Strona:Klemens Junosza - Z Warszawy.djvu/164

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

jeżdżał i bardzo chętnie biegał z fuzyjką na ramieniu po lasach i po łąkach, przypominały się staremu dawne czasy, chciał je odświeżyć w pamięci lepiej, chciał może przenieść się myślą w owe lata minione bezpowrotnie, lata pacholęce.
— Ha — rzekł — zrobię to dla was, dla waszego towarzystwa, pojedziemy.
Wicuś natychmiast pobiegł do pani Julii z raportem.
— Mamo! — zawołał — wygrana!
— Jaka wygrana?!
— Dziadek jedzie z nami na polowanie, namówiłem go i jedzie. Rozumie się, że skorzystamy z miłego sam na sam i damy mu poznać, że mógłby zrobić dla nas dużo, gdyby tylko chciał.
— Mój Wicusiu!
— Niech mama liczy na moje zdolności dyplomatyczne; nie chwaląc się, czuję w sobie powołanie ministra i gdybym się nazywał Bismark, zobaczyłaby mama, coby było. Niestety, losy zrządziły inaczej, trzeba siedzieć na tym szkaradnym partykularzu i więdnąć bez żadnych widoków na przyszłość. Na szczęście, odgrzebała mama tego dziadka, zrobiła mama tyle, że przyjechał do nas, a skoro mamy go na gruncie, rzecz jasna, że trzeba z tego korzystać. Ja myślałem, myślałem po całych dniach i nocach, coby wynaleźć takiego, żebym