bo na świecie mało wesołości... więcej zasiał Pan Bóg płaczu i jęków, aniżeli śmiechu, i przez to żniwo płaczu bogatsze jest, niż żniwo radości... Pójdę ja już, panie, do domu — dać wypoczynek starym kościom; pan obiecał, że to lekarstwo, które mam zażyć, da mi sen...
— O, niezawodnie!
— To ja panu doktorowi bardzo dziękuję. Od siwej głowy sen ucieka, a przecież wypoczynku jej trzeba, nim Pan Bóg da długi, długi sen... Ja idę, kłaniam się panu doktorowi, dziękuję za radę — a o swego przyjaciela niech pan spokojny będzie. Póki ja żyję, będą go jedli, ale będą jedli po kawałku — całkiem go nie zjedzą przynajmniej.
Stary żyd powlókł się przez błotniste uliczki miasta do swojego domostwa, a doktór został sam i zamyślił się głęboko.
— Ma racyę Maneles — dumał — ma najzupełniejszą racyę, mówiąc o tym biczu, uplecionym z nici, wyrwanych z serca i ukąpanych we krwi... Ten boleśnie zacina i skutecznie popędza. Jednak, czy nie ma środka, żeby biedakom przez ten bicz smaganym, drogę, po której biegną, ułatwić, żeby na niej tylu przeszkód i szkopułów nie było.
Nim zdążył dać sobie na to pytanie odpowiedź, usłyszał turkot bryczki przed domem i niebawem zobaczył przed sobą pana Karola.
Medyk-amator był w doskonałym humorze. Twarz mu płonęła rumieńcem, oczy miał pełne blasku.
— Co za szczęśliwe zdarzenie! — zawołał zaraz od progu — a jechałem do pana nie bez pewnej obawy.
— O co?
— No, chciałem skorzystać z łaskawego zaproszenia, co do tej konferencyi, a w zaproszeniu pańskiem był warunek: „jeżeli jaki chory nie przeszkodzi”. Lecz umyśliłem ryzykować, i przyjechałem. Na szczęście — ani jednej bryczki przed gankiem, jesteś pan zatem wolny i niezależny w tej chwili.
— Istotnie.
— A więc, panie doktorze, nie tracąc drogiego czasu, przystąpmy do rzeczy.
To rzekłszy, pan Karol usadowił się w fotelu wygodnie, jak gdyby miał zamiar przepędzić w nim co najmniej kilka godzin. Wydobył chustkę z kieszeni, włożył okulary, odkaszlnął. To uroczyste przygotowanie przerwał mu doktór.
— Tak nie idzie — rzekł. — Konferencya konferencyą, szanowny panie, a zwyczaj zwyczajem; skoro zaś mam szczęście widzieć pana w moim domu, to przedewszystkiem należy pomyśleć o kieliszku i przekąsce.
— Wiesz pan, że ja nie jestem zwolennikiem starych tradycyj; przeciwnie, ideałem moim jest postęp, czego najlepszy dowód masz pan w tem, że poświęcam wszystkie wolne chwile studyom naukowym i że, w stosunkowo krótkim czasie, doszedłem do zdumiewających rezultatów na polu medycyny. Metoda, z którą właśnie pragnąłbym pana zapoznać, zasadza się...
— Posłucham chętnie i z największą ciekawością, ale od swego nie odstąpię; pod tym względem konserwatysta jestem i takim już do końca pozostanę.
Pomimo opozycyi, zaciągnął pana Karola do stołu, a przy kieliszku rozmowa ożywiła się i dotykała najrozmaitszych kwestyj, oprócz znakomitego odkrycia. Doktór bo co innego miał na myśli, i właśnie chciał się z panem Karolem rozmówić. Nie zwłócząc, przystąpił wprost do kwestyi.
— Proszę pana — rzekł, — jedna rzecz daje mi dużo do myślenia.
— Cóż takiego?
— Był tu przed chwilą stary żyd, Maneles, znasz go pan zapewne?
