Przejdź do zawartości

Sprawa honorowa

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Marian Gawalewicz
Tytuł Sprawa honorowa
Pochodzenie Szkice i obrazki
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Artystyczna Saturnina Sikorskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


SPRAWA HONOROWA.
(Z OPOWIADAŃ SEKUNDANTA).


PANI
Zofii Abgarowiczowej
poświęca
Autor.
 





Godzina w pół do dwunastej w nocy i ktoś dzwoni... no no! — pomyślałem zdziwiony, wstając z przed biurka, przy którem pisałem właśnie jakiś fejleton bardzo wiosenny do sobotniego numeru.
Nie lubię takich niespodzianek o tak późnej godzinie, bo nie przynoszą one nic dobrego.
Albo depesza, albo coś gorszego; do depesz mam idyosynkrazyę, odkąd mi raz przyniosły wiadomość o śmierci bardzo drogiej mi osoby, a drugi raz o spaleniu się dworu i obory, której nigdy w życiu nie posiadałem, a którą to niespodziankę przez pomyłkę w adresie przysłano do mnie, zamiast do kogo innego.
Komu u licha chce się burzyć mój spokój do mowy o nocnej porze? .. Przez chwilę przeszło mi przez głowę, czy nie lepiej by było wziąć kapelusz i okrywkę i cichaczem wynieść się drugiemi drzwiami od kuchni, unikając spotkania z nieproszonymi gośćmi.
Wziąłem jednak na odwagę i poszedłem przezornie spytać:
— Kto tam?..
Piskliwy głos Antka odpowiedział z po za zamkniętych drzwi:
Pszę pana redaktora, z drukarni!
Rozjaśniło mi się oblicze; poznałem dyszkant naszego umorusanego Ganimeda do posyłek redakcyjnych, który słynął z chyżości nóg i łobuzowskich figlów, wyprawianych po drodze, zarówno jak i z fizygnomii straszydła na wróble.
— Czegóż ty pośmieciuchu chcesz odemnie takpóźno? — spytałem, otwierając mu drzwi i wpuszczając zadyszanego chłopca do przedpokoju.
— Pan Dryziewicz przysłał mię z listem — odpowiedział, szczerząc swoje koszlawe, żółte zęby w uśmiechu młodego satyra — kazał mi nogi połamać, ale lecieć, jakby się paliło!...
— No, i połamałeś nogi?
— Nie, ale pszę pana redaktora, pan Dryziewicz w pysk dostał!
— Co takiego! — wrzasnąłem na chłopca, że się aż pod ścianę cofnął przestraszony i zmiarkowawszy, iż był nie bardzo wybrednym w doborze wyrazów, przy udzielaniu mi w pośpiechu tak sensacyjnej wiadomości, zaczął się poprawiać:
— To jest... pana Dryziewicza spotkała dyfamacya, pszę pana redaktora, bo to pszę pana redaktora, zrobiła się awantura; pana Dryziewicza u nas w bramie napadło jakichś dwóch gałganów i pszę pana redaktora, jeden go tak zamalował, że się aż nogami nakrył!... A potem sobie obaj poszli, a pan Dryziewicz wodę sobie przykłada, bo mu spuchło!... Jak Pana Boga kocham, pszę pana redaktora, sprawiedliwie mówię, pszę pana redaktora.
Nie słuchałem już dalszej jego relacyi, bo mi spieszno było dowiedzieć się prawdy; wszedłem do gabinetu odczytać przy lampie list, który był napisany na jakimś wydartym świstku ołówkiem w tych kilku słowach:
„Mój kochany! miałem przed chwilą straszną awanturę. Przyjeżdżaj natychmiast do redakcyi, musimy się naradzić.“
Dryziewicz był moim kolegą redakcyjnym i wydawcą pisma, w którem pracowałem od lat kilku.
Oniemiałem formalnie, otrzymawszy taką wiadomość, której nie mogłem sobie wytłómaczyć, a która musiała jednak być faktem, potwierdzona szczegółami Antka, opowiadającego mi po raz trzeci w jednych i tych samych słowach o „dyfamacyi“ pana Dryziewicza i o napaści dwóch gałganów na niego, i o policzku, który go pozbawił równowagi.
Było coś dziwnie tragikomicznego w sposobie opowiadania tego redakcyjnego smolucha i istocie samego wypadku.
Nie miałem wątpliwości, że stała się rzecz skandaliczna, która gruchnie jutro po całem mieście, urośnie jak lawina i przybierze potworne rozmiary, a choćby się rozeszła w najskromniejszej formie, to i tak wywołać musi publiczne zgorszenie i rzuci brzydką plamę na dziennikarstwo, a w szczególności na pismo, którego Dryziewicz był kierownikiem i wydawcą.
Wyzyskają to zaraz złośliwi i niechętni, rozwałkują, opieprzą, osolą, podleją octem siedmiu złodzei i częstować tem będą opinię publiczną przez parę tygodni, ciesząc się, że mogą prasie „pikę wsadzić.“
Na solidarność, na dyskrecyę, na współczucie i oburzenie nie było co liczyć.
U nas już tak!... gawiedź nie rozumuje, prawo pięści imponuje jej prawie zawsze, ten, co szarpie — zuch, ten, co bywa szarpany — bcstya, którą można kudłać dowolnie i bezkarnie.
Dobrze mu tak!... zasłużył na to.
Kto komu więcej zębów wybije, ten ma racyę na razie, a zanim rozsądek głos zabierze, „na pochyłe drzewo kozy skaczą.“
Wsiadłem do dorożki, zapomniawszy nawet w pośpiechu i roztargnieniu zabrać Antka ze sobą, i pojechałem do redakcyi.
Chłopak jednak nic sobie z tego nie robił; puścił się z koniem na wyścigi i Bóg wie, jakim sposobem krótszą drogą wyprzedził moją „dryndę,“ stając wcześniej przedemną u mety, bo go zastałem już na miejscu, zziajanego, czerwonego, jak pomidor, ocierającego sobie spoconą twarz czapką i szarpiącego zawzięcie dzwonek u bramy.
— A pszę pana redaktora, ja pierwszy! — pochwalił mi się z tryumfującą miną, zaledwie mogąc dech złapać i błyskając pogardliwie oczyma w stronę dorożkarza, któremu z łobuzowskim uśmiechem rzucił czysto warszawskie szyderstwo; — Uu!... sałata!...
Dryziewicza zastałem przy biurku w jego gabinecie redakcyjnym, pochmurnego, zgnębionego doznaną obelgą, ale spokojnego z już jakąś rezygnacyą człowieka, który wobec„dokonanych faktów“ stara się utrzymać równowagę, rozmyślając nad dalszemi ich następstwami.
— Siadaj! rzekł mi, nie odejmując chustki od twarzy i poszedł drzwi zamknąć, aby nam zabezpieczyć sam-na-sam w tej drażliwej sytuacyi.
Potem zajął znów powoli swoje miejsce przy biurku i unikając widocznie mego spojrzenia, zaczął głuchym, nieco zniżonym głosem:
— Zrobiono na mnie zasadzkę... Dziś wieczorem, kiedym wracał do redakcyi z teatru, napadło mnie dwóch ludzi w bramie przy wejściu na podwórze; tam, jak wiesz, jest ciemno, nie mogłem się na razie zoryentować i ustrzedz. Jeden mnie schwycił nagle za ramiona, a drugi przyskoczył i...
Urwał, bo mu za ciężko — było dopowiedzieć reszty, a mnie nie wypadało okazać się zanadto domyślnym.
Po chwili milczenia, mówił dalej:
— Zostałem uderzony nagle i niespodzianie tak, że na razie straciłem przytomność; usłyszałem tylko wyrazy: „To masz za wyrodne dzieci!...“ Po ciemku trudno mi było rozpoznać twarzy obu napastników, w bramie był tylko zaspany stróż, na podwórzu ani żywej duszy, sam nie mogłem przytrzymać dwóch ludzi silniejszych odemnie, którzy zdołali umknąć tymczasem i padłem ofiarą przemocy.
Wzburzony byłem do głębi tem spokojnem opowiadaniem, musiało ono jednak Dryziewicza dużo kosztować, bo silił się widocznie na panowanie nad sobą i utrzymanie sztucznej równowagi.
Znałem go, jako człowieka silnej woli i trzeźwego umysłu, który umiał w najbardziej ryzykownych chwilach zachować zadziwiająco zimną krew i nie należał wcale do nerwowych „dzieci wieku,“ co mu na jego stanowisku bardzo często wielkie oddawało przysługi.
— Cóż to byli za jedni?.. co za powód takiej brutalnej napaści?.. domyślasz się przynajmniej, o co im poszło? — spytałem rozgorączkowany i przejęty tym wypadkiem kolegi.
Dryziewicz westchnął ciężko i pokiwał głową.
— Nie mam żadnej wątpliwości co do osób odrzekł po chwili. — We wczorajszym numerze zamieściłem wiadomość pod nagłówkiem: „Wyrodne dzieci;“ musiałeś czytać?...
— Ach, o tym ojcu, któremu synowie pozwalają żebrać przy drodze, odmawiając mu łyżki strawy i kąta we własnym domu? — zawołałem, przypomniawszy sobie sensacyjny altykulik, w którym opisana była historya jakichś obywateli podmiejskich za rogatkami, bez wymienienia nazwisk, ale piętnująca stosunki rodzinne ludzi, pozbawionych uczucia szacunku i miłości dla ojca i grzeszących tak ciężko przeciw czwartemu przykazaniu.
Artykulik był krótki, reporterskim stylem napisany, ograniczający się do przedstawienia samego faktu, ale musiał wywołać oburzenie w czytelnikach tak samo, jak we mnie, który na cały głos zawołałem po odczytaniu go przy rannej kawie:
— A to kanalie!... to wyrodki!...
Nie przyszło mi nawet do głowy wówczas, aby tych kilkanaście wierszy druku mogło pociągnąć za sobą tak skandaliczne następstwa.
