Stary Kościół Miechowski/Księga IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Norbert Bonczyk
Tytuł Stary Kościół Miechowski
Wydawca Wydawnictwa Instytutu Śląskiego
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Dziedzictwa w Cieszynie
Miejsce wyd. Katowice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.
Starego Boncyka opowiadanie o Grundmanie, Goduli i Winklerze; o dawnych nauczycielach miechowskich; ślaczek we zrębie; odwiedziny u Wyplerów; opowiadanie o Iesie; o Mleczkach, dawnych właścicielach Miechowic; groźne sceny na cmentarzu; ks. Proboszcz i p. Rektór.


„Synu”, rzekł stary Boncyk, „już chłodniej na dworze,
Muszę iść w pole wejrzeć, jak mi stoi zboże;
Jeśliś już jest gotowy z twem zadaniem szkólnem,
Pójdź ze mną, a oddychaj znów powietrzem polnem!”

Syn pod stół rzuca wózek, który właśnie strugał,

Powstał, patrzał na ojca i niewinnie mrugał.
Idą. Tu ku zapłociu po lewej mijają
Adamca, Lipę, Slęczka; po prawej mieszkają
Leszowice Błażeje. (On ma żonę Kasię

10 
Jedynaczkę po wdowie Dorce.) Stąd mija się

Wąwóz Wojciecha Kóny; potem w małem kole,
Idąc chodnikiem pańskim, wychodzi się w pole.
Tam stoi śród gęstwiny stara pańska gruszka
Jak śród czerstwych prawnuków zgrzybiała staruszka.

15 
„Widzisz tam krzaczek w miedzy?” — rzekł Boncyk do syna, —

„W lewą sieje Kornowicz, w prawą się zaczyna
Nasze pole, com najął od Państwa. Tam lasy,
Którem ja w pień wyrąbał, szumiały przed czasy.
Krzaczek ów — to ostatnie tych borów pamiątki.

20 
Tam ja, matka i siostry twe w Zielone Świątki

Wychodziliśmy wspólnie zaraz po nieszporze.
Wielka część wsi przepędza te piękne dni boże
W mieście; tam jedzą, piją, tańczą, w kostki grają,
Albo się psotom mieszczan głupio przyglądają!

25 
Jam nigdy nie pochwalał takiego zwyczaju,

Jam z twoją matką, z wami wychodził do gaju;
Tam w cieniu świerków, sosien i białej kaliny
Jedliśmy śniady kołacz; w wieczór odwiedziny
Bywały u Wyplerki ciotki; przeciec temu

30 
Niedawno, więc pamiętasz?” Chłopiec ojcu swemu

Spojrzał w oczy i milczał, gdyż mu się zdawało,
Jakby oko i serce ojcowskie płakało,
Dodał bowiem: „Te lasy teraz pług mój orze,
Matka w ziemi! Lecz święte są wyroki Boże!
 

35 
Choć w Soboty Świąteczne zdobić dom zielenią

Daw nym już jest zwyczajem, choć przed naszą sienią
Stały gałęzie lipy, kaliny, a wianki
Wewnątrz ściany zdobiły z ruty, macierzanki,
Aże dom pachnął; choć się drzewa aż bieliły

40 
W naszej zagrodzie kwitnąc, a pszczoły nuciły

W miłym brzęku swe dumki; jam jednakoż z wami
Lubił wychodzić w pole. T ak idąc miedzami
Między zbożem wysokiem, którem wiatr powiewał,
Byłem z wami szczęśliwym, tom na celu miewał,

45 
Byście, gdy mnie nie będzie już pomiędzy wami,

Miały po mnie pamiątkę, myśląc: dotąd z nami
Często ojciec chodzili, tu nas nauczali,
Byśmy w spólnej miłości zawsze się zgadzali! —
Synu, pamiętaj na to; moje napomnienia

50 
Możno będą w twem życiu najmilsze wspomnienia.

Ale musisz się uczyć, by coś było z ciebie!
Nie bądź, jak ja, górnikiem, który w ziemi grzebie,

Który życia połowę zżyje w jej ciemności,
Z czego chleb mają Pany, on zaś tylko ości.

55 
Rolnikiem być nie możesz, bo nie mamy pola,

Wszystko, co ja obsiewam, jest najęta rok;
Na rzemiosłaś za słaby. Najlepiejby było,
Gdyby się jak najwięcej w szkołach nauczyło.
Stąd dróga do wszystkiego. Widziałeś Grundmanna,

60 
Co jest pierwszym urzędnym u naszego Pana?

On nie jest szczep pałaców, lecz z rodu niskiego,
A jednak do godności stopnia wysokiego
Wyniósły go zdolności i potęga ducha.
Jego rady nietylko nasz Jegomość słucha:

65 
Znając go aż w Berlinie na królewskim dworze,

Tam świat jemu się kłania, wiedząc, co on może!
A skądże to? ze szkoły! Uczył się, pracował,
Za to plony stokrotne pilności żniwował.

A skądże nasz Godula? Z Ballestrema sługi

70 
W krótkim czasie się wykluł graf Ballestrem drugi.

Umiał czytać i pisać, szczędził i kupował,
Jednę miał tylko rękę, a światem kierował!
Gdzie w bytomskim powiecie jechał szereg długi
Wozów, koni, zgadł każdy: Godulowe cugi.

75 
Wiedział, jak użyć ziemi, bydła, ludzi, świata;

Kto się nie bał Goduli, bał się jego bata;
Jego rozum i praca były te zagony,
Z których na podziw świata żął swe milijony.

