Strona:Klemens Junosza - Syzyf.pdf/161

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Wśród takich czynności czas schodził mu nadzwyczaj szybko; ranek gonił południe, południe uciekało przed wieczorem, wieczór przed nocą.
Gdy zaś noc przyszła, to nie goniła poranku, ale wlokła się jak zmora powoli, jak zmora dusiła, spędzając sen z powiek, strasząc widmami przyszłości, rzucając potworne znaki zapytania przed oczy. Co? jak? zkąd? od kogo? kiedy? Ohydny słownik!... niejednemu on życie złamał, energię odebrał, nie jednego przedwcześnie do grobu zaprowadził. Nie masz bardziej jadowitego i bardziej mnożnego owadu, nad te pytajniki nieubłagane. Brzęczą nad uszyma, rzucają się do oczu, świdrują czaszkę, sprawiając ból nieznośny, aż do obłędu — do szaleństwa. I sen przed temi dyabelskiemi znaczkami ucieka: spokój odbiega i chęć do życia. Wśród ciemności nocnych świecą one fosforycznym blaskiem, jak błędne ognie na cmentarzysku lub bagnie, wdzieraję się pod powieki, rażą źrenice, pieką.
I ani ich odpędzić, ani się od nich uwolnić nie sposób; natrętne i uprzykrzone jak komary, powracają, mnożą się, uderzają całą chmarą, rojem.
Pan Jan poznał już te ukąszenia bole-