— Więc ty przypuszczasz, że to z powodu tego artykułu? — zagadnąłem Dryziewicza,
— Nie przypuszczam, ale jestem pewny — odparł — przecież mi wyraźnie zapowiedział przed uderzeniem, o co mu chodzi.
— I cóż to za ludzie?... kto to taki?..
— Czy ja wiem!... artykuł przyniósł mi Lubczyński i zapewniał, że sprawdził fakt na własne oczy; utrzymuje, że dał staremu nawet jałmużnę, a ten mu opowiedział osobiście całą historyę. Nie mogłem pominąć takiego gorszącego faktu, uważałem, iż należy skarcić winnych publicznie. To jest przecież obowiązkiem dziennika!...
— Tak, niezaprzeczenie — ale to był wypadek zanadto drażliwy — wtrąciłem; — wiesz, że Lubczyński lubi czasem przesadzać. Jego wiadomości nie zawsze bywają wiarogodne.
— Nie podałem też żadnych nazwisk, ani bliższych wskazówek. A zresztą, trudno mi osobiście sprawdzać każdą reporterską wiadomość!...
— Hm!...w każdym razie paskudna sprawą.
— A, paskudna.
— Kto wie, czy cię Lubczyński nie wpakował w jakie błoto!
— A licho go wie!... może.
— Poślij że zaraz po niego.
— Już posłałem.
Zapalilem papierosa i zacząłem chodzić po gabinecie, bo mi trudno było usiedzieć na miejscu.
Ten Lubczyński zepsuł mi humor jeszcze bardziej; znałem go jako ruchliwego reportera, który sypał wiadomościami codziennie, jak z rękawa, ale gdy ich w rękawie zabrakło, gotów był wyciągać z cholewy, z za paznogcią, z powietrza, zkądbądź, byle pewną liczbę wierszy dostarczyć pismom, które obsługiwał, jako Figaro opinii publicznej.
Trzeba było być z nim ostrożnym i przez przezornosć nie dowierzać mu zawsze, choć odrobinę, jak każdemu reporterowi, a zwłaszcza takiemu, który goni za sensacyą i musi codziennie mieć w zapasie choć pół tuzina wiadomości z „bieżącej chwili.“
Dryziewicz wziął pióro, oddarł pasek papieru i zaczął coś pisać.
— Cóż ty tam smarujesz? spytałem go, zaglądając mu przez ramię.
— Wiadomość do jutrzejszego numeru o napadzie na mnie — odrzekł spokojnie, zupełnie naturalnym tonem, jak gdyby mówił o trzeciej osobie, którą go w tej chwili nic a nic nie obchodziła.
— Jakto?... chcesz opisać swoją własną awanturę? — zawołałem zdziwiony tą objektownością redaktora, uważającego sobie za obowiązek powiadamiać czytelników najsumiejnniej o wszystkich wypadkach dnia poprzedniego.
Nie przerywając ani na chwilę pisania, odpowiedział mi:
— A rozumie się!... najpierw dlatego, iż to jest faktem, którego nie można pominąć milczeniem, a po wtóre dlatego, iż wolę, abym ja sam objaśnił moich czytelników o wypadku, aniżeli moi najserdeczniejsi, którzy skorzystają ze sposobności, by rzecz przedstawić w fałszywem i bardziej jaskrawem świetle. Widzisz, to koniec kwartału, więc taka gratka przydałaby się bardzo moim współzawodnikom! Muszę im szyki pomieszać i wyprzedzić ich w tym kierunku. Mogłaby mi była tak samo dzisiaj spaść dachówka na głowę, albo podłoga runąć podemną, jak mi spadła ta cała awantura na kark. My, dziennikarze, na wszystko powinniśmy być przygotowani i w żadnej sytuacyi nie tracić przytomności.
Skończył artykuł, zadzwonił na chłopca i odesłał do zecerni.
Nie dał sobie wyperswadować, że możeby lepiej było wstrzymać się jeszcze z tą wiadomością, dopóki się sprawa jakoś nie wyjaśni i nie weźmie zdecydowanego obrotu.
— Bo cóż ty dalej myślisz robić? — rzuciłem mu nagle zapytanie.
— Ha, no cóż? — procesować się z nim przecież nie będę, bo w danych warunkach mam za mało widoków satysfakcyi, Będę się z nim bił; i właśnie chciałem cię prosić, abyś jutro rano pojechał go wyzwać w mojem imieniu. Będziemy się strzelali!...
— Strzelali?...
— Na najostrzejszych warunkach: dziesięć kroków, z mety na komendę z nieograniczoną wymianą kul. Tego nie mogę przecież puścić płazem tak lekko.
Mówił to tak spokojnie, stanowczo, głosem powolnym, jakby mi dawał dyspozycye, do zamówienia na jutro obiadu.
— Mam nadzieję, że mi nie odmówisz tej koleżeńskiej przysługi — dodał tu chodzi nietylko o mój osobisty honor, ale i o godność prasy, do której obaj należymy.
Nie było przecież na to dwóch odpowiedzi; podałem mu rękę na zgodę i spytałem:
— Któż będzie drugim świadkiem?
— Admirał; on do tego jedyny, ma praktykę i poprowadzi wszystko, jak należy. Napisałem już do niego jednocześnie z listem do ciebie. Prosiłem go, iżby cię jutro o dziewiątej odwiedził i postarał się o pistolety.
Admirałem był jeden z naszych starszych kolegów, poczciwy Pukalski, setny chłop do wypitki i do wybitki, do tańca i różańca, gotowy dla każdej dobrej sprawy pójść w ogień i rąbać się za siebie i za wszystkich przy nadarzonej okazyi, byle honor był ocalony.
Przezwaliśmy go Admirałem, bo miał pretensyę znać się na marynarce lepiej od Nelsona, Tegetthofa i wszystkich dawniejszych i współczesnych dowódców floty, choć nigdy w życiu nie był na pełnem morzu i nie widział nawet żadnej większej eskadry.Marzył o tem, żeby zostać kapitanem okrętu i wziąć choć raz udział w jakiej bitwie morskiej, a wtedy pokazałby światu, co potrafi.
Miał małego „kręćka “ na tym punkcie, choć człowiekiem był wykształconym, wytrawnym dziennikarzem i jednym z najmilszych towarzyszy w przyjacielskiem kółku.
Pozwolił nam nawet żartować z tej swojej słabostki, której nikt z nas nie brał na seryo, a do której z czasem przymieszało się trochę niewinnej fanfaronady.
Trudno, najrozumniejszy człowiek musi nosić w sobie jakieś głupstewko, z którem mu niekiedy bywa nawet do twarzy, jak ładnej kobiecie z pieprzykiem przy ustach.
Admirał we wszystkch sprawach „rycerskich, „jak je nazywał, w rozprawach honorowych, pojedynkach, wyzwaniach, w robotach „na placu“, uchodził wśród nas za powagę i praktyka, który sam siebie uważał za wyrocznię, za specyalistę hors concours;do niego szło się, jak w dym, prosto, gdy zachodziła potrzeba zmazania „krwawej obelgi.“
Nie dziwiłem się wcale, że Dryziewicz wybrał sobie Admirała na drugiego sekundanta,
— No, no, dobrze! — rzekłem, zdecydowany służyć za świadka w sprawie, która miała początek tak obraźliwy, że zakończenie jej musiało być przewidywane, jako tragiczne.
Niema co! — myślałem w tej chwili — tu pachnie nietylko prochem, ale i krwią; to się nie może skończyć na niczem, nawet nie powinno!... Nie znam jeszcze tego drugiego, ale Dryziewicz swojej obelgi nie daruje; będzie strzelał i mierzył, to fakt, a że będzie się starał trafić, nie ulega najmniejszej wątpliwości.
No, ale trudno!... nie może być inaczej.
Wyznaję jednak, że czułem złość wielką na Lubczyńskiego, który i pismo, i redaktora swego w taki sposób naraził, a sam pod osłoną anonymu wyjdzie z tego wszystkiego cało i żadnej odpowiedzialności wobec świata i opinii nie potrzebuje dźwigać.
Kto tam o nim będzie wiedział i troszczył się:czy on, czy też kto inny był autorem artykuliku reporterskiego, za który pokutować musi teraz jeden tylko Dryziewicz, jako redaktor pisma!
— Bo też ty masz... — zacząłem nagle tonem wyrzutu jakąś moralną naukę prawić Dryziewiczowi, ale spostrzegłem się, że chwila niebardzo odpowiednia po temu, by się z nim zapuszczać w rozprawy o tem, co jest stosowne lub niestosowne w druku i co należy, a czego nie należy podawać do wiadomości publicznej za pośrednictwem prasy; nie dokończyłem tedy i urwałem szybko na tych kilku wyrazach.
— Co ja mam? zagadnął, podnosząc na mnie oczy zaciekawiony.
— A no... masz szczęście do reporterów! — wykręciłem się jakoś i zacząłem wyładowywać całą żółć na Lubczyńskiego, jako głównego sprawcę tej awantury.
— Ależ on temu nie winien! — bronił go jeszcze Dryziewicz; — wiadomość była dobra, interesująca, ciekawa...
— Jeżeli tylko prawdziwa! — wtrąciłem.
— Musi być prawdziwą, skoro się nią ktoś dotkniętym uczuł — zauważył doświadczony redaktor;nie było przecież nazwisk w artykule wymienionych, a jednak rzecz dostała się pod właściwym adresem.Uderz w stół, nożyce się odezwą, jeżeli na nim leżą. Teraz nie wątpię, że Lubczyński nie zełgał. Ta napaść jest tylko potwierdzeniem faktu, opisanego we wczorajszym numerze: „ wyrodne dzieci“ same się zdradziły!...