Tak samo nasz Jegomość, (daj mu niebo Panie!)

80 
Jego to powodzenie podpiera me zdanie

O potrzebie nauki. On nie z naszej ziemi,
On z cesarstwa pochodził. Zdolnościami swemi,
Pilnością i nauką tak się był odznaczył,
Iż go urząd górniczy wnet uwzględnić raczył.

85 
Przeszedł szkoły górnicze, potem kuł perlikiem,

Był pisarzem, szychtmajscrem, stał się powiernikiem,
Wreszcie zięciem Kalidy. A gdy śmierć nieczuła
Z pierwszych więzów małżeńskich rychło go wyzuła,
Ożył duchem i sercem dla przyszłych swych czynów,

90 
Żeniąc się z Marją, wdową Pana z Arezynów.

Bóg sam złączył te serca, gdyż od tego związku
Błogie czasy zakwitły ludom w Górnym Śląsku.

Lecz cóż szukam przykładów, mając je w bliskości?
Synku mój! Ile trzeba korzystać z młodości,

95 
Jak to nauk pilnować, podwiel czas do tego,

Możesz czerpać dowody z losów życia mego.
Bracia mego dzieciństwa i mojej młodości
Dawno już w ciężkiej pracy wyniszczyli kości —
A ja żyję, bo niecoś nauk się zaznało;

100 
Stąd się lżej, jak koledzy, na chleb pracowało.

Lichutenkać nauka, bo choć tatuś chcieli
Niedziw krwią serca płacić, byle tylko mieli
Ze mnie syna, co umie pisać, w książkach czytać:
Lecz któż się w owych czasach mógł szkoły dopytać?

105 
Po wsiach szkół nie bywało, bo nauczycieli

Rząd nie miał, więc nie posłał, a ludzie myśleli,
Że dla dzieci wystarczy dwie, lub trzy z »Wyboru«
Litanije mieć w głowie. Na to więc dozoru
Nie szukano daleko. Do starej Miemczyczki

110 
Chodziło nas kilkoro: ten przyniósł »Kantyczki«,

Ten »Wybór Częstochowski«, lub »Kancyjonały«
Miemczyczczyne nauki mało skutkowały,
Gdyż swą mądrość i chwile mnogim poświęcała
Pracom; aż do południa wciąż zażegnywała

115 
Dzieciom oczy i brzuchy; o dalszej godzinie

Żur i bulki warzyła zgłodniałej rodzinie.

Po południu, gdy więksi udali się w pole,
Wnukom głowy grzebieniem czyściła przy stole
I nas czytać uczyła. Jej umiejętności

120 
W czytaniu były: »Pieśń o Boskiej Opatrzności,«

Litanija o Pannie Najświętszej Maryi;
Tej nas ucząc, śpiewała w znanej melodyi,
Nie znając bowiem liter, wbijała śpiewaniem
W pamięć rządków znaczenie, to zwała czytaniem.

125 
Kto przy niej nie rozłupił rozumu tępego,

Kładał głowę pod kliny krawca Ostrawskiego.
Wielu z nas z tych dwóch źródeł naukę czerpało,
Lecz tam oprócz czytania nic się nie słyszało.
Do spowiedzi mnie pierwszej matka gotowali,

130 
Z nimim szedł do Częstochów, tam mnie zapisali

Księża w bractwo szkaplerza; a u Komunii
Świętej pierwszej w bytomskiej byłem parafii
U Ojców Minorytów, którzy matkę znali;
Chodząc bowiem po kweście, u nas też bywali.

135 
Od roku dziesiątego biegałem z niejakim

Hatlapą z Rokitnicy, rodzonym śpiewakiem,
Z pątnikami do Piekar, Częstochów, do Pszowa,
Świętej Anny. Hatlapa — to do śpiewu głowa,
Ale czytać nie umiał! Jam więc książki miewał,

140 
Jam przepowiadał jemu, on ludziom i śpiewał.

Za to on mnie zaszczyczal swojemi względami,
Obwodził po klasztorach, obdarzał piosnkami
Dawnych czasów: o ptaszkach, słowiczkach anielskich,
O kaczyczkach w Ujeździe, o wolach Gidelskich.

145 
Ojciec, choć wójt miechowski, czytać nie umieli,

Za to mnie jak najwięcej do szkół syłać chcieli.
Właśnie zjawił się do wsi od rządu posłany
Nicią, pierwszy co w szkołach był edukowany.
Lecz on także mądrością wioski nie odrodził,

150 
Gdyż na jego nauki w lecie nikt nie chodził

Prócz mnie i Karczmarczyka Sobka; nieład taki
Zmusił go do prac innych, chodził łowić raki
Do tych stawów i bagnisk, które od starego
Karczmiska, gdzie Karf teraz, aż do Radzińskiego

155 
Lasu, aż ku Buchaczu równię zatapiały.

Tam stada dzikich kaczek swe mieszkania miały,
Tam młyn sławny, klekocząc, trzema mleł żarnami:
Mąkę, krupy, otręby sypywał pytlami.”

