Sukcesorowie skąpca/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Sukcesorowie skąpca
Podtytuł Obrazek
Pochodzenie Z Warszawy
Wydawca Gebethner i Wolff; K. Grendyszyński
Data wyd. 1894
Druk I. Zawadzki
Miejsce wyd. Warszawa; Petersburg
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

— Jednak, kochany mężu — mówiła pani Piotrowa w Zawrotkach do swego małżonka — musisz mi przyznać, że miałam słuszność.
— W czem?
— Mój Boże! i on się jeszcze pyta! Ja to wymyśliłam, ja wypracowałam, ja kręciłam głową. A on pyta się jeszcze, w czem miałam słuszność. Wiesz co, że to jest niesprawiedliwość, przechodząca wszelkie wyobrażenie!
— Przepraszam cię, moje dziecko, ale dalibóg nie mam pojęcia, o co ci właściwie idzie? Co chcesz abym ci przyznał?
— Skromną moją zasługę; chcę ażebyś potwierdził, że gdzie męzka głowa poradzić nie może, serce słabej kobiety działa skutecznie. Przyznajesz, czy nie przyznajesz?
— Przyznaję, dla świętego spokoju i ponieważ tak sobie życzysz, ale głowę mi utnij, jeżeli wiem o co idzie i do czego ta nasza rozmowa prowadzi.
— Nie wiesz, więc ci wytłómaczę. Przedewszystkiem Gliksman, który był twardy jak skała i nie chciał nawet z tobą mówić, naraz zrobił się mięciutki jak wosk i przystał na wszystkie propozycye. Dzięki temu, można już, chociaż w części przynajmniej, pomyśleć o wyekwipowaniu Wicusia i Józia, których przecież dłużej trzymać w domu nie sposób, ponieważ już jest czas, żeby zaczęli bywać w szerszym świecie. Czy nie uznajesz, że tak jest.
— Uznaję.
— Czy nie widzisz, że Gliksman zmiękł?
— Oj — westchnął pan Piotr — zmiękł on, zmiękł, ale żebyś wiedziała, jak mnie obdarł.
— To już trudno. Takie są, niestety, czasy, że kredyt kosztuje bardzo drogo, a żydzi od tego są, żeby darli. Przypomnij sobie jednak, że przed paroma tygodniami tenże sam Gliksman mówić nawet o interesie nie chciał, a teraz jest tak wyjątkowo uprzejmy. Czyż nie tak?
— A no, tak...
— A komuż to zawdzięczasz?
— Przedewszystkiem Gliksmanowi.
— A wiesz co mężu, nie warto się poświęcać dla rodziny...
— Alboż co?
— Ty Gliksmanowi zawdzięczasz jego względność? Gliksmanowi? więc nie mnie?
— Tobie?
— Nie mojej dyplomacyi? Nie temu że pojechałam do Warszawy? że przypomniałam się pamięci stryja Dominika? Że tenże stryj Dominik, na skutek mojej prośby, przyjechał i bawi w naszej okolicy, dzieląc czas między Suchą Wierzbą, Zawrotki i Wolą Kociubską. Oh, bardzo krótkowidzący jesteś, mój panie! Gliksman z pewnością nie skusiłby się na twój głupi rzepak — ale zaimponowała mu obecność milioniera.
— Oh, oh, milioniera!
— A więc człowieka, posiadającego krocie. Żydzi doskonale znają się na tem; wiedzą oni, że pan Dominik jest bogaty, że jest moim rodzonym stryjem, że rodziny bliższej nie posiada i że na przypadek gdyby zmarł bez testamentu, to cały majątek idzie na trzy głowy — a gdyby z testamentem, to...
— Na kogo obcego.
— Przepraszam, to na jedną głowę i to właśnie na tę, na której wartości ty się nie znasz.
— Bardzo jesteś pewna siebie, kochana Juleczko.
— Tak jest, mój mężu, zawsze jestem pewna tego, co jest pewne i niezawodne.