— Jeszczeby też! Doskonale go znam. Niezgorszy to człowiek! nawet dość rozsądny, miewałem z nim niegdyś interesa, tak jak obecnie miewam z jego synem. O czemże doktór z nim rozmawiał? Ponieważ zboża sprzedawać nie potrzebujesz, więc zapewne była mowa o zdrowiu. On rzeczywiście jest chory, ma marasmę, z wieku; nie sądzę, żebyś mu pan mógł co na to poradzić, bo na starość lekarstwa nie ma, chociaż, powiem panu pod wielkim sekretem, że ja studyowałem i ten przedmiot, i zdaje mi się, że jestem na drodze do bardzo ciekawych odkryć, których wszakże przed czasem publikować nie chcę. Okaże się to później, po przeprowadzeniu doświadczeń na starych i zupełnie zniedołężniałych zwierzętach.
— Ja rozmawiałem z Manelesem o pewnych kwestyach ogólniejszej natury, powszechnym prawie upadku ekonomicznym, o braku kredytu, o...
— A więc o epidemii. Że jest ona, to fakt, jest w powietrzu, w czasie. Epidemia, jak słusznie powiedziałem. Jednostki silniejsze, zahartowane, bardziej odporne, wychodzą z tego obronną ręką, słabsze giną. Wiadomo panu bardzo dobrze, iż tak się dzieje.
— Otóż chodzi o to, czy nie ma rady, czy nie może dziać się inaczej?
Pan Karol zrobił minę bardzo poważną.
— Zapewne — odrzekł, — ale na to trzeba hygieny, dyetetyki i, że się tak wyrażę, dezinfekcyi społecznej, a któż ma się tem zająć?
— Ja myślę, że wszyscy.
— To jest, jakto wszyscy? Jak pan to rozumie? Proszę się jaśniej tłómaczyć.
— Niech pan rozumie tak, jak powiedziałem. Wszyscy, to znaczy wszyscy ludzie, których łączy wspólność położenia i zawodu, wspólność pewnych dążeń, idei, celów. Mocniejszy powinien wspierać słabego, słaby podtrzymywać słabszego od siebie i, tym sposobem, wytwarzać odporność ogólną; połączone siły dużo stanowią, przyznasz pan chyba?
— Jak w jakim wypadku. To bardzo względne.
— Ja myślę, panie, że w każdym, a w tym bardziej niż w innych. Nie byłoby tego co jest, gdybyście szli ręka w rękę.
— To znaczy, gdyby zamożny oddawał swoje mienie bankrutom! Nie, łaskawy panie, każdy dla siebie, Bóg dla nas wszystkich. To najmądrzejsza maksyma.
Bóg dla nas wszystkich, to prawda, ale tenże Bóg, który bez wątpienia jest dla nas wszystkich, nakazał, żebyśmy byli jeden dla drugiego. Skoro on nam ojcem, to myśmy bracia, a jako tacy, powinniśmy się wspierać i bronić nawzajem.
— Panie — rzekł pan Karol, — nie wiem, co mam panu odpowiedzieć. Przedewszystkiem, jako człowiek oddany badaniu tak racyonalnej i pozytywnej nauki, jak medycyna, bawić się nie mogę w idealne marzenia. Nie moją rzeczą jest dysputować o tem, czego nie widzę, ani też nie do mnie należy stosowanie różnych chimerycznych teoryj w praktyce. Co kto lubi, panie: jeden poezyę, drugi prozę, jeden fantazyę, drugi grunt... Ja wolę prozę i grunt, marzeń znać nie chcę i dziwię się, że pan medyk, człowiek uczony, przyrodoznawca; dajesz się unosić jakimś niepochwytnym marom, chcąc rozkładać ciężary jednostek słabszych na karki silniejszych. Nie, panie, to nie idzie, to się na nic nie zdało.
— Czy pan dobrodziej zna bajkę o ojcu, trzech synach i pęku trzciny?