Zanim tak stary Boncyk swej młodości szkoły

160 
Opisywał, słuchał syn, ale niewesoły;

Znał on dawno na pamięć ten rejestr ojcowskich
Przykładów, nauk, wzorów, jak przykazań boskich,
A gdzie tam jeszcze koniec! Bo ojciec w kolei
Nadmieniwszy Godulów, Klauzów, dobrodziei

165 
Grundmana i Winklera nie byłby ominął.

Potem, marząc o szkołach, aż podobno ginął
W tej bez granic przestrzeni, jak w swej Ukrainie
Koń i jeździec! Gdy wreszcie ta płaszczyzna minie,
Chwyta się Karczmarczyków, Majów, Bóg wie kogo,

170 
Synek zna to na pamięć, ale ojcu błogo

Wspominać stare rzeczy. Kończył je nareszcie
Historyją o Dziadku i Wrocławiu mieście.
„Dziadek, Bieńków pokrewny, w uniwersytecie
Wrocławskim kursa kończył; myślano w powiecie,

175 
Że on będzie kapłanem. Uczył się lat wiele,

Nuże pisze rodzicom: »W tę a tę niedzielę
Otrzymam wyświęcenie!« Ojciec w swej radości
Natychmiast rusza w drógę, aby Jegomości
Syna widzieć kapłanem. O smutny przypadek!

180 
Zamiast święceń kapłańskich bierze mój tu Dziadek

Ślub małżeński! Żeni się! Nie widział, nie słyszał
Ojciec, co było dalej. Ten widok tak zmieszał

Zmysły jego, że w drodze, choć nie był zbyt stary,
Umarł z żalu; na cmentarz wyniosły go mary.

185 
Patrz, synu, tak rodzicom odpłacają dzieci!”


Tak zwykle kończył Boncyk. Lecz dziś inne sieci
Ułowiły słuch chłopca! Stawa, bada, słucha:
Wierne echo przez pola aż do jego ucha
Niesie z Brzezin tysiączne pasterzy śpiewania,

190 
Wystrzały z biczów, hasła gonitw, polowania.

Brzeziny i miejskiego lasu tłuste brzegi
Zapełniły krów wiejskich pstrokate szeregi,
A śród nich się uwija, jak śród kwiecia niwy,
Pasterzy i pasterek rój nader szczęśliwy!

195 
„Ha! nie muszę się uczyć!” młody Boncyk wzdycha

I, jak gdyby wśród nich był, do nich się uśmiecha.
„To tam krowy Karwianów, dalej Witorowe,
Tam miechowskie liczniejsze, tam stada Kónowe!
Tam chłopcy siedzą; możno około Korugi,

200 
A on dłubie korytka wróble, ślaczki, pługi!

Może znaleźli gniazdo drozda lub zająca
Młodego znów dopadli; albo śród gorąca
Kąpią się tam w Jeziorku! O, gdyby wziąść pięty
Na ramię, a gnać ku nim, jak wicher rozpięty!

205 
Ale darmo!” Znów wzdycha. Ojciec stanął, pyta

Okiem synka i w twarzy unudzenie czyta.
Właśnie kończył: „na cmentarz wyniosły go mary, —
Patrz, synu, tak rodzicom ———” Tu nadchodzi stary,
Latmi schylony Wypler, (swoków dom przed czasem

210 
Bywał rajem dla dzieci krewnych, stał pod lasem)

Za swokiem bieży Pietrek! O szczęsne zdarzenie! —
Już się chłopcy zmówili, dążą ku leszczynie.
Tam sękatą odnogą kaliny trzymany,
Z wierzbowych prątków nakształt studzienki składany,

215 
Czeka ślaczek na ptaka, który, gdy na grzędzie

Podpierającej wieko, maszkiecąc, usiędzie,
Spuszcza wieko, już z ślaczka się nie wydobędzie! —
Wyrabianiem tych ślaczków słyną chłopcy leśni,
Lecz kto pierwszy wynalazł, o tem milczą pieśni.

220 
Leśne oczy młodego Wyplera zdaleka

Postrzegły, że zawarty ślaczek na nich czeka.
Podskoczył, zdjął, ostrożnie poziera przez szpary,
Czy wrodarka w więzieniu, czy jaki drózd stary,
A ślaczek dosyć ciężki! Stawia go na ziemi,

225 
Nakrył kańką i mruga oczami chytremi,

Aby Boncyk domacał palcami ptaszyny. —
Jemu serce aż ¡skacze, klęka! Ostrężyny
Kłują w kolana, szarpią spodnie, krwawią ręce,
Lecz któż, mając coś w ślaczku, rozmyśla o męce!

230 
Pod kańką dźwiga wieko, rnie dycha — domacał!

Krzyknął, pobladł, a zanim groźnie oczy zwracał
Ku Pietrkowi, który aż w śmiechu niedziw pękał:
Wyciąga z ślaczka brudną rękę i coś jękał:
Szuka wody dla siebie, zemsty dla Wypiera.

235 
Ten szybki jak wiewiórka przez zrąb się przedziera,

Już stoi przy dwóch szwagrach, cichy jak trusiątko.
Boncyk, z brudną wypraw y ślaczkowej pamiątką,
Schyla się do przykopy, z wstrętem ręce myje,
Dla zemsty równo chytre swe komploty szyje,

240 
Potem wraca do swoich. Dwaj starzy w gawędzie

Wieśniaczej prorokują, jakie żniwo będzie,
Kiedy otwierać do pszczół, przy czem krowy doić,
Jak potrzeby domowe tanio zaspokoić. —
Tak chcąc nie chcąc ku Worpiu skierowali kroki,

245 
Gdzie siedziba Wyplerów; przy niej niewysoki

Pogórek, na nim wiatrak; ten, właśnie skrzydłami
Wiosłując, w dom zapraszał gości jak rękami.
Widząc, jak szwagier szwagra w dom gościnny wwodzi,
Szczęśliwi zgodzili się dwaj bratrańce młodzi.