— Jednak Dominik więcej przesiaduje w Zawrotkach, aniżeli u nas, a jeżeli ty, Julciu, dbasz o to, żeby go zjednać, to Helenka również nie zasypia gruszek w popiele i dogadza stryjaszkowi jak może.
— Ona swoją drogą, a ja swoją. Z tego że stryj więcej jest u nich, aniżeli u nas, żadnych wniosków wyciągać nie można, gdyż powiedziawszy prawdę, najwięcej czasu przepędza w Woli Kociubskiej, gdzie w domu jest ciasnota, wygód nie ma żadnych, a w dodatku szanowny nasz szwagierek, pan Edward, nie jest bynajmniej uprzejmym gospodarzem. Żeby do niego nie wiem kto przyjechał, on nic na to nie zważa i wlecze się w pole, a pomimo że Terenia go prosi, zaklina i spazmuje nieraz biedaczka, on od swoich zwyczajów nie odstąpi za nic. Biedna kobieta ta Terenia, że za takiego niedźwiedzia poszła.
— Ale pieniądze ma.
— I to jeszcze nie wiadomo. My dziś nie mamy, ale po najdłuższem życiu Dominika mieć będziemy.
Pani Piotrowa miała poniekąd słuszność, że zmiana postępowania Gliksmana wyniknęła głównie z powodu pobytu pana Dominika. Ponieważ rzuciła, niby od niechcenia, kilka słów o wielkiem bogactwie bezdzietnego stryjaszka, małomiasteczkowi kapitaliści zaczęli te słowa rozważać, a jeden z nich otrzymał mandat, aby przy pierwszej bytności w Warszawie dowiedział się, czy rzeczywiście ów stryjaszek jest tak bogaty, jak o nim głoszą. Nie trzeba było na to długo czekać, gdyż ów delegat dość często do Warszawy jeździł, to też przy pierwszej okazyi zasięgnął języka u źródła, bo na Starem Mieście. Opowiedziano mu legendę o bogactwach — a zarazem i o skąpstwie starego dziwaka — przywiózł też do miasteczka jak najlepsze referencye, które odrazu poprawiły kredyt pana Piotra i pana Michała.
Gliksman i Handelsbrief istotnie zmiękli i byli chętni do wszelkich tranzakcyj. Co się tyczy pana Edwarda, ten zawsze miał kredyt, może dla tego, że go nigdy nie potrzebował; teraz jednak byliby mu kapitaliści dali chętnie tyle, ileby tylko zażądał, on atoli nie żądał nic, ku wielkiemu zmartwieniu swej małżonki, która, jak się sama wyrażała, chciałaby chociaż na trzy dni przed śmiercią żyć, jak przystoi na damę dobrze urodzoną.
Trzy córeczki państwa Edwardów: Klarcia, Romcia i Michasia, były już w tym wieku, że należało pomyśleć o otwarciu gościnnych salonów i dać młodzieży możność bywania w Woli Kociubskiej w charakterze konkurentów — ale pani Edwardowa napróżno kołatała o to. Najobfitsze potoki wymowy, niby rozhukane fale morskie o skałę, rozbijały się o skąpstwo tego dziwnego człowieka.
— Panienki są jeszcze młode — mówił — mogą czekać.
— Przepraszam cię, mężu — oponowała pani Edwardowa — ja w wieku Klarci będąc, miałam już nieszczęście być twoją żoną.
— O ile sobie przypominam, mówiłaś wówczas, że jesteś szczęśliwa zupełnie; są nawet na to dowody piśmienne.
— Ciekawam jakie!
— Własnoręczne listy twoje do matki.
— Nie chciałam jej martwić, pisząc prawdę; a powtóre, byłam jeszcze wówczas tak młoda i niedoświadczona, że nie miałam pojęcia, na czem właściwie polega szczęście.
— I to być może, nie wynika ztąd jednak, że trzeba wydawać huczne bale i spraszać gości z całego świata, skoro pieniędzy na to nie ma.
— Więc Klarcia nigdy za mąż nie wyjdzie?