Na te słowa właśnie wpadł Lubczyński do redakcyi, zdyszany, zaniepokojony, wystraszony prawie;musieli go gdzieś odszukać w knajpce, przy piątym„kubełku“ pilznera, w połowie kolacyi, bo twarz miał zaczerwienioną i czuć było od niego piwo, jak od browarnika.
— Co słyszę?... co się stało?... czy to prawda?.. — wołał trochę afektowanym głosem, nadrabiając miną spotkała redaktora taka przykrość?... Ależ to kryminał!... to okropność!...nie mogę przyjść do siebie z oburzenia. Kiedy dostałem kartkę redaktora, myślałem, że trupem padnę. To nikt inny, tylko Bielak!... Bielak ze swoim bratem. Szyję daję, jeśli to nie oni!... to tylko na nich patrzy. Jakże to było?...jakim sposobem mogło się stać na ulicy, wobec tylu przechodniów?...Takich łajdaków trzeba było ubićkijem, jak psów!
— Cicho pan bądź!... nie wrzeszcz pan!-mitygował go Dryziewicz; — podyktuj mi pan raczej nazwisko i dokładny adres tych Bielaków.
Lubczyński się jeszcze ciskał, rzucał, wrzał, odgrażał, że sam natychmiast pojedzie za rogatki i „pokaże im!“ przysięgał się, że wpakuje obu do kryminału i wydobędzie na jaw jeszcze inne ich sprawki.Cóż to oni sobie myślą?... własnego ojca, sędziwego starca z domu za próg wyrzucili, każą mu przy drodze w rowie rękę wyciągać do przechodniów, ograbili go ze wszystkiego, majątek cały zagarnęli, cegielnię zabrali, awanturniki, zabijaki, szuje!... Tfu!... Wyrzutki społeczeństwa!... Jeszcze się będą w taki sposób stawiali?... On im pokaże!... Co to jest?... żeby też prasie nie wolno było takich szubrawców publicznie piętnować?... jeszcze czego!... Teraz trzeba ich z imienia i nazwiska ogłosić i pod sąd pociągnąć, on ma świadków, on im dowiedzie, że starego ojca wypchnęli z domu, że się z nim, jak z psem, obeszli.
— Własną ręką dałem mu rubla... nawet go redakcyi nie policzyłem; rubla, jak sobie zdrowia życzę! — zaklinał się rozrzewniony własną hojnością ostatniego rubla mu dałem, bo nie miałem więcej przy sobie!... Trzeba starego odszukać i sprowadzić, niech ogłosi publicznie, jak to było. Już ja go znajdę, bądź redaktor spokojny!... Ho, ho! z tego wyniknie europejska sprawa; to się na tem nie skończy.Na jutro dam dwieście wierszy ze szczegółowym opisem, jak to było. Zaraz siadam i biorę się do artykułu!...
Nie wiem czemu, nie podobał mi się ten jego zapał; raziła mnie krzykliwość i przesada, która jeszcze bardziej odbijała od spokoju Dryziewicza.
— Więc co to za ludzie? — spytałem go; — jakaś przedmiejska hołota?... gbury?.. prostaki?...
— Kryminaliści!...
— Ale co za jedni?
— Mają swoją cegielnię za rogatkami.
— Zatem przemysłowcy?.. pan ich znasz?
— Nie, osobiście nie widziałem żadnego na oczy, ale wiem o nich, że zamożni. Sama realność warta ze 20, 000 a może i więcej. Stary ich edukował, do szkoły posyłał. Za rogatką znają ich, jak zły szeląg. To właśnie, panie, zbrodnia, że ludzie majętni w taki sposób własnego ojca traktują!... To przecież publiczne zgorszenie!... Czyż byłbym pisał o tem, gdyby chodziło o kogo innego?...
— No, więc cóż? — zwróciłem się z zapytaniem do Dryziewicza.
— Obstaję przy swojem. Pojedziecie jutro z Admirałem wyzwać ich. Nic mi innego nie pozostaje.
Lubczyński oczy wybałuszył, jak ropucha.
— Jakto?.. redaktor chcesz się strzelać z takimi łajdakami?
— Nie, będę czekał, aż ich pan do kryminału wpakujesz! odpowiedział niechętnie, odwracając się do niego plecami i zaczął mi dawać wskazówki, jak mamy odrazu całą sprawę postawić sztorcem.
— Warunki jak najostrzejsze, żadnych ustępstw i zwlekań! — mówił — nadewszystko bardzo cię proszę, żeby to się za jednym razem skończyło. Nie układać się, nie dysputować, tylko wyzwać oznaczyć godzinę, plac i choćby jeszcze jutro, niech staną.
— Jakto obaj?..
— Wszystko mi jedno, możecie wyzwać obu.
— Ależ...
— Proszę cię, żadne „ale,“ znasz mnie, że słów na wiatr nie rzucam. Zostałem ciężko znieważony, muszę mieć dużą satysfakcyę, zupełną!...
— Jak uważasz.
— Jutro czekać was będę z niecierpliwością od samego rana. Znajdziecie mnie gotowym na wszystko.
Potem, załatwiwszy się raz w ten sposób ze mną, wrócił do biurka i przez tubę, łączącą jego gabinet z zecernią, zapytał dyspozytora:
— Panie Blatkiewicz!... ile mamy na jutro burgosu?.. a inseratów?.. trzy kolumny?.. to dobrze, proszę przysłać do mnie chłopca po rękopisy do numeru.
I najspokojniej zajął się swemi obowiązkami redaktorskiemi, jak gdyby już zapomniał, że jutro będzie się musiał strzelać i walczyć na śmierć lub


∗             ∗

Nazajutrz około południa jechaliśmy karetą wyzywać tego jakiegoś Bielaka za rogatki.
Admirał żądał, żeby to wszystko odbyło się„po formie;“ włożył czarny tużurek, czarny krawat, ciemne rękawiczki; mnie kazał wyelegantować się, jak na pierwszą wizytę, sam przybrał minę uroczystą i tak poważną, jakbyśmy jechali spisywać już akt zejśca i asystować przy pogrzebie człowieka, którego dopiero w imię obrażonego honoru mieliśmy z bronią w ręku, oko w oko, postawić z naszym paukantem na placu.
Dzień był prześliczny, pogoda, jak na zamówienie, w powietrzu czuć było te pierwsze tchnienia wiosny, co to przejmują człowieka jakimś ożywczym dreszczem i każą mu się uśmiechać do słońca, do nieba, do całego świata, niemal do psów, biegających po ulicach, nie dopiero do swoich bliźnich.
— Śliczny dzień — rzekłem do Admirała, który siedział obok mnie namarszczony, chmurny i przejęty do szpisu kości swoją misyą.
Zmrużył jedno oko i pokręcił wąsy, które, jak dwie miotły, umaczane w atramencie, stroszyły się mu pod nosem; uważałem, że je dzisiaj swoim zwyczajem „zrektyfikował“ jakiemś obrzydliwenm czernidłem, aby mieć jeszcze bardziej marsową i groźną minę, zastosowaną do okoliczności.
— Jutro będzie piękniejszy! — odparł z naciskiem.
— Dlaczego?
— Bo jutro o tej porze będziemy wracali z satysfakcyą, zostawiwszy na placu trupa.
Oczy mu przy tem krwiożerczo błysnęły, jak u prawdziwego wilka morskiego.
— Tak sądzisz? — spytałem.
Spojrzał na mnie z urazą, że śmiałem wątpić, i odchrząknął tak mocno, jakby miał w gardle moździerz do strzelania na wiwat.
Jechaliśmy jakiś czas w milczeniu; nagle Pukalski zwrócił się do mnie oburzony i spytał:
— Cóż to?.. ty ziewasz?...
Myślałem, że się rzuci na mnie.
— A no ziewam!.... dziwi cię to?.. niewyspany jestem — rzekłem spokojnie.
— Niewyspany jakto można być niewyspanym!... ja nie wiem, czy dwie godziny spałem dzisiaj.
— A cóżeś robił?..
— Jakto co?.. musiałem przecież przygotować wszystko do jutrzejszego pojedynku. Zaraz w nocy pojechałem do Rzedzińskiego po pistolety, wyciągnąłem go z łóżka i kazałem sobie broń oddać. To najważniejsze!...
— Tak?...
— A cóż ty myślisz, że jabym im pozwolił stanąć na placu, nie wypróbowawszy wpierw moich pistoletów?.. Przynajmniej na dwadzieścia cztery godziny muszą się znajdować w moich rękach!... Muszę być pewny strzału, inaczej za nic nie ręczę. To nie bagatela!... Komenderujesz raz, dwa, trzy!... a tu klap i pali na panewce. Kompromitacya!... to nie ze mną, mój chłopia. Potem poszedłem do Linkiewicza, wyciągnąłem go z Resursy i kazałem mu przygotować sobie instrumenta, bandaże etc. Linkiewicz ma praktykę w tych rzeczach. Ja ci się bez Linkiewicza nigdzie nie ruszę!... Mam do niego zaufanie; dobry doktór a prztem bursch, co się zowie!... Do rany go przyłożyć. Będzie gotów na jutro rano, tylko prosił, abyśmy się uwinęli szybko, bo o 12-ej ma operacyę. No, to się zrobi!... Do południa będziemy już z powrotem.
Mówił to wszystko z takiem przeświadczeniem, jak gdyby na chwilę nie wątpił, że pojedynek przyjdzie do skutku, co więcej, że Dryziewicz musi tamtego od pierwszego strzału rozciągnąć na placu.
— No, a co zrobimy, jeżeli ten Bielak nie zechce stanąć? — wtrąciłem, przypuszczając i tę ewentualność.
Admirał aż poczerwieniał; oczy wytrzeszczył, wąsy mu zadrgały, nasrożył się, jak borsuk, i nie przysięgnę, czy zębami nie zgrzytnął.?
— Co takiego?... — ryknął — nie stanie?... No!chciałbym to widzieć.