250 
Ledwo ciotka Maryśka przez okno spostrzegła

Gości, chustką nakrywszy szyję, już wybiegła
Przed sień, wiąże Kartusia w łańcuch i z uciechą
Szczerą wita Waloszka pod gościnną strzechą.
Pokój niski, lecz chłódny mile przyjął gości.

255 
Synek nie z nieśmiałości, lecz z winnej grzeczności

Stanął w kątku przy stągwi. Szwagrowie usiedli
Na żygli obok stołu. Maryś, coby zjedli,
Pytając, martwi się, iż przyjąć nic nie raczą.
Zato obdarza chłopca, aż mu lice skaczą,

260 
W częstochowskim garnulku bobru warzonego

Z maślanką, chleba z mlekiem kokociem, smacznego,
Co sam aż idzie w usta, i gomółkę z kminkiem.
Chłopiec z tej gościnności drogim upominkiem
Wymk nął do sieni, za nim Pietrek; dzieci inne

265 
Wyplerów były w polu według wzrostu czynne.

W sieni Pietrek i Nolbuś przy sutej Swaczynie
Nie mogą się nagadać o ślaczku w leszczynie

„Tak, tak,” — rzekł stary Boncyk, nos tabaczki chciwy
Chyląc ku tabakierce, — „wierzę, żeś szczęśliwy,

270 
Miły Antku, tu w twojej przyjemnej pustyni.

Bo cóż ci brak? Tyś zdrowy, zdrowa gospodyni,
Dzieci czerstwe; piwnica, obora, stodoła,
Wszystko pełne. Na pańskie już cię nikt nie woła,
Żyjesz jak Adam w raju. Choć przysłowie mówi,

275 
Że do szczęścia niewiele trzeba człowiekowi,

Ale ty nie masz mało! Jiuż ten las zielony
Tobie większem szczęściem jak innym milijony.
A widzisz stąd Piekarskie wieże, dalej w kole
Bytom, huty, kopalnie, dalej szczere pole

280 
Z różnobarwnem obliczem. Za tobą ubrany

W szatę zawsze zieloną twój las ukochany,
W nim brzęk pszczół, wónność kwiatów i drzew, ptastwa głosy,

Stąd więc kłaniają w am się tysiączne łan kłosy,
Tamstąd szczery opiekun ramiony silnemi,

285 
Las was tuli do łona. Gdy i niebo swemi

Pięknościami nad Worpiem mile się uśmiecha,
Którychż jeszcze rozkoszy chciałaby twa strzecha?
A gdy zadrży głos dźwięczny dzwonów z naszej wieży,
Słusznieć wam do pacierza samo serce bieży.

290 
Ale gdy niebo mroczne, płacze w deszczu, stęka.

Gdy w piorunach świat gore, w grzmotach niebo pęka,
Gdy umrzą łąki, drzewa, a śniegów ciężary
Okryją ziemię, lasy, jak pokropem mary,
A domek, jak zaklęty zamek, otoczony

295 
Zewsząd groblą, a chodnik, stokroć doświadczony

Przewodnik w gaj, w sąsiedztwo, jakby zniknął z oczu;
Gdy noc, snać, nie ma końca, a dzień śpi w pomroczu,
Dodajmy i nieszczęścia, chorobę, konanie, —
Tedyćbym nad las wolał najlichsze mieszkanie

300 
U nas we wsi, śród ludzi. Czy tak, szwagrze bracie?”


Tu śmiejąc się, rzekł Wypler: „Walku, tak gadacie,
Jakie w głowie pojęcie o tych rzeczach macie.
Co Bóg stworzył, to piękne z tej i z owej strony!
Mnie jest las w zimie, w lecie, mój dom ulubiony,

305 
Mój przyjaciel, kaznodziej, wzór życia i cnoty.

Wy wiejscy w nim te tylko widzicie przymioty,
Które każdy spostrzega; słyszycie, co gada
Publicznie. Zaś tajemnic skarby opowiada
Tylko swym przyjaciołom. Ja oprócz kościoła

310 
Nie znam miejsca milszego, śpieszę jak w ul pszczoła,

Jako dziecię do domu, by się w nim znów schować,
Tu żyć Bogu, żyć sobie, modlić się, pracować.
Tu nie znam waszych wiejskich z sąsiadem gorzkości;
Wzajemna mnie z drzewami miłość od młodości

315 
Łączy, znam starce, sosny, jodły, dzieci, wnuki,

Z niemi rosłem. Oj, znam ja leśnych burzy huki,
Gdy Bóg drzewom rozkaże w dowód swej wszechmocy
Kłaniać się aż ku ziemi! Jęczą, wyją; z procy
Trąb powietrznych ciskane, jako deszcz padają

320 
Wierzchy, konary, kłody; jak z armat strzelają

Łamiące się aż do pnia sosny; tam z korzeniem
Wyrw ane świerki walą ciężaru brzemieniem
Swych sąsiadów o ziemię. Łoskot, trzask, jęk, szumy
Głoszą, że Bóg mścicielem najmocniejszych dumy!

