Strona:Klemens Junosza - Z Warszawy.djvu/163

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Ależ, moi kochani, cóż znowu, spojrzyjcie na mnie, czy jestem zdatny do polowania?
— Dla czegóżby nie? Czy dziadzio nigdy nie polował?
— Polowałem niegdyś, będąc jeszcze bardzo młodym... lat temu Bóg wie ile, jeszcze was na świecie nie było...
— To sobie dziadzio przypomni. Słowo daję, pyszna zabawa. Żeby dziadzio był u nas na jesieni, albo zimą, urządzilibyśmy polowanie szyk, co się zowie, z naganką, ale w tym czasie musimy poprzestać na kaczkach. Jest to źwierzyna podlejsza, ale że jej niebrak, więc można strzelać dowoli. Niech się dziadzio zdecyduje. Każę zaprządz moje kasztanki. Pyszne konie; takich w okolicy nie ma.
— A ja dam dziadziowi moją dubeltówkę, lekka jak piórko, a bije! Jak ta strzelba bije! na sto dwadzieścia kroków pełnym nabojem...
Pan Dominik, któremu bytność na wsi coraz bardziej zaczynała się podobać, gdyż opływał we wszystko, a złamanego szeląga wydać nie potrzebował, zyskiwał z każdym dniem na humorze i rozrywką nie gardził. Propozycya Józia i Wicusia, na razie dość mu się dziwaczną wydała, ale po namyśle przyjął ją.
Niegdyś za młodu bywał często na wsi; jako uczeń ze szkół na wakacye do krewnych przy-