— Owszem, wyjdzie prędzej niż sądzisz, ale nie z żadnych salonów, bo ja ich urządzać nie myślę, tylko z tego domu, w którym urodziła się i wzrosła, jak sama widzisz wcale nieźle. W mamę się wdała panienka i na suchotnicę bynajmniej nie wygląda.
— Dobrze, dobrze — odrzekła pani głosem zgnębionej i zrezygnowanej na cierpienia ofiary — dobrze, będzie jak chcesz, ale przekonasz się, że kiedyś doznasz gorzkich wyrzutów sumienia. Cała pociecha w tem, że poczciwy stryj Dominik tak bardzo nasze dziewczątka polubił. Czego im ojciec dać nie zechce, może będą miały od dziadka z linii macierzyńskiej...
— Nie będę miał nic przeciwko temu, owszem, jeżeli dziadek da, osobiście mu podziękuję — tylko o ile mi się zdaje, nie ma on tego zamiaru.
— Wyraźnie wczoraj powiedział do Klarci, że wygląda jak różyczka, a i młodsze nasze dziewczęta mają u niego łaski. Zresztą sam widzisz, że u nas przebywa najchętniej i najczęściej, chociaż ty nie zapraszasz go zbyt natarczywie.
— Za to ty, moja pani, jesteś wzorem uprzejmości.
Istotnie pan Dominik najczęściej w Woli Kociubskiej przebywał, chociaż pani Helena i pani Julia zapraszały go ciągle do siebie; bywał także i w sąsiedzkich dworkach, zwłaszcza w Bednarce u pani Sewerynowej, wdówki czterdziestoletniej, ale jeszcze w wielkich będącej pretensyach. Ta pani mieszkała z matką staruszką i miała przy sobie dwie ubogie kuzynki, do towarzystwa i pomocy w gospodarstwie. Nie bardzo wizyty pana Dominika u wdówki podobały się jego synowicom, wolałyby one mieć ciągle stryjaszka przy sobie, trzeba było jednak politykować.
Najbardziej energiczną działalność rozwijała pani Julia, w czem dopomagali jej szczerze synowie, chłopcy pełni pomysłów. Jednego dnia postanowili zabawić kochanego dziadunia polowaniem na dzikie kaczki.
— Dziadunio się nudzi — mówił Wicuś — a ciągła rozmowa z kobietami jest dla niego utrudzająca, zabawmy się po kawalersku.
— A tak — potwierdził Józio — doskonała myśl, po kawalersku. Mamy psy! jakie psy!
— Niech mi dziadzio wierzy, że w psiarni królowej angielskiej nie znajdzie lepszego wyżła, niż mój Nero.
— I niż mój Medor — dodał Józio. Bagna mamy wcale niezłe; kaczek moc, dziadzio będzie miał prawdziwą przyjemność.
— Ależ, moi kochani, cóż znowu, spojrzyjcie na mnie, czy jestem zdatny do polowania?
— Dla czegóżby nie? Czy dziadzio nigdy nie polował?
— Polowałem niegdyś, będąc jeszcze bardzo młodym... lat temu Bóg wie ile, jeszcze was na świecie nie było...
— To sobie dziadzio przypomni. Słowo daję, pyszna zabawa. Żeby dziadzio był u nas na jesieni, albo zimą, urządzilibyśmy polowanie szyk, co się zowie, z naganką, ale w tym czasie musimy poprzestać na kaczkach. Jest to zwierzyna podlejsza, ale że jej niebrak, więc można strzelać dowoli. Niech się dziadzio zdecyduje. Każę zaprządz moje kasztanki. Pyszne konie; takich w okolicy nie ma.
— A ja dam dziadziowi moją dubeltówkę, lekka jak piórko, a bije! Jak ta strzelba bije! na sto dwadzieścia kroków pełnym nabojem...
Pan Dominik, któremu bytność na wsi coraz bardziej zaczynała się podobać, gdyż opływał we wszystko, a złamanego szeląga wydać nie potrzebował, zyskiwał z każdym dniem na humorze i rozrywką nie gardził. Propozycya Józia i Wicusia, na razie dość mu się dziwaczną wydała, ale po namyśle przyjął ją.