325 
Znam drzew miłe rozprawy, gdy w lekkim powiewie

Wiatru Bóg z nami mile rozmawia, nie w gniewie;
Lecz najczulej przemawia, bo aż w serc skrytości,
Wiatrek, gdy się w dzień letni w łonie drzew rozgości.
W szczerem polu cichuśko, słońce ogniem ciska

330 
Na przestrzeń widnokręgu, łąki i pastwiska.

Ani ptak nie zakwili, ledwo konik świerknie,
Ledwo derkacz pragnący tedy ow dy derknie;
Ale w chłodku mych lasów szmer, szelest, szeptanie,
Jak pobożnych gajowych modlitw odmawianie;

335 
Jemu leśnych śpiewaków czuły śpiew wtóruje,

Lub kukułka, takt nowy głosząc, przykukuje.

Jakże ja tedy sercem, duszą i zmysłami,
Tylu boskiej miłości ku nam dowodami
Uniesiony, wzdychałem: »Jakżeś dobry, Boże!

340 
Któż Cię, będąc rozumnym, nie znać, nie czcić może?«

Las to Boga świątynia, tam ściany zielone
I filary, sklepienie z konarów złożone
Krzyżujących się w górze, a z nieba wysoko
Świeci, jak wieczna lampa, słońce, boskie oko!

345 
W kościele mieszczą Boga ubogie postacie:

Tu go podziwiam w twórczym, ziemskim majestacie;
Tam widzę Boga i z nim mówić usiłuję:
A tu wierzę w obecność, duchem Ducha czuję.

A to nietylko w lecie, Walku: te piękności

350 
Są pięknemi, choć zima w lasach się rozgości,

Kiedy pierwsze jej posły, zmarzłej mgły perełki,
Śnieżne frendzle się wiążą u każdej igiełki
Drzew od pnia aż do głowy, a słońca promienie
W nich tysiączne powtarza kolorów odcienie!

355 
Owóż nadeszła zima! Niebo niskie, szare,

Spuszcza na śpiącą ziemię swych śniegów obszary.
Drzewa, nie odmieniwszy, jak człowiek niestały
W przykrych czyni dniach, barwy, w zieleni zostały,
Wyciągają świerk, sosna, jodła swe ramiona,

360 
Na których lekko siadła życzliwa zasłona,

Grzać mająca śród mrozów. Już i ziemia sucha,
Oddawszy rodzącego tysięczny plon ducha,
Idzie spać i zasłania macierzyńskie łono
Czystym śniegiem! Skrzydlate leśnych gości grono

365 
Poszło gdzieś! Następuje w borach cisza święta,

Zrzadka ją przerwie Strzelca pragliwość zawzięta.

Pójdźno potem w las, Walku! Tu uczyć się trzeba,
Jak to znosić winniśmy, co nam ześlą nieba,
Jak to krzyże, choć przykre, jednak pożyteczne,

370 
Jak to, co nas tu boli, ma nagrody wieczne!

Drzewa, niegdyś wesołe w zielonem ubraniu —
Nuż, jak smutne gromnice po ciężkiem konaniu,
Aż ku ziemi nagięte chylą ręce, barki,
Stękają świerki, jodły zgięły pyszne karki:

375 
Jedno wzorem drugiemu świętej cierpliwości;

Które zrzuci swój ciężar, postawę wyprości,
Niech jest pewne, gdy śliczne znów zawita lato,
Nie będzie tak zieloną szczyciło się szatą,
Jak cierpliwi współbracia; nawet zginie może,

380 
Ciężkiej lecz ciepłej szaty nie niósłszy w pokorze!

Z drzew niektóre nie wstrzyma, co Bóg na nie włożył,
Gnie, łamie się i stęknie, aż się las zatrwożył:
Echo, głosząc zgon, smutno od drzew do drzew lata,
Bracia, skłoniwszy głowy, opłakują brata.

385 
Wszak i tu śmierć panuje. Ale, Wałku bracie!

Wy wieśniacy o lasach błędne zdanie macie,
Iż tu żyć niebezpieczno, iż smutno, iż nudno.
Jać wam wsi nie zazdroszczę, ale pojąć trudno,
Gdzie tu niebezpieczeństwa? Przeciwnie, im dalej

390 
Od ludzi, tem swobodniej, spokojniej: mawiali

Już mój ojciec. Któż ludziom truje życie? ludzie!
Schodzę więc, ile mogę, z drógi ich obłudzie,
Pewien będąc, iż w smutku szczerzej las żałuje,
Jak przyjaźń ludzka, która wzdycha, upłakuje,

395 
Gdy się skarżysz, a myśli: dobrze ci tak, biesie!

Gdybyś szedł po pieniądze, nawet brat zaprze się,
Że nic nie ma, lub radzi, byś szedł do sąsiada.
Wierz mi, szwagrze, o szczerą przyjaźń trudna rada.
A któżby to mnie okradł, lub zabił tu w lesie?

400 
Nie las, lecz człowiek, gdy go tu licho zaniesie!

Gdym raz chorował, moja Maryś mi usłała
Poduszkę tu w drzew cieniu, tu pielęgnowała.
Lasek świeżem powietrzem, chłódkiem i wonnością
Więcej podobno pomógł, jak lekarz biegłością,

405 
Bo nie otruł: powstałem! — Gdy raz umrzeć trzeba,

Wiemć, że z lasa nie dalej, jak ze wsi do nieba.”
 