Obrzucił mnie spojrzeniem pogardy i dodał:
— Ja już nie takich lisów wykurzałem z nory.Zobaczysz!... Za kark hycla sprowadzę na plac!...Dobry sobie!... nie stanie?!... Chciałbym to widzieć. Oburzony był na mnie za to samo przypuszczenie niedorzeczne.
Admirał wyzywa, sekunduje i przeciwnik nie staje?... to było niepodobieństwem.
Zaczął mi przytaczać rozmaite przykłady ze swej praktyki i zapalając się, mówił:
— Spróbuj mi nie stanąć!... no, spróbuj!... A ja ci pokażę, że jeśli zechcę, to cię przyłapię gdziebądź!...Z łóżka cię wyciągnę, z mysiej dziury dobędę!... Jeszcze czego!... Na to, mój chłopie, są sposoby. Cóżeś ty myślał, że to żarty?... Żeby mi taka bestya jeszcze stanąć nie chciała?... Musi stanąć, a Dryziewicz będzie walił, jak do świecy. Nie bój się... już kiedy ja co prowadzę, to się nie może nie udać. Zabroniłem mu dzisiaj opychać się, dyeta przedewszystkiem; o dziesiątej do łóżka, jutro rano go obudzę, dostanie czystej herbaty i kieliszek koniaku, więcej nic, ani powąchać. Kiszki powinny być próżne!...Licho nie śpi. A nuż mu tamten bałwan wpakuje kulę w brzuch?... To się zdarza!... Dyabeł go wie, czy umie strzelać. Ale niedoczekanie jego, aby trafił!... Nie będzie miał na to czasu. Posłałem dziś Dryziewicza do strzelnicy, niech się trochę wprawi;on zresztą nie potrzebuje tego, ma zimną krew i dobre oko, ale zawsze... co to szkodzi?... Gdyby chybiła szelma, wyrzekłbym się z nim znajomości na całe życie?...
Wyjechaliśmy za rogatki.
Kareta toczyła się po bruku dzióbatym, jak po ospie, zaśmieconym jeszcze po wczorajszym targu, pełnym wybojów i kałuży, w których świeciły do słońca plastry zeszłotygodniowego błota.
Po obu stronach drogi stały odrapane domki, tu i ówdzie pretensyonalnie podnosiła się nad ich dachami piętrowa kamieniczka, albo biegł długi parkan, z po za którego wychylały się ciekawie czuby rozkwitających bzów i zielonych akacyi.
Z lewej strony rozciągały się płaskie pola, żółtemi plamami glinianek pokryte, a w dali dymiły piece małej cegielni.
— Ot, masz! — zawołał nagle Admirał — to pewnie tu!... widzisz, jest figura przy mostku, a pod figurą jakiś dziad siedzi. Może to nawet stary Bielak?.. każno stanąć stangretowi, musimy się rozpytać.
Zatrzymałem karetę.
Pukalski wychylił się przez okienko i rozglądał w okolicy.
— Mówię ci, chłopie, że mi ten dziad coś na starego Leara wygląda! — szepnął tajemniczo; — ja mam nos!... i oko!... Czekaj, zobaczysz, że my tu natrafimy na ciekawą jaką historyę. Hej, ojciec!zaczął wołać, kiwając ręką na dziada, siedzącego przy drodze i grzebiącego w ogromnej torbie, łatami pokrytej. — Ociec!... a pójdźcie-no tu do nas!... Czy wy Bielak?.. stary Bielak?... co?... Jak się nazywacie?
Dziad wytrzeszczył wyblakłe oczy, przekrzywił rozczochraną głowę, usta otworzył i patrzył zdziwiony na karetę, nie mogąc zrozumieć, o co chodzi.
Admirała ta jego skonfundowana mina utwierdziła tylko w powziętem przypuszczeniu.
— Bielak!... a co?.. nie mówiłem? — zwrócił się do mnie z tryumfującą miną. — Zgłupiał formalnie, żem go poznał!... czekaj, trzeba wysiąść.dowiemy się czegoś więcej!
Otworzył drzwiczki i wyskoczył z karety.
— To, to was tak synowie urządzili, co?..was?.. — rozpoczął indagacyę, pochylając się nad rowem i stając, jak kolos rodyjski, na rozkraczonych nogach. — No, gadajcież, skoro się was pytam!... Bielak?.. prawda?.. my tu umyślnie do was przyjeżdżamy.
Dziadzisko gramolić się zaczął, aby powstać, i szukał kija, na którym się opierał.
— A to ci traf! — wołał do mnie Admirał, coraz bardziej przejęty swoją rolą sędziego śledczego;pomógł staremu postać na nogi i zarzucał go pytaniami:
— Dawnoż tu tak siedzicie?.. ile lat macie?..synowie wam pozwalają żebrać przy drodze?.. gdzież ta wasza cegielnia?...
Dziad pochylał mu się do kolan i próbował go w łokieć pocałować, ale odpowiedzi nie dawał, pokazując na migi, że jest niemy.
Poczciwemu Admirałowi twarz się przedłużyła;opuścił wąsy i wyraz rozczarowania pokrył mu zachmurzone oblicze.
— Niemowa z was?.. — zaczął badać nanowo — ale Bielak jesteście, co?.. Bielak, czy nie Bielak?...
Stary głową potrząsał, bełkocąc niezrozumiale i wskazując ręką po za siebie ku kominom cegielni, stojącej o kilkaset kroków za długim parkanem, ogradzającym małe domostwo.
— Dajże mu pokój — odezwałem się, powstrzymując śmiech na widok tego qui pro quo — przecież widzisz, że to pomyłka. Jedźmy dalej!... szkoda czasu.
Pukalski wrócił do karety, z urazą spoglądając na dziada, który tak haniebnie zawiódł jego zmysł spostrzegawczy, ale nie dając za wygranę, zmrużył jedno oko i w najgłębszem przekonaniu rzekł do mnie półgłosem:
— Udaje bestya!... boi się zdradzić.
— Trzeba mu było dać rubla, jak Lubczyński-wtrąciłem — możeby był mowę odzyskał.
— A prawda!... no, ale to się pokaże.
Pojechaliśmy dalej i stanęli przed furtką,. zamkniętą z wewnątrz, u której wisiał zardzewiały drut bez rękojeści od dzwonka.
Admirał poprawił na sobie ubranie, wąsy rozczesał, aby nabrać poważnej miny i zadzwonił.
Za parkanem psy zaczęły szczekać, rzuciwszy się ku furcie i węsząc, biegały po piasku, ujadając zajadle.
Po długiej chwili dały się nareszcie słyszeć czyjeś kroki z drugiej strony parkanu. Klucz zaskrzypiał w zamku i w uchylonych drzwiach ukazała się postać bosego chłopaka w popielatej kurtce, zrudziałej od ceglanego miału, i w słomkowym kapeluszu, który oddawna powinien był służyć już za stracha na wróble.
— Tu jest cegielnia panów Bielaków?.. — spytał ostro i krótko Admirał.
— A no, tu; abo co? — brzmiała odpowiedź, po której zaraz nastąpiły wymyślania:
— Pódziesz ścierwo!.. a do budyl... żeby cię cholera!... bedziesz ty cicho?I... Szarpaj, psiakrew, Zagraj... stul pysk, bo ci kości połamię!
Dwa brytany, skowycząc i szczekając, rzucały się ku furcie, podrażnione widokiem obcych i nie dały się uspokoić.
— Partowie z interesem, czy jak? — pytał chłopak przez szparę, odganiając psy nogą.
— Z interesem, ważnym! — mówił Pukalski;zastaliśmy obu panów Bielaków?
— Młodych?
— Tak.
— Ano są, na cegielni.
— Zamelduj nas!
— Co zrobić?
— Zamelduj nas! — powtórzył mój towarzysz i wyciągnął z kieszeni nasze bilety wizytowe;-oddaj to panom i powiedz, że przychodzimy w ważnej sprawie, w sprawie honorowej, rozumiesz?
— Cobym nie miał rozumieć?
— A pamiętaj powiedzieć, że dwóch panów chce się widzieć, dwóch!... — powtórzył z naciskiemj-dwóch!... rozumiesz?
— A dyć widzę, że nie jeden!... — odciął się chłopak opryskliwie z niechęcią i zatrzasnął nam furtkę przed nosem.
— Jaki pan, taki kram! — mruknął już zirytowany Admirał — musimy z miejsca ostro się brać.Żadnego pardonu!... Ja się krótko z nim załatwię, zobaczysz!... Pozwól mi mówić, a ty tylko słuchaj. Niema się co bawić w dyskursa. Najlepiej po wojskowemu, raz, dwa, trzy i basta!... Zapnij się na wszystkie guziki.
Obciągnął na mnie surdut i poprawił sobie krawat, jak przed ministeryalną audyencyą, a dostrzegłszy mój uśmiech, rzekł:
— Jak cię widzą, tak cię piszą!... sekundanci powinni mieć minę uroczystą. Sekundant, to poseł śmierci!... cóż ty myślisz?.. Broń, Boże, uśmiechać się, siadać, rękę podawać!... zimno, ostro, ceremonialnie, bez wszelkiej konfidencyi; trzymać się sztywno i fest!
Zacisnął pięście i zrobił niemi odpowiedni ruch, wyprężywszy się, jak przed frontem.
— To nie żarty!...
Kazano nam czekać z dobrych dziesięć minut, zanim klucz znów w zamku zaskrzypiał i furta się otworzyła; ten sam chłopak wprowadził nas na podwórko ze słowami
— To niech panowie idą!... pan Ignac zaraz przydzie, tylko ostatniorn furę wyładujom.
Psy uwiązane zaczęły znów swój duet, starając się przeszczekać jeden drugiego; chłopak pogroził im kułakiem i odszedł, zostawiając nas na podwórku, zasadzonem krzakami agrestu, malin i słoneczników.Kilka wychudzonych drzewek przytulało się do parkanu i ocieniało dworek biały, murowany, z przystawką dzikiem winem oplecioną; pod oknami rozściełały się zielone rabaty, pocętkowane jakiemiś żółtemi kwiatkami.