— I tę, i dziesięć podobnych znam, ale cóż mnie to obchodzi? Ja mam swoje, swojego pilnuję; czy mi lekko, czy ciężko, to mnie obchodzi, nie narzucam się nikomu. Od nikogo nic nie chcę i pragnę, aby nikt nic nie chciał ode mnie. Taki stosunek uważam za najlepszy; bo, widzisz, doktorze, jeżeli, naprzykład, w płucach każda komórka jest zdrowa i fukcyonuje doskonale, to całe płuca są zdrowe; jeżeli zaś jedna musi wspierać drugą, trzecią i dziesiątą, to z tego wynika kaszel, suchoty...
— Porównanie niczego nie dowodzi.
— Owszem, dowodzi, więc zostawmy na stronie całą ekonomię i kwestye społeczne, pomówmy o suchotach.
Tu pan Karol szeroko rozwodzić się zaczął nad istotą suchot, nad okropnością tego cierpienia, i, po długiej rozprawie, przyszedł do konkluzyi, mianowicie do tego, że po długich i mozolnych badaniach, odkrył, że wapno, lub gips, tę dolegliwość ludzką, najradykalniej leczy. Doktór, jako gospodarz domu, przez grzeczność słuchał cierpliwie aż do końca, a kiedy pan Karol, zmęczony długiem mówieniem, ocierał z czoła krople potu i oczekiwał okrzyków zachwytu, nie odpowiedział ani słowa.
Pan Karol upomniał się o odpowiedź.
— No, i cóż pan na to powiadasz? — zapytał.
— Nic — odrzekł doktór obojętnie.
— Rozumiem. Jesteś pan olśniony i na razie nie wiesz, co masz rzec. Istotnie, domyślałem się poniekąd, że tak będzie.
— A cóż naprowadziło pana na ten domysł?
— Powszechnie, drogi panie, wiadomo, że wielkie wynalazki uderzają jak maczugą swoją prostotą, i że nie każdy umysł może je odrazu ocenić. Gdyby komuś, ciemnemu od urodzenia, przywrócono nagle wzrok, to zaniewidziałby powtórnie, olśniony promieniami słońca. Historya wielkich odkryć i wynalazków daje nam na to aż za wiele dowodów. Wynalazcę kolei żelaznych miano za waryata, Galileusz... ale na co mam to panu powtarzać?... Dziś, będąc już wtajemniczonym w moje odkrycie, zaczniesz pan nad niem rozmyślać i, po niejakim czasie, jak mniemam, gdy się pan trochę przyzwyczaisz do myśli, że nadzwyczajne może być zwyczajnem, a niemożliwe możliwem, gdy ochłoniesz z pierwszego wrażenia i spokojnie zastanowisz się nad wartością mego wynalazku, wtenczas jeden z pierwszych oddasz hołd zasłudze i będziesz głosił światu imię jego dobroczyńcy. Ja, co już panu powiedziałem, zysków materyalnych na widoku nie mam, i daleki jestem od chęci korzystania z mego wynalazku; zastrzegam sobie tylko honor, tego się nie wyrzeknę. Ludzkość powinna wiedzieć, komu zawdzięcza swoje ocalenie. Przyznasz pan bowiem, że ocalenie jest...
— To jeszcze wielka kwestya, łaskawy panie.
— Jak dla kogo, dla mnie nie.
— Jednak, może mi pan raczysz przyznać pewną kompetencyę pod tym względem.
— Bez kwestyi, ale kompetencya nie wyklucza możności olśnienia, a pewna, że tak powiem, zarozumiałość i zawiść zawodowa, bo widzisz, kochany doktorze, aczkolwiek mam cię za człowieka o wiele wyższego nad pospolitych, to jest tak, nie cofam wyrażenia, nad pospolitych recepciarzy... jednak rozumiem dobrze, iż możesz doznawać pewnego przykrego wrażenia na myśl, że to, czego wy, cechowi, nie mogliście zrobić w ciągu tylu wieków, od Hipokratesa począwszy, dokonał człowiek prywatny i z cechem waszym nic wspólnego nie mający...