Tak to chwalił swe lasy poczciwiec Antoni;
A któż dziecku wychwalać rodzica zabroni?
Długo jeszcze mówili starzy przyjaciele

410 
O Marysi, o gęsiach, o nowym kościele,

I już nadszedł im wieczór. Zatem gospodyni
Bydłu, gdy z pola przyjdzie, zwykłą służbę czyni:

Z studni wiadrem, wiszącem u ramienia z drzewa,
Czerpa wodę i w długie koryta rozlewa.

415 
Zgoda między chłopcami, snać, stale zawarta:

Grają, nim starzy radzą, w zająca i charta.

„Aleć czas już iść do dom”, rzekł Walek nareszcie.
Porącza się szwagrowi i zwinnej niewieście
I wychodzi. Zagwizdnął na chłopca do łasa.

420 
Ten zaś, znając głos ojca, już ku niemu hasa.


Słońce już też zadaną robotę kończyło,
Rozstawając się z Worpiem, jeszcze raz strzeliło
Grotem czerwonozłotym na miechowskie koło
Łąk i gajów i poszło. A niebo wesoło

425 
Patrzy, jak jego miłe dziecko do snu śpieszy,

Z czerstwej twarzy jak matka z rumieńca się cieszy.

„Jak ten Wypler las chwali!” odrzekł Boncyk w dródze,
Starych rzeczy wspomnieniom rozpuszczając wodze.
„A on nie jest tutejszy! on nie widział tego,

430 
Na co ja tu patrzałem od dzieciństwa mego,

Bo tu było inaczej. Zaś opowiadanie
Moje — gdzieś od Tatusia, daj im niebo Panie!
Las był zewsząd bez granic; śród lasów głęboko
I węwozów, jak śród brwi i śród kości oko,

435 
Siedziały Miechowice. A zaś w lesie jodły

Grube i wysokochne, aż obłoki bódły.
A cóż buki, cóż dęby, więzy, cóż jawory!
Nie takie jak tu widzisz; mówią, iż niektóry
Tak się rozrósł, iż chłopy czternastu rękami

440 
Nie objęli pnia jego! Wtedy wsi panami

Byli jacyś Mleczkowie; lecz niegospodarni,
Bo cale ich bogactwo składało się z psiarni.
Czterdzieści do pięćdziesiąt tam chartów chowano.
Psiska wyły, szczekały, bo im żreć nie dano;

445 
Któremu się udało wymknąć z pańskiej szopy,

Żebrał, aż go cegłami ugościły chłopy.
Lecz jakóż tu psy żywić? Wszak państwo Mleczkowie.
Choć siedzieli na licznych wsiach, na Makoszowie,
Grzybowicach, Ligocie, Dorocie, Wieszowie,

450 
Na Zabrzu, Miechowicach, i na Czakanowie,

Rokitnicy i Bobrku — sami nic nie mieli
Ni w stodole ni w zamku. Kiedy chleba chcieli,
Trzeba było wóz drzewa zawieźć aż do miasta;
Ileż tam tej gotówki na mięso i ciasta,

455 
Gdyż jodłę caluteńką za ośm groszy dano!

Gdy obrączek wóz w nocy w lesie nakrzesano,
Zawieziono do miasta, to ledwo pięć czeskich
Dostawali mój Tatuś, ale to pięć czeskich
Mińcy, mniej więc jak teraz. Bo się dobrze znali

460 
Ojciec z Merklem bednarzem, więc mu dostarczali

Drzewa obrączkowego. Mnie z sobą bierali,
Więc znam Merklów; snać wnuczka owego bednarza
Poszła za Jana Krala, sławnego masarza,
Co mieszka na Rajczuli. I mówże mi który,

465 
Że dla Mleczków mogły być skarbami ich bory,

Że zamiast nędznie ginąć, mogli rąbać lasy.
Aleć byłoli płatne drzewo w owe czasy? —

Podupadli Mleczkowie, a niegospodarni
Synowie, pozbywszy się wreszcie i swej psiarni,

470 
Poszli w świat szukać chleba. Wsie sekwestrowano

I w dzierżawę Niemcowi Lewemu oddano.
Później kupiec z Krakowa czyli to z Czeladzi
Kupił wieś, pan Ignacy Domes, z czego radzi
Byli chłopi Miechowscy, bo się znał na rzeczy. —

475 
Iż odtąd wieś powstała, nikt temu nie przeczy.” —


Właśnie Czempla mijają, widzą — smędu kłęby
Unoszą się nad wiejskie lipy i nad dęby.

Jakiś szmer słyszeć ze wsi jak w wieczór brzęk pszczeli.
Przybywszy aż, gdzie chodnik w dwie się stróny dzieli,

480 
Idą dalej, po lewej mijają Jęczmyka

Przy wodzie, i Kańtocha, Krebsa, Waloszczyka;
Przy gruszy fiślikowej na gościniec wchodzą,
Za tłoczącym się ludem ku kościołu godzą.

Miejsce święte, cmentarzu! coś z twymi śpiącymi

485 
Sam też sypiał już wieki, jak kokosz nad swemi

Pisklętami zasypia, lecz gdy jastrząb leci,
Wrzasknie, stawa w obronie, nim pierzchają dzieci:
W łonie gliny i piasków twych spały miechowskiej
Przeszłości pokolenia, na głos trąby boskiej

490 
Z martwych powstać gotowe. Tyś je pokrzywami,

Rozchodnikiem, wrotycą, szczawem, jak skrzydłami
Kokosz swe dzieci, nakrył. W wietrze szepcą trawy
O marności tu śpiących Miechowianów sławy.
Zawsze, gdy pielgrzym z świata w grób świeży zstępuje,

495 
I noc pierwszą odpocznie, cmentarz intonuje

Poważne zmarłych psalmy: Szczawy z wrotycami,
Kłaniając się, witają; osty z pokrzywami
Badają, czy gość nagan godzien, czy pochwały;
Ich zdaniu potakiwa szum cicho wspaniały

500 
Traw i krzaków cmentarza, a pełnym finałem

Kończy lipa, rozrosła nad cmentarzem całym.
Smutneć te dumki! a nim cmentarz z nich się cieszy,
Mimo idący żegna się i dalej śpieszy.