Na stopniach do przystawki wygrzewał się na słońcu duży, bury kot, zwinięty w kłębek obok ślepego pinczera, z którym zdawał się pozostawać w najlepszej zgodzie.
W oknach otwartych stały doniczki z myrtem i geranium, wisiały klatki pełne szczygłów i kanarków, ćwierkających zapamiętale, bieliły się nawet firanki, z po za których zdawało mi się dostrzegać ciekawe twarze kobiece.
Z wnętrza domu dochodził płacz dziecka i okropnie fałszywy głos piastunki, śpiewającej mu do snu.
Wszystko sprawiało wrażenie podmiejskiego zacisza, zagospodarowania i prostoty.
Na tem tle dwie nasze sztywne, milczące i wyczekujące figury wydawały mi się jakimś dziwnym kontrastem, który odbijał od całego otoczenia.
W czarnych tużurkach i cylindrach wyglądaliśmy, jak dwaj karawaniarze, którzy wnosili tu grozę i ponury nastrój prawdziwych „posłów śmierci.“
Nie wiem czemu, ale czułem, żeśmy tu byli jakby intruzami, zupełnie nie na swojem miejscu; pomimo całej powagi naszej misyi, śmiać mi się chciało z fizyognomii Admirała, niezwykle uroczystej, na marszczonej, pochmurnej i urzędowej. Stał z wielką godnością, oparty na lasce, i rękę trzymał założoną za klapę surduta z miną prokuratora, który za chwilę ma rozpocząć mowę oskarżającą.
Pan Ignac jakoś nie przychodził; tę ostatnią furę musieli chyba przeładowywać, albo też nie spieszył się wcale do załatwienia sprawy honorowej, którą mu chłopak zapowiedział.
— Może panowie pozwolą do pokoju? — odezwał się nagle za nami miękki, uprzejmy, jakby pokorny głos kobiecy; we drzwiach dworku stanęła staruszka nizka, szczupła, zawiędła, w czarnym czepeczku ze szlarkami, ubrana z mieszczańska, ale przy fartuchu gospodarskim, pod którym ukrywała obie ręce, zwyczajem miejskich kumoszek.
— Panowie do Ignaca, czy do Pawełka? — spytała.
— Do obu — odpowiedział jej krótko i stanowczo Pukalski, uchylając z lekka kapelusza.
— Do obu? — powtórzyła ze zdziwieniem i jakiś wyraz zafrasowania odbił się w jej ciemnych, zapadłych oczach; siliła się widocznie odgadnąć cel tak niezwykłych odwiedzin i mierzyła nas zakłopotanym wzrokiem.
— Ignaca ino co nie widać, a Pawełek pewnie przy piecach-mówiła, schylając przy każdym wyrazie głowę, jakby nas ukłonami witać chciała;-niech panowie pozwolą do pokoju! Na słońcu to nieprzyjemnie... Ja zaraz poślę po starszego syna. Janek!...Janek!...
I podreptała przez sień na drugą stronę domu, jak stara kokoszka za pisklętami.
Z bocznego okna wyjrzała główka młodej dziewczyny w perkalowej bluzce i duże, czarne oczy, z poza myrtów i klatek błysnęły ku nam ciekawie, a przez drzwi wychyliła się jeszcze jakaś postać kobiety dwudziestokilkoletniej, przystojnej i zażywnej.
— Baby w domu! — szepnął do mnie pod wąsem Admirał;-nie lubię tego!
Skrzywił się i dolną wargę wydął, pokiwał głową, spojrzał na zegarek i rzekł:
— Jeszcze dwie minuty, a...
Nie dokończył jednak, bo w tej chwili, jakby wyrósł z pod ziemi, stanął przed nami w szarej kurtce, w butach z cholewami, powalanych gliną, w granatowej czapce z daszkiem lakierowanym, mężczyzna trzydziestokilkoletni, o twarzy pełnej, ogorzałej, rumianej, nieogolonej zapewne od niedzieli, barczysty, tęgi, jak olbrzym i rzuciwszy na nas z pod oka ponure, podejrzliwe spojrzenie, uchylił z lekka czapki, pytając:
— Panowie do mnie, czy do brata?
Pukalski drgnął, wąsy wysunął naprzód, jak sum i rzekł:
— A, to pan?...
Przeszył go wzrokiem, niby szpadą, odetchnął głęboko, wyprostował się i zaczął z miejsca:
— Przychodzimy tu w wiadomej panu sprawie pana redaktora Dryziewicza; chcielibyśmy na osobności pomówić z panem słów kilka.
Olbrzym łypnął powiekami, ręce wsadził w kieszenie od spodni, rozstawił nogi i kołysał się na nich, spoglądając ponuro w ziemię; ogorzała twarz jego przybrała przez chwilę barwę ceglastą.
Rozmyślał, jakby oryentując się w sytuacyi, potem szepnął:
— Hm!... to panowie z redakcyi?.. A no, dobrze; to proszę za mną.
I bez ceremonii, wyprzedzając nas, wszedł na ganek.
Czapkę niezgrabnym ruchem zerwał z głowy i rzucił przez cały pokój na stolik, stojący w kącie, przygładził dłonią jasne blond włosy koloru słomy i przygarbiwszy się nieco, wsadził ręce znów do kieszeni, stając w wyczekującej pozie.
Pokój, do któregośmy weszli, był nieobszermy, ale schludny, urządzony z mieszczańskim gustem i zapewne najparadniejszy w całym domu; rypsowe meble, stół nakryty serwetą szydełkowej roboty z porcelanową lampą w pośrodku, na której w zielonem gniazdku z włóczki żółty kanarek służył za nakrycie szkła, aby się nie zakurzało. Na ścianach wisiało parę oleodruków i lustro w złotych ramach z powsadzanemi biletami imieninowemi, obciągnięte różową organtyną od much.
W ramkach z muszelek i plecionej słomy, grupowała się między oknami cała galerya fotografii, pomiędzy któremi, widocznie jako pamiątkę ślubną, zauważyłem pana Ignaca we fraku z ogromnym bukietem przy klapie, obok przystojnej oblubienicy w białej sukni i sutym woalu.
Domyśliłem się łatwo, iż był żonatym i że to kwilące dziecko było zapewne pierwszą pociechą państwa Ignaców.
— No, więc panowie czego?-zagadnął nas po chwili w niezbyt uprzejmy sposób.
Admirał odchrząknął, spojrzał na mnie znacząco, jak gdyby chciał powiedzieć: „słuchaj teraz i uważaj!“ — głowę podniósł z godnością i rzekł:
— Przedewszystkiem dla skonstatowania faktu pozwoli się pan zapytać w imieniu mojem i mego kolegi, czy to pan w towarzystwie jakiegoś drugiego pana napadłeś wczoraj w nocy, między godziną dziesiątą a jedenastą, pana redaktora Dryziewicza w podwórzu, gdzie się mieści redakcya i wyrządziłeś mu czynną obelgę, uważając się dotkniętym z powodu artykuliku, dotyczącego pańskich stosunków rodzinnych?
Bielak usta zagryzł, oczy zamknął, głowę przekrzywił, jak gdyby się namyślał nad odpowiedzią;wreszcie z ironicznym jakimś grymasem spytał:
— No, a jeżeli ja, to co?...
— Pan zatem jesteś panem Ignacym Bielakiem? — indagował dalej Pukalski.
— Tak mnie zowią od urodzenia.
— Czy nie zechciałbyś pan nam wymienić nazwiska swojego wczorajszego towarzysza?
— A na co panom to wiedzieć?
— Będzie to nam potrzebne do sprawy.
— W sądzie?
— Sprawy honorowe załatwiają się w inny sposób, na drodze honorowej satysfakcyi — zauważył z dworską grzecznością Admirał; — zechcę nam szanowny pan jeszcze tylko oświadczyć, czy przyjmuje sam na siebie odpowiedzialność wobec pana redaktora Dryziewicza za wczorajszą obelgę, czy też mamy się zwrócić do pańskiego spólnika?
— Niby jakto?...
Pukalski nastrajał się na coraz grzeczniejszy ton, aby tem większy efekt wywołać formalnem wyzwaniem na końcu.
— Pragnęlibyśmy wiedzieć, czy szanowny pan zgodnie z pojęciami i obowiązkami honoru gotów będzie dać naszemu przyjacielowi stosowne zadośćuczynienie, jakie się w podobnych wypadkach praktykuje? Wiadomo zapewne panu, że czynna zniewaga wymaga satysfakcyi z bronią w ręku...
Bielak skrzywił znów usta tym swoim ironicznym grymasem i rzekł:
— To niby pojedynek, co?...
Admirał skłonił się z powagą i nizkim głosem odparł:
— Nieinaczej.
Bielakowi żyły nabiegły na skroniach, zagryzł usta, przez chwilę milczał, bawiąc się srebrnym łańcuszkiem, przy którym, jako wisiorek, pobrzękiwał zaśniedziały talar i gałązka czerwonego koralu, potem odwrócił głowę ku oknu, mruknął: „u-hm?...“ i rozsiadł się na krześle, pozwalając nam stać w wyczekującej pozycyi.
— Pojedynek?.. — powtórzył — pojedynek!...uhm!... to znaczy, że ja mam stanąć na placu i dać strzelać do siebie.
— Szanowny pan ma przecież także prawo do strzału, nawet pierwszego, jako wyzwany — objaśnił Pukalski.
— Pierwszego, powiadasz pan?... nawet pierwszego?... Fiu, fiu!... no i co dalej?..
Admirał błysnął ku mnie okiem i postąpił do Bielaka ze słowami:
— Po wyjaśnieniu sprawy pozostaje nam tylko w imieniu naszego przyjaciela, pana redaktora Dryziewicza, zażądać od pana w jak najkrótszym terminie satysfakcyi, w przeciągu dwudziestu czterech godzin, na śmierć lub życie!...