Wywiązała się z tego bardzo żywa dysputa, która następnie zmieniła się w sprzeczkę. Pan Karol aż ochrypł; doktór o mało ataku apoplektycznego nie dostał.
Rozstali się bardzo źle.
Medyk-amator, siedząc na bryczce, jeszcze powtarzał półgłosem:
— Fuszer... recepciarz... zazdrośnik... on sądzi, że z patentem monopol na trucie ludzi zyskał! Ciasna, zakuta głowa, rutynista! empiryk!
Doktór znów, okno otworzył, żeby świeżego powietrza zaczerpnąć.
— Waryat — mruczał przez zęby, — maniak, zboczenie umysłu, szaleniec zarozumiały... skąpiec i egoista!
Z okienka małego domku, który doktór zajmował, widać było jasne, pogodne niebo, usiane gwiazdami; z małego ogródka dochodził zapach lewkonii, rezedy i róż. Orzeźwiający wietrzyk chłodził szerokie czoło doktora. Pod jego tchnieniem uspokoił się znacznie, uśmiechnął się pobłażliwie.
— Czego ja się gniewam? — rzekł cicho — iluż było takich maniaków i waryatów! czem sobie głowę zaprzątać?!
Wkrótce też zapomniał chwilowo o panu Karolu i o jego wynalazku — postać amatora-medyka zniknęła z przed jego oczu; natomiast, w wyobraźni zarysował się szalecik szwajcarski, z werendami, z wieżyczką, a na jednym z jego balkonów piękna pani Malwina.
— Jutro tam być muszę — pomyślał; — od wczesnego ranka chorych odwiedzę, wszystko w ciągu dnia załatwię, wieczór zaś muszę mieć na swoją wyłączną własność. Ranek mego życia był smutny, południe nie weselsze — może chociaż wieczór jasny będzie.
Znaleźć się tam, porozumiewać, zapomnieć o swojej samotności, było to szczytem marzeń doktora...
Postanowił też nieodwołalnie nazajutrz stawić się u pięknej wdówki.
— A może — myślał, — okoliczności złożą się tak szczęśliwie, że będę mógł chociaż w części odkryć jej stan mego serca... że, jeżeli nie otwarcie i wprost, to przynajmniej pośrednio potrafię dać jej do zrozumienia, że moje szczęście jest w jej ręku, że... że...
Przeląkł się swojej śmiałości.
Noc była piękna, pogodna, pachnąca. Długo, długo siedział stary kawaler przy okienku, oddychał wonią kwiatów z ogródka i marzył. Dopiero chłodniejszy powiew wiatru przywołał go do porządku. Spojrzał na niebo, już bladawa światłość znaczyła się na wschodzie, lampa dogasała w pokoju, zegar blizko trzecią godzinę wskazywał...
Doktór na spoczynek się udał. Zaledwie oczy zmrużył, ktoś do drzwi gwałtownie zaczął się dobijać. Po chwili już nietylko do drzwi, ale do wszystkich okien naraz kołatano, krzycząc gwałtu.
Doktór zerwał się z łóżka, pobiegł do okna, lufcik otworzył.
— Co to? — zapytał — pożar?!
— Aj waj, panie doktorze! gorzej, jeszcze gorzej, gwałt!
— Niech pan wstaje prędzej, niech pan idzie, niech pan śpieszy.
— Ależ co? gdzie, do kogo?
— Nieszczęście!
— Mówcież nareszcie, co się stało?
— Oj, panie! Maneles, Maneles umiera!
— Dziś był u mnie.
— Był, a teraz już nie jest, może już wcale nie jest! Niech pan doktór śpieszy, na gwałt niech pan śpieszy.