Właśnie stroił się cmentarz dziś do tej muzyki,

505 
Aż oto tłum górników, niosących motyki,

Rydle, łopaty, tłoczy się przez bramę ciasną!
Na widok nadzwyczajny cmentarz, niedziw, wrzasnął
Głosem traw, szczawów, lipy, jak kokosz na wroga,
Przeczuwając, iż przyszła godzina niebłoga.

5100 
U bramy policyja z szpadą wstępu broni,

Inni stawiają tygle na cmentarza błoni,
Leją smołę i palą; czarne smędu kłęby
Unoszą się nad lipy, topole i dęby.
Wieś w rozruchu! W rozpaczy, że się kościół pali,

515 
Nie szukają, gdzie brama; — przez płot przesadzali

Młodzi, starzy! Kobiety z rozpuszczonym włosem,
„Gore! gore!“: wołają przenikliwym głosem.
Już cmentarz pełen ludzi; — rydel i motyka
Spokojnie leżą w trawie, nikt grobów nie tyka.

520 
Rząd miechowski czytawszy listy prezydenta

Opolskiego, że ważna praca przedsięwzięta
Przenoszenia ciał z grobów aż na cmentarz nowy
Pozwolona jest, poszedł po rozum do głowy.
Policyja uznała, że najlepiej będzie,

525 
Gdy się ciał przenoszenie śród nocy odbędzie,

Lub się zacznie przynajmniej: „Skoro wieś zobaczy
Dwa — trzy groby otwarte, nareszcie przebaczy,
Na dalsze translacyje pewno przystać raczy.”
Proszono Maja sztajgra, by nocni szychciarze

530 
W wieczór w jego dowództwie stanęli przy farze,

Potem poszli na cmentarz; tygle gorejące
Miały przyświecać, oraz wapory cuchnące
Przyduszać smędem smoły. Tak, mądrze myślano,
Tak dowie się o grobach wieś dopiero rano.

535 
Lecz rzecz poszła inaczej; — smąd i ogień zdradził,

Co mądry zarząd wiejski tajemnie uradził.
Miechowice nie spały! Na cmentarzu stoją,
Bronią grobów, a gróźb ich motyki się boją. —

„Cóż tu po policyi, czy to tu złodzieje?” —

540 
Woła Kiepek — „cóż się to z naszą wioską dzieje?”

„Do kroćset”, — krzyknął Bargiel — „to te hajdamaki
Burzą już nawet cmentarz? Już to aże taki

Nastał w Prusiech porządek? Nędzne pańskie ciury,
Już w ucieczce szukajcie pierwszej lepszej dziury,

545 
Bym wam ognia nie sklepał na łbach bez oceli!”

„Bracia!” — piał Solipiwo — „czyście już widzieli
Gdzieś we świecie bezecność, jaka się tu dzieje?
Wy cmentarze krzywdzicie? Nieszczęsne złodzieje. —
Bracia!” — krzyczy — „hej Krzonie, Lazarek, Wlazłowski,

550 
Latocha, Jęczmyk, Witek, rozpocznijmy boski

Bój o prawo Miechowie; nas tu chcą znieważyć
I z kości przodków naszych sobie cukier warzyć! —
A czy nas tu za mało? Wy, żółci grubiarze,
Zmykajcież, niż was nasza pięść silna ukarze!”

555 
Już śród słów, gróźb dźwigają się pięści i kije —

Maj, dowódca, drżąc, nie wie, czy martwy, czy żyje;
Policyja gdzieś zemkła, rozruch rzeczywisty,
Już się walka zaczyna! Tu głos organisty
Dał się słyszeć. Już za nim święta, siwa głowa

560 
Wydobyw a się z tłoku, głowa Proboszczowa!

Na miejscu najwyższem, na grobie Studzińskiego
Jędrzeja, stanął Proboszcz, na grobowym jego
Krzyżu, jak na ambonie oparł dłonie święte
I tak głaskał słowami umysły zawzięte:

565 
„Aleć, moi kochani! Cóż się to tu święci?

Toż to na tym cmentarzu, gdzie świętej pamięci
Spią praojce i ojce wasi, złorzeczenie
Słyszę, nawet, o zgrozo, możno krew popłynie?
Takież to nabożeństwa za zmarłych nastały?

570 
Odkądż to mój Krzon, Bargiel, Kiepek tak zuchwały?

Uciszcież się, kochani, bym nie musiał ganić
Mojej trzody, a ganiąc, siebie i was ranić!
Trzodo moja, me dzieci! toż to wy myślicie,
Że tu bez mojej wiedzy górników przybycie? —

575 
Oj, wiedziałem o wszystkiem, nawet zezwoliłem

Na otwarcie cmentarza, chociaż nie dzieliłem
Zdania tych oto panów. Znacie opolskiego
Rządu rozkaz z gromady; ja od biskupiego
Urzędu mam na piśmie, iż Kościół przystawa

580 
Na zmarłych przenoszenie, to tylko zadawa,

By się wszystko odbyło w sposób godny, święty,
Właśnie tym interesem byłem dziś zajęty,
Kiedy mi policyja swój zamiar odkryła,
Że ważne dziś rozpocząć dzieło przedsięwzięła.