Wyzwany podniósł głowę, wytrzeszczył na niego oczy i wzruszył ramionami:
— Ja tam żadnej satysfakcyi więcej nie potrzebuję. Wziąłem sobie satysfakcyę, jaka mi się podobała i basta. U nas, panie, za rogatkami na takich fanaberyach się nie znają. Pan Dryziewicz, jeśli chce, może mnie skarżyć! Ja się tam niczego nie boję;zapłacę pięć fajgli i skończona historya.
Staliśmy obaj, jak wryci.
Pukalski poczerwieniał, wąsy mu się nastroszyły, nozdrza rozdęły, nie wiedział w pierwszej chwili co odpowiedzieć na takie dictum; stracił rezon, ale się rychło opamiętał.
— Szanowny pan zdaje się nie pojmować dobrze znaczenia obrażonego honoru — rzekł.
— Ee, proszę pana, pan mnie honoru uczyć nie będzie — przerwał mu Bielak opryskliwie-u mnie panie, honor o tu!... w garści!... Kiedy mi kto honor naruszy, to biję w papę, albo kości łamię i skończyło się. Co to pan sobie myśli, że ja pozwolę, aby mnie po gazetach szkalowali?... Co drukowane, to powinno być święte!... A pan Dryziewicz zrobił ze mnie i z mego brata wyrodków, odsądził nas od czci i wiary, podał na pośmiewisko ludzkie i mieliśmy mu to darować? O, niedoczekanie jego!... Pokrzywdził on nasz honor, to niech się teraz liże!... Ma, na co zasłużył. Niech Panu Bogu dziękuje, że mu się tylko tyle dostało. Z Bielakami, panie, to trzeba ostrożnie; my tam nikogo bez powodu nie zaczepiamy, ale kiedy nas kto na tyle skrzywdzi, to bijemy, co się wlezie!...
Podniósł głos i gestykulował zaciśniętemi pięściami, jakby nam chciał odrazu zęby powybijać.
— A coby on zrobił, żebyśmy tak rozpowiadali po całym świecie, że swego rodzonego ojca zapróg wyrzucił i żebrać mu pozwolił? To to wolno takie bezeceństwa drukować w gazecie?.. Ładna mi gazeta, co takie bajdy rozpuszcza!... U nas baby plotki roznoszą, ale żeby w gazecie pisano łgarstwa, toprzecie wstyd!
Admirał spotniał.
— Pozwoli szanowny pan zwrócić sobie uwagę — zaczął — jakkolwiek to w tej chwili do rzeczy nie należy, że jednak w tym artykule była prawda...Wiadomość oparta była na fakcie autentycznym, znalazłyby się na to dowody.
— Znalazły, czy nie znalazły — przerwał mu znów pan Ignąc rozsierdzony jeszcze bardziej — to wszystko jedno!... do cudzego garnka zaglądać zasię!... Co się w jakiej familii dzieje, to nikomu nic do tego. Jeszcze czego... toby mi się podobało!...
Chodził po pokoju dużemi krokami i spluwał po kątach.
Sytuacya stawała się drażliwą, a co najgorsza, bez wyjścia; sprawa przybierała obrót zupełnie nieprzewidziany.
Spostrzegliśmy za późno, że mamy do czynienia z człowiekiem, który o kodeksie honorowym miał całkiem odmienne pojęcia i należał do sfery zacofanej na punkcie „rycerskich“ zwyczajów zmazywania krwią wyrządzonej obelgi.
U niego „za rogatkami“ nazywano pojedynek„fanaberyą” dobrą dla panów z miasta, ale nie dla człowieka ciężkiej pracy, prostych obyczajów i nieogładzonych form towarzyskich.
On miał swój „honor w garści“, jak powiadał: szpadę, czy pistolet zastępował pieścią i dotknięty bił, nie rozumiejąc innej satysfakcyi.
I jak tu było żądać zadosyćuczynienia od tego pana Ignacego Bielaka, który zrobił skandal naszemu koledze i przyjacielowi, głośny już zapewne w tej chwili w całem mieście i objaśniany najopaczniejszemi może domysłami i dodatkami?!...
Położenie Dryziewicza było fatalne; odczuwaliśmy to obaj, jako sekundanci, i rozumieli, że gdyby go ten pan Ignac ubił na miejscu, albo wprost zamordował, nie dopuściwszy nawet do strzału, to mniejby go jeszcze pokrzywdził, aniżeli upokorzywszy tak bardzo w opinii publicznej, bez możności poszukania sobie za to satysfakcyi.
Wiedzieliśmy, jak to wyzyska „konkurencya“, jak przekręci złośliwość ludzka, jak skorzystają z tego przeciwnicy; rozmaże się to, rozbabrze na plotkarskich językach, jeżeli plama będzie musiała zostać niewywabioną.
Pukalski też uprojektował sobie za jakąbądź cenę doprowadzić do pojedynku.
— Więc to znaczy — odezwał się do Bielaka — że pan się bić nie myśli?
— Owszem, panie, na kułaki!...
— Pan daruje, ale takie żarty są niestosowne — zwrócił mu uwagę urażony Admirał. — Krótko mówiąc, pan odmawia pojedynku?
— To się rozumie... ja się tam w pojedynki żadne nie bawię.
— I nie stanie pan panu Dryziewiczowi?
— Nie.
— Ani żadnemu z nas według przyjętego zwyczaju? — A co ja mam do panów?... ja panów nawet nie znam i pierwszy raz na oczy oglądam.
— W takim razie pozwoli pan, że spiszemy protokuł wyzwania.
Bielakowi ten wyraz „protokuł“ zaimponował.
— Protokuł?.. a to na co?...
— Na to, aby pozostał w aktach dowód pańskiego... tchórzostwa — odparł spokojnie, ale z mocą, Admirał, zdejmując powoli rękawiczkę. — Jakkolwiek pan widocznie nie jesteś szlachcicem, panie Bielak, ale powinieneś wiedzieć, że...
Ignacowi twarz oblała się takim rumieńcem, że wyglądał, jak pomidor.
— A to panu kto powiedział, żem nie szlachcic? — wybuchnął nagle z pasyą, że mimowoli ścisnąłem silniej laskę i stanąłem pomiędzy nim a Pukalskim.
— Masz pan wiedzieć, że jestem szlachcic i to może lepszy od pana!... a że robię cegły, to lepiej, niż żebym był darmozjadem i bruki zbijał, — albo gazety pisał!... Pan mi tu w moim domu szlachectwa nie wypominaj, bo się jeszcze zapomnę i... No!...
Ten wybuch gniewu zamiast przestraszyć, uradował widocznie Admirała, bo odkrył mu słabą stronę, po której spodziewał się trafić, teraz do ambicyi Bielaka.
— Wybaczy pan, ale mi trudno temu uwierzyć — odparł — aby szlachcic odmawiał pojedynku.Zawód człowieka nie hańbi, ale odmowa honorowej satystakcyi hańbi szlachcica!... Skoro pan odmawiasz, napiszemy w protokule, że szlachcic, Ignacy Bielak, nie przyjął wyzwania za uczynioną panu redaktorowi obelgę. Jeżeli pan woli takie załatwienie sprawy, to proszą o arkusz papieru, pióro i kałamarz.
Rozpiął tużurek, wspaniałym ruchem postawił cylinder na stole i usiadł, spoglądając badawczo z pod oka na Bielaka, który zdawał się być zmieszany tym zwrotem i zmianą tonu Pukalskiego; niewiedział widocznie, co na to odpowiedzieć. Zaskoczyła go ta pogróżka niespodzianie.
— I bić się nie będę, i pisać nic nie dam! — odrzekł po chwili — u mnie nie kancelarya. Jeżeli panowie chcą, to niech sobie piszą u siebie protokuły.
— To być nie może — zaprzeczył krótko, lecz stanowczo Admirał — protokuł musi być spisany w obecności wyzwanego, jak dokument, który w danym razie zostanie ogłoszony.
— Jakto?... to niby panowie będziecie to drukować?
— Kto wie!... w razie potrzeby wydrukujemy. Nasz paukant musi się wylegitymować wobec opinii.
Bielak podparł ręką brodę i namyślał się; zrozumiał, że to mu nową kompromitacyą grozi, jeżeli go publicznie w gazetach tchórzem ogłoszą.
Znalazł się w kolizyi bez wyjścia.
Ambicya szlachecka walczyła w nim z uporem prostaka, który nie chciał ustąpić właśnie dlatego, że go naciskano.
Przez niedomknięte drzwi z drugiego pokoju dochodziły jakieś rozmowy i szepty; ktoś podsłuchiwał całej rozmowy.
Kobiece głosy zdradzały obecność „bab“ za ścianą.
— Ignac! Ignac! — zawołano nieśmiało podczas chwilowej przerwy — chodź-no tu na słóweczko!
Bielak niechętnie zwrócił się ku drzwiom.
— Czego tam?...
Wciągnięto go za rękaw i nagle zmieszane szepty stały się żywsze; kilka głosów jednocześnie na rozmaite tony w przyspieszonem tempie zaczęło mówić, dziwić się, przerywać sobie, a od czasu do czasu jakiś głośniejszy wyraz dochodził do naszych uszu:
— Ani mi się waż!...
— Przyjmij!... a ja ci mówię, przyjmij!
— Cicho bądź, smarkata!... nie wtrącaj się!
— Co się nie mam wtrącać?.. albo do famielii nie należę!
— Ignac, na rany Boskie, nie bij się!...
— Właśnie, że się bij!...
— Nie bij!
— Bij!...
— Nie bij!...
Tłumiony płacz kobiecy wmieszał się nagle do tej rozmowy za ścianą; nietrudno było się domyśleć, że to pani Ignacowa w obawie o męża łez swoich powstrzymać nie mogła.
— Co nam też ojciec najlepszego narobił! — wyrwał się z jej ust niebaczny wykrzyknik, który bezwiednie był najlepszem potwierdzeniem wydrukowanej w piśmie wiadomości.