Ditto szybko się ubrał i pobiegł na miasto. Pomimo tak wczesnej pory, właściwie pomimo nocy, przed domem Manelesa zgromadził się tłum żydów. Wieść o bliskiej śmierci starego bogacza, jak iskra elektryczna, obiegła całe miasteczko. Kto żył, biegł dowiedzieć się o człowieku, który był w całem miasteczku najstarszy, miał opinię mądrego i sprawiedliwego, opiekuna biednych i sierot.
Gdy doktór nadbiegł, przywitano go okrzykiem radości; tłum rozstąpił się, robiąc mu wolne przejście.
Na progu spotkał doktora najstarszy syn chorego.
— Co jest? — zapytał doktór.
— Nie wiem, panie, jest źle. Ojciec wieczorem położył się i usnął. Koło północy przebudził się z krzykiem. Myśmy się wszyscy zerwali, chcieliśmy po pana posyłać. Ojciec bardzo ciężko oddychał, nareszcie, kiedy mógł słowo przemówić, rzekł: Nie posyłajcie po doktora, ja wiem, że już jest mój koniec. Myśmy zaczęli płakać, a on powiada: Nie bądźcie jak głupie dzieci, życie nie może trwać wiecznie. Sprowadźcie dziesięciu żydów, niech odmówią ze mną modlitwy; więcej ja od was tymczasem nie chcę. Posłuchaliśmy rozkazu ojca, przyszedł rabin, modlili się, czytali Psalmy z półtorej godziny. Ojcu zrobiło się trochę lepiej. Kazał zawołać do siebie dzieci i wnuki, przemawiał do każdego, błogosławił... Dużo mówił, a potem opadł z sił zupełnie i rzekł: Teraz poślijcie po doktora, ja już nie potrzebuję jego rady, ale chciałbym go widzieć. Myśmy posłali po pana, ratuj go pan, jeżeli można.
Doktór wszedł do stancyi. Maneles leżał na łóżku: długa biała broda spadała mu na piersi, oczy miał jakby zamglone. Gdy zobaczył doktora, podniósł się trochę na ręku.
— Jak to dobrze, że pan przyszedł — rzekł głosem słabym i bezdźwięcznym, — ja chciałem pana pożegnać.
— Ależ panie!
— Ja wiem, co mnie czeka.
— Pozwól-że pan, zobaczmy.
— Już czas przyszedł, mnie pomódz nie można. Może pan sądzi, że mi co dolega? Nic, tylko siły nikną. Pan Bóg woła, trzeba iść. Ja chciałem pana jeszcze raz widzieć, bo myśmy z sobą czasem rozmawiali, i dużo nawet rozmawiali, a ja panu jeszczebym niejedno powiedział...
Zwiesił głowę na piersi, oczy przymknął. Blady był jak płótno; na wysokie, gładkie czoło wystąpiły grube krople potu. Wyschłemi, kościstemi palcami skubał bieliznę na sobie.
— Wina mocnego proszę — zawołał doktór, — prędzej!
W tej chwili przyniesiono wino, doktór wlał umierającemu w usta kilka kropel, Maneles po chwili znowu oczy otworzył.
— Mówiłem dzieciom moim i wnukom moim — szeptał, — żeby byli uczciwi, ja im to mówiłem. Mówię panu i wszystkim waszym, bądźcie wyrozumiali... nie rzucajcie kamieniem. Ach, krzywda rodzi krzywdę, złe jest matką złego, bądźcie dobrzy...
Znów przerwał, zapadł w senność. Wyschła pierś jego podnosiła się i opadała powoli, oddech był coraz cięższy.
Doktór napisał parę słów na karteczce i kazał natychmiast posłać do apteki, pragnął energicznym środkiem podtrzymać jeszcze przez chwilę słabo tlejącą iskierkę życia...
W stancyi zapanowała cisza, przerywana tylko tłumionemi westchnieniami kobiet.
Nim przynieśli lekarstwo, starzec raz jeszcze oczy otworzył, westchnął głęboko i — skonał.
Siwa głowa bezwładnie opadła na poduszki.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.