585 
Odradzałem, boć was znam; lecz oni przeczyli,

Aż tak oto się stało, czego nie wierzyli.
Uciszcie się! Ba, nawet, o cóż się kłócicie?
Wy z miłości ku zmarłym tych grobów bronicie,
Owi z tejże miłości chcą groby otworzyć,

590 
Aby na spokojniejsze miejsce kości złożyć.

Tu-ć ma stać kościół nowy! Lecz, widząc tak licznie
Zgromadzonych, więc proszę; pobożnie i ślicznie
Zakończyć wieczór, który zaczął się tak groźno:
Uklęknijcie, a zmówcie, wszak już dosyć późno,

595 
Pacierz za dusze zmarłych; na jutro ogłaszam

Mszę świętą o godzinie zwykłej i zapraszam
Zebrać się jak najliczniej; ta Ofiara będzie
Za zmarłych parafjarów; po niej się odbędzie
Przeniesienie trumn pierwszych w świętej procesyi,

600 
A więc módlmy się, dziatki!” — Takiej melodyi

Słów ojcowskich pasterza któż się oprzeć w stanie?
Jako gęsty las kłósów, gdy wietrzyk powstanie
I wiejąc, chłodek miły polom z nieba niesie,
Z wrodzoną uległością i pokorą gnie się;

605 
Jak tam fala po drugiej następuje fali,

Aż pierwsza i ostatnia gdzieś w błękitnej dali
Nikną: tak na głos miły cnego Duszpasterza
Klęka lud zgromadzony, aż czołem uderza
Ziemię świętą, już gniewu w sercach ani śladu,

610 
Już w obliczu nie znajdziesz burzliwego jadu!

Ci wzdychają, ci plączą, ci milczą. Gdy prosi
Kapłan: „módlmy się, dzieci!” — łza ich oczy rosi,
Cichuteńki już cmentarz! — Tej to się spodziewał
Chwili Bienek, miechowski słowik, i zaśpiewał

615 
Głosem miłym, donośnym, co aż sercmi włada,

Jemu wtóruje, klęcząc, pobożna gromada;
Śpiewają: „Ci, którzy już dni swoje skończyli
I ten straszliwy sądu termin odprawili —
Niech mają pokój, pokój, pokój pożądany!”

620 
Kończą pieśń prośbą: „to daj, o Jezu kochany!”

Pieśni polskie nabożne! Wam to Bóg sam chyba
Tak cudowny dał urok, iż aże do nieba
Tych uczucia wznosicie, co was czerpią słuchem;
Ktoby słów waszych nie znał, odgadnie je duchem,

625 
Skoro zadrży powietrze waszą melodyją,

Gdy do boju wołacie, ostrza wasze ryją
Serca aż do żywego, dodawając męstwa:
Waszym ogniom Czech i Lach winni swe zwycięstwa!
Kto wami prosi Boga, pewien wysłuchania,

630 
Kto wami płacze, kto w was chowie serca łkania:

W piersi zimnej, nieczułej jak lód, żal podwoi.
Wasz balsam zdrowych żywi, chorym rany goi.
Żeście duchem półświata, stąd się wróg wasz sroży;
Z wami istnieje naród, a w nim Kościół Boży.

635 
Śpiewał Bienek, a za nim jak głos morskiej fali,

Lecz dźwięczniej brzmiał hymn, ciszej, znów głoś niej, aż w dali
Gdzieś się rozlał, jak w górach echo czarujące,
Głośne wprzód, potem cichsze, wreszcie ledwo drżące.
Umarł już słów ostatnich dźwięk ponad grobami —

640 
Cicho wszędzie, sen nocny nad wsią, nad domami

Objął błogie swe rządy. Kapłan nachylony
Jeszcze klęczy nad grobem; w modłach zatopiony

Za żywych i umarłych, wspomina myślami
Długi szereg tych zmarłych, których on modłami

645 
Prowadził w próg wieczności: starce, męże, dzieci!

Wspomnienie rzewne coraz dalej, dalej leci:
Widzi wiosnę kapłaństwa, lato, jesień, potem
Spoglądając aż w ciemną przyszłość, nagłym zwrotem
Widzi się klęczącego tam przed boskim tronem.

650 
Jak klęczał na mogile dziś z sercem ściśnionem,

Tak objął krzyż z zapałem i głośnem westchnieniem
Woła: „Panie! miej litość nad twojem stworzeniem!“

Już śród wrotyc i ostów wszczęły się szeptania
Tajemnicze za zmarłych, już lipa zasłania

655 
Szerokiemi konary pomniki i groby,

Miejsca przyszłej nadziei, a przeszłej żałoby;
Już i sam wóz niebieski jasne kół swych pary,
Kierując dyszel w zachód, nakręcał do fary.
Powstał kapłan z modlitwy, gminny stróż niebieski,

660 
A krocząc ku domowi, słyszy głos Fineski!

Jej szczekaniem oderwan od śmierci marzenia,
Znów pomyślał o życiu i szukał spocznienia.
Przed farą już zapartą na Rebekę klasnął,
Wstąpił, a rozbierając się, z pacierzem zasnął.











Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Norbert Bonczyk.