Sytuacya stawała się coraz drażliwszą, ale i coraz bardziej interesującą; Lubczyński był w moich oczach zrehabilitowany. Fakt żebraniny przez starego Bielaka nie ulegał teraz wątpliwości, a jednak tkwiła wtem wszystkiem jakaś rodzinna tajemnica, której na razie rozwikłać było trudno.
— Stulcie gęby, bo jak Boga kocham!... — wyrwał się nagle z pasyą głos zniecierpliwionego Ignaca, któremu ta familijna narada musiała dopiec do żywego.
Szepty znów przycichły, aż nareszcie zagórował nad niemi świeży, jakąś junakeryą brzmiący głos dziewczęcy:
— A ja jednak mówię, że powinien się bić!... Nastusiaby wolała, żeby jej mężowi od tchórzów wymyślali!... Przecież jest mężczyzna, to co się ma bać?
— Józia, cicho!...
Miałem ochotę uściskać tę jurną dziewuchę, która sama jedna broniła honoru rodziny w tak naprężonej sytuacyi; drżała w jej głosie jakaś nuta szlachetnej afektacyi i odwagi.
Choć tylko jej czarne oczy dostrzegłem w przelotnem spojrzeniu z po za firanek, wyobrażałem ją sobie teraz w postaci amazonki, zagrzewającej cały hufiec do boju.
— Dzielna dziewczyna! — pomyślałem — ta gotowa się nawet strzelać za szwagra.
Admirał siedział zasępiony i zdawał się nie zwracać wcale uwagi na to, co się działo za ścianą; dla niego honor sekundanta w tej chwili był ważniejszym od całego świata. Miał taką minę srogą, jak gdyby siedział na armacie z zapalonym lontem i czekał tylko komendy do wystrzału.
To był prawdziwy Pukalski w każdym calu!...Zbliżyłem się do niego i rzekłem półgłosem:
— Zdaje mi się, że z tego nic nie będzie.
— Co?!
Wybuchnął z takiem oburzeniem, że omal mnie samym głosem nie obalił, potem odwrócił się odemnie z pogardą i zaczął przez zaciśnięte zęby pogwizdywać jakąś pobudkę wojskową. W oczach jego błyszczał hamowany gniew i zniecierpliwienie; młynkował laską, trzymając ją w dwóch palcach, a drugą ręką bębnił po stole i czekał powrotu Bielaka.
Czułem, że za tę wątpliwość sekundanta przestałem istnieć dla niego.
Upłynęło jeszcze kilka długich minut, zanim pan Ignac wyszedł nareszcie z drugiego pokoju; wyglądał, jak niedźwiedź pokudłany, twarz miał osowiałą, oczy w ziemię spuszczone, brwi ściągnięte, nie, śmiał jakoś spotkać się z naszym wzrokiem, ale już spokojniej, choć zawsze ponuro, odezwał się:
— No, ja się, proszę panów, namyśliłem.
Admirałowi twarz się nagle rozpogodziła, jakby ją słońce oblało; spojrzał na mnie z tryumfem i wyższością człowieka, zawsze pewnego siebie.
— A!... nareszcie!... więc przyjmujesz pan?
— Nie — brzmiała lakoniczna i stanowcza odpowiedź pana Bielaka. Pukalski zerwał się na równe nogi.
— Nie?...
— A nie! jeśli pan Dryziewicz zechce, niech skarży. Do sądu stanę, ale do pojedynku ani myślę!
Czekałem na to, że Admirał, jak ryś, rzuci mu się do oczu.
Przez chwilę miał nawet taką minę, jak gdyby się zabierał do skoku, ale tylko zaczerpnął powietrza w pełne płuca, odetchnął głęboko, zęby zaciął, tużurek znów zapiął na wszystkie guziki i jakimś grobowym głosem wyrzekł:
— Zatem piszmy protokuł...
Przeciągnął wąsy po palcu, oczy zmrużył i mierząc Bielaka od stóp do głowy, odezwał się tonem tak lekceważącym, że kogo innego byłby nim rozgniótł na miazgę:
— Wolisz pan tedy, panie szlachcicu, na infamię się narazić?.. Myślałem, że i pomiędzy ceglarzami są ludzie honoru, ale widocznie się pomyliłem.
— Jak się panu podoba! — mruknął pod nosem Bielak i wzruszył ramionami na znak, że go to mało obchodzi.
— Napadać, rozbijać po nocy, to mają odwagę — ciągnął dalej Pukalski — ale stanąć oko w oko na placu, to tchórzą! Masz słuszność, panie Bielak, że z takimi ludźmi tylko sądy mogą się rozprawiać.
Ostatni ten pocisk był dobrze wymierzony, bo nawet gruboskórny pan Ignac poczuł go i zmieszał się; zrobił nawet ruch, który mi się bardzo podejrzanym wydał, wobec poprzedniego oświadczenia, że„honor swój w garści nosi.“
Ale w tej samej chwili z bocznych drzwi odezwał się głos:
— Przepraszam panów, ja się będę bił!...
Do pokoju wszedł szybko młody człowiek wysoki, chudy, o twarzy ściągłej, zaledwie zarostem pokrytej, przystojny, a blady, jak ściana; usta mu drżały, ciemne, głębokie oczy miały wyraz smutnej jakiejś determinacyi, długie włosy spadały nieco na czoło szerokie i inteligentne.
Sprawiał wrażenie sympatyczne już tem samem, że stanowił zupełny kontrast ze swoim bratem.
Ubrany był w długi, czarny tużurek, który widocznie dopiero przed chwilą łożył na siebie, aby się stosowniej wydać do uroczystej misyi, którą wobec nas przyjął, ale w pośpiechu zapomniał uporządkować reszty ubrania; był bez krawatu, w popielatej kamizelce i spodniach, założonych w cholewy okurzonych butów.
— Będę się bił za brata! — powtórzył głosem spokojnym, ale z oddechem zapartym w piersiach od wielkiego przejęcia się sytuacyą.
Mówił to z taką miną, jak gdyby gotów był iść odrazu nietylko na plac spotkania, ale nawet na rusztowanie.
Spojrzeliśmy obaj z Admirałem na tego niespodziewanego bohatera, który nam zaimponował prostotą i stanowczością swojego oświadczenia.
Pukalski aż usta otworzył z podziwu.
— Pan jesteś zapewne panem Pawłem Bielakiem? — spytał.
— Tak.
— I gotów pan jesteś strzelać się z panem redaktorem Dryziewiczem?
— Jestem gotów.
— Na dziesięć kroków. z wymianą trzech kul?
— Jak panowie postanowią.
— Czy i pan byłeś wczoraj z bratem podczas tej... awantury?
— Byłem.
— W takim razie sprawa postanowiona. Zechce pan nam oznaczyć swoich świadków, z którymi ułożymy warunki i termin spotkania.
— To nie zaraz mam się bić? — spytał z jakimś odcieniem naiwności i rozczarowania młody człowiek.
— Możemy to zrobić nawet jeszcze dziś po południu, jeżeli zdążymy ukończyć wszystkie przygotowania — odpowiedział mu Pukalski.
— Kiedy panowie zechcą; mnie wszystko jedno.
Powolnym obojętnym ruchem zacierał swe ogorzałe ręce i spoglądał w ziemię wzrokiem melancholijnie zadumanym.
Brat patrzył na niego z boku, ogryzając paznogcie i jakby nie dowierzał własnym uszom, podszedł ku niemu i szepnął:
— Cóż ty, Pawełek, zgłupiałeś?...
Odwrócił się od niego i nie dał żadnej odpowiedzi.
— Będziesz się bił?
Skinął tylko głową w milczeniu i powieki mu zadrgały; zagryzł usta i czekał, jak na ścięcie.
Była chwila dziwnej jakiejś powagi i dramatycznego nastroju; cisza nastała w pokoju, nawet kanarki przestały ćwierkać w zielonych klatkach u okien.
— Kogóż pan zatem wybiera na swoich sekundantów? — odezwał się wreszcie Admirał, który sam jeden równowagi nie tracił.
— Czy ja wiem! — szepnął niezaradnie młodszy Bielak — jednego tobym miał... A to musi być koniecznie dwóch?
— Zwyczaj tego wymaga.
— No to niech będzie jeden ksiądz wikary od św. Marcina — zaczął, namyślając się — a drugiego...drugiego chyba to on sam wynajdzie.
Pukalski nie mógł powstrzymać się od uśmiechu na taką osobliwą propozycyę, która zdradzała zupełną nieświadomość pojedynkowych warunków ze strony wyzwanego.
— Ksiądz wikary nie może być pańskim sekundantem! — rzekłem w zastępstwie Admirała.
Bielak podniósł głowę i spojrzał na mnie z wielkiem zdziwieniem.
— Nie może być?.. a dlaczego?.. On to dla mnie chyba zrobi, bo przecież nas zna od maleńkości. To bardzo godny człowiek!... Panowie nie znają — księdza Palczyńskiego?.. On jest w naszej parafii; tu niedaleko mieszka, możemy pójść do niego zaraz, ja poproszę, to pewnie nie odmówi.
— Tu nie o to chodzi — zacząłem mu tłómaczyć — ale księdzu nie wolno mieszać się do pojedynków.
— Nie wolno?...
Zdziwienie jego i zainteresowanie rosło z każdą chwilą.
— Duchowny w sprawach honorowych nie może brać udziału, bo...
— Bo co?
Zawahałem się trochę.
— Bo... bo to do niego nie należy.
— Dlaczego nie ma należeć? mnie się zdaje, proszę panów, że taka honorowa osoba właśnie, jak ksiądz, to jest przecież najgodniejsza do tego. Ja nie znam nikogo godniejszego do takiej rzeczy!
— Ale kiedy kościół pojedynków nie uznaje — przerwał mu Admirał bez namysłu.
Bielakowi oczy szeroko się rozwarły.