Niegdyś za młodu bywał często na wsi; jako uczeń ze szkół na wakacye do krewnych przyjeżdżał i bardzo chętnie biegał z fuzyjką na ramieniu po lasach i po łąkach, przypominały się staremu dawne czasy, chciał je odświeżyć w pamięci lepiej, chciał może przenieść się myślą w owe lata minione bezpowrotnie, lata pacholęce.
— Ha — rzekł — zrobię to dla was, dla waszego towarzystwa, pojedziemy.
Wicuś natychmiast pobiegł do pani Julii z raportem.
— Mamo! — zawołał — wygrana!
— Jaka wygrana?!
— Dziadek jedzie z nami na polowanie, namówiłem go i jedzie. Rozumie się, że skorzystamy z miłego sam na sam i damy mu poznać, że mógłby zrobić dla nas dużo, gdyby tylko chciał.
— Mój Wicusiu!
— Niech mama liczy na moje zdolności dyplomatyczne; nie chwaląc się, czuję w sobie powołanie ministra i gdybym się nazywał Bismark, zobaczyłaby mama, coby było. Niestety, losy zrządziły inaczej, trzeba siedzieć na tym szkaradnym partykularzu i więdnąć bez żadnych widoków na przyszłość. Na szczęście, odgrzebała mama tego dziadka, zrobiła mama tyle, że przyjechał do nas, a skoro mamy go na gruncie, rzecz jasna, że trzeba z tego korzystać. Ja myślałem, myślałem po całych dniach i nocach, coby wynaleźć takiego, żebym mógł z nim porządnie, w cztery oczy pomówić i wynalazłem polowanie na kaczki. Przyzna mama, że myśl genialna. Czyż nie prawda?
— Bardzo, bardzo genialna, moje dziecko.
— W pierwszej chwili miałem niejaką obawę, że nie przyjmie zaproszenia, ale, nadspodziewanie, przyjął bez wielkich trudności. Jedziemy zaraz po obiedzie. Józio weźmie na siebie całe urządzenie tej zabawki. Ja zaś mam nieodstępnie towarzyszyć dziadkowi. Będę go bawił przyjemną konwersacyą i, ma się rozumieć, nie zapomnę o celu głównym.
— Ty jesteś dzielny chłopiec — rzekła pani Julia.
— Cóż z tego, moja mamo — odpowiedział Wicuś — choćby nawet tak było, jak mama powiada, gdzież tu pole do rozwinięcia zdolności?
— Mój Wicusiu, wszystko to bardzo dobrze, stryjaszek widocznie nam sprzyja i jest dla nas niesłychanie uprzejmy, widocznie okazuje nam swoję sympatyę, ale ja, pomimo tego wszystkiego, ja się obawiam.
— Czego, mamo?
— Pani Sewerynowa mnie niepokoi.
— Kto?! Sewerynowa, czy mama żartuje?!
— Bynajmniej, moje dziecko, mówię zupełnie seryo. To bardzo chytra kobieta, a tem niebezpieczniejsza, że układna, taktowna i taka, co to na pozór niewiniątko, a w gruncie rzeczy tygrys. Szczerze ci mówię, że ja się tej kobiety boję.
— A ja nie, ani troszeczkę.
— Jednak...
— Mam na nią sposób, choćby nawet, w co absolutnie nie wierzę, chciała uwikłać pana Dominika w swoje sidełka, choćby go nawet uwikłała, jeszcze mam sposób.
— Jaki?
— To mój sekret.
— Czy i przedemną także?
— O, mamie mogę powiedzieć. Bardzo prosty sposób. Gdy zobaczę że jest blizka celu, w takim razie sam zacznę konkurować.
— Ty?
— Tak mamo i mam nadzieję, że chyba będzie wolała mnie, aniżeli mego dziadka.
— Bezwątpienia, ale bój się Boga chłopcze, czyżbyś ty naprawdę chciał się z panią Sewerynową ożenić!
— Ożenić! Inna kwestya, ale konkurować wolno.
Pani Julia ucałowała głowę synka, w uznaniu jego dyplomatycznych zdolności.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.