— Nie uznaje? — powtórzył — to może grzech pojedynkować się?.. może do tego jeszcze śmiertelny grzech?...
Pytanie to, z całą prostotą i głęboką czcią dla religii postawione, wytworzyło nagle tak kłopotliwą kolizyę, żeśmy nie wiedzieli obaj, jak z niej na razie wybrnąć.
Takiego zwrotu nie mogliśmy przewidywać.
— Widzisz pan-próbował mu przekładać Pukalski — są wypadki, w których niepodobna pogodzić pewnych sprzeczności z sobą. Przykazania Boskie mówią wprawdzie: „Nie zabijaj,“ ale obraza honoru każe się strzelać i narażać swoje życie na zmazanie obelgi. Ludzie musieli sobie ustanowić nowe prawo, takie samo, jak na wojnie, albo przy wyrokach śmierci...
Młodszy Bielak zdawał się nie słuchać już więcej;blada jego twarz pokryła się rumieńcem, patrzył gdzieś przed siebie i drzącemi ustami szeptał:
— Nie zabijaj!... nie zabijaj bliźniego twego!...
W jego prostym umyśle nie mogły się pogodzić takie sprzeczne pojęcia, aby człowiek mógł ustanowić prawo, które się różniło, z przykazaniem Bożem, i aby to mogło być dobre, aby w ten sposób można było naprawić honor i brać sobie zadosyćuczynienie.
Pan Bóg zabrania zabijać, a jemu każą strzelać do bliźniego swego po rozmyśle, z całą samowiedzą i rozwagą, z zimną krwią mierzyć w cudzą pierś Nastawioną, jak tarcza, i trafić — koniecznie trafić, bo inaczej sam może być zabitym! I to ludzie nazywają sprawą honorową?...to ma być ludziom dozwolone?...to ma być dowodem odwagi i zasłaniać od zarzutu tchórzostwa?
Znać było po jego oczach i po całej twarzy, jak, ten mózg ciągle pracuje i sili się logicznie doprowadzić do jakiej takiej równowagi te kontrasty, które mu się nagle nastręczyły.
On nie chciał uchodzić za tchórza, chciał ratować honor rodziny i zdobył się na odwagę, aby zastąpić starszego brata, który miał żonę, zalewającą się tam z rozpaczy łzami w obawie, że jej Ignacowi może grozić jakie niebezpieczeństwo życia; chciał dowieść, że jest dobrym szlachcicem wobec tych dwóch panów z miasta w czarnych tużurkach, świecących cylindrach i nowych rękawiczkach, a tu każą wbrew przykazaniom Boskim i naukom kościoła poddawać się jakiemuś osobliwemu prawu, które mówi: „Dla honoru zabij, albo daj się zabić przez swego przeciwnika!...“
Jeżeli stanie, Bóg go potępi — jeżeli nie stanie, potępią ludzie.
Biedził się ciężko, nie mogąc znaleźć rozwiązania takiego dylemmatu, i spotniałe czoło pocierał ręką, zmęczony, zakłopotany, bezradny.
I kiedyśmy tak wszyscy czterej stali wobec kwestyi, spornej dla wielu tęższych i subtelniejszych umysłów od inteligencyi obu braci Bielaków, otworzyły się nagle drzwi i wypadły do nas trzy kobiety, w których nietrudno było rozpoznać matki i żony pana Ignacego, oraz tej trzeciej młodej i junackiej amazonki, która przed niedawnem zachęcała tak gorąco szwagra do przyjęcia wyzwania.
Wtargnęły do pokoju wzburzone, oczy i policzki im pałały, piersi podnosiły się szybkim oddechem, ręce gestykulowały, a oczy pełne były wyrzutów, zwróconych ku nam:
— A, proszę panów, to nieładnie, to się nie godzi!... to przecież obraza Pana Boga!... Panowie przychodzą do uczciwych ludzi, nie do żadnych pogan, i namawiają mi synów do złego, a panowie wiedzą, że to grzech i chcą, żeby mój syn duszę splamił na wieki wieków?... Panowie nie chcą księdza dopuścić do tego, a podmawiają młodego chłopca na zabijanie?.. To przecież kryminał! — wołała stara ze łzami w oczach, a synowa pomagała jej jednocześnie:
— Do czego to podobne?.. panowie nie mają Boga w sercu przychodzić z taką propozycyą i zabierać mi męża!..: Moje dziecko nie może mi zostać sierotą!... Co jabym potem nieszczęśliwa zrobiła, żeby mi Ignasia zastrzelili?.. Albo żeby, broń Boże, on jeszcze kogo uśmiercił?!... Mój mąż nie jest żaden kryminalista. Co panowie sobie myślą?!...
Zalewała się łzami i ocierała je dłonią, rzucając spojrzenia pełne urazy i żalu.
Najmłodsza ręce skrzyżowała na piersiach, oparła się o futrynę drzwi i milczała, ale miała brwi groźnie ściągnięte i mierzyła nas surowym wzrokiem, potem podeszła do Pawełka, wzięła go za szyję i pociągnąwszy w kąt, zaczęła mu coś szeptać do ucha i przekładać, przytupując przytem nóżką, jak młody konik.
W pokoju zrobił się rejwach i hałas. Kobiety płakały, kanarki rozćwierkały się tak, że aż w uszach dzwoniło, za oknem psy zaczęły szczekać, a z podwórka zaglądał ten sam chłopak, co nam furtkę otwierał, i niańka z dzieckiem na ręku.
Cały dom zdawał się być wzburzony.
Ignac mitygował matkę i żonę, każąc się im wynosić! Admirał próbował tłómaczyć siebie i nieco zniecierpliwiony tą sceną, która nabierała jakiegoś tragikomicznego nastroju i wytworzyła znów nową sytuacyę bez wyjścia.
— A tośmy wpadli! — wyrwało mu się mimo woli z ust, gdy dotknąłem jego ramienia i szepnąłem:
— Chodźmy już!... tu niema dłużej co robić.
— Nie, nic takiego nie zdarzyło mi się nigdy w życiu!... — mówił zakłopotany, siląc się daremnie przyjść do głosu wobec kobiet, powtarzających w kółko jedno i to samo, zastępujących nam drogę z wyrzutami, żeśmy chcieli zabić Ignaca i Pawełka, którzy są dobrymi chrześcianami i Bogu ducha winni.
— Bo proszę pana — mówiła do mnie stara Bielakowa; ujmując mnie z pewnym odcieniem szacunku za rękaw — że się Ignac uniósł i zdyfamował tego pana z Kuryerka, to nic dziwnego. On jest trochę prędki, to prawda, i żeby był komu słówko o tem pisnął, co chce zrobić, tobyśmy byli do tego nigdy nie dopuścili, ale on nie jest żaden pijak, jak to inny bywa. Moi synowie, to nie są żadne chamy, proszę, pana; my im dawali edukacyę, do szkół chodzili, my się z ostatniego ściągali, żeby oni tylko na ludzi wyszli!... A panowie mi chcą takie dziecko zabijać?... czy to po chrześciańsku, czy to po ludzku?...
Rozpłakała się z wielkiego wzruszenia na samą myśl niebezpieczeństwa, jakie groziło jej synowi.
— Droga pani — próbowałem jej wytłómaczyć pani, jako matka, rozumuje po kobiecemu. Syn pani wyrządził dużą krzywdę panu Dryziewiczowi, zhańbił go publicznie, więc powinien za to być odpowiedzialnym. Kobiety na takich rzeczach się nie rozumieją. My nie przychodzimy podmawiać pani syna do żadnego przestępstwa, tylko żądamy od niego honorowej satysfakcyi, bo go właśnie za honorowego człowieka uważamy. To już jest taki zwyczaj!... Kiedy się dwóch parobków pobije, to idą do cyrkułu, ale kiedy się zapomni człowiek lepszego stanu, to musi przed innym sądem, przed sądem opinii publicznej zdawać z tego sprawę.
Słuchała mnie z uwagą i musiałem moim spokojem i wyrozumiałością wzbudzić w niej więcej zaufania, bo rzekła:
— Ja się tam, proszę pana, na takich rzeczach nie znam, ale wiem, że co jest obrazą Boską, tego uczciwy i honorowy człowiek robić nie powinien. Pan ma racyę, że Ignac nieładnie sobie postąpił, — kiedy poszedł bić, ale po co to zaraz drukować takie rzeczy?...
— Alboż to nie była prawda? — zagadnąłem ją.
Spuściła oczy i ręce załamała z wyrazem głębokiego frasunku; głowa się jej trząść zaczęła i twarz skurczyła bolesnym grymasem.
— Żeby pan wiedział... żeby pan wiedział... — szeptała przerywanym głosem z jakąś cichą, tłumioną boleścią, która ją nurtowała — ach, mój Boże, mój Boże!... no, pewnie, że prawda, ale dlaczego?... tego to nikt nie może wiedzieć, tylko my. Widzi pan, — mówiła dalej, zaciągając mnie pod samą ścianą — Bogiem a prawdą, to mój stary umyślnie nam, przez złość, tego całego wstydu narobił... On nawet nie jest taki zły sam z siebie, tylko kiedy pałkę zaleje, to wtedy, powiadam panu, rady sobie z nim dać nie można.Dawniej tego nie bywało, ale teraz z roku na rok, to coraz gorzej, zły duch go opętał i kusi coraz więcej.A to wszystko od tego czasu, kiedy nam dzieci podorastały i Ignac mój, ten najstarszy, wziął cegielnię na siebie, a Pawełek mu zaczął pomagać; to jak to wie pan, w interesach, młodzi ze starymi rzadko się kiedy pogodzić mogą, więc i oni się trochę hendryczyli, ale nigdy znów tak, aby aż do czego przyszło, tylko ot, zawsze, oni to, a on tamto, on tak, oni siak. No i sprawiedliwie mówiąc, to młodzi mieli słuszność, ale on im nigdy racyi przyznać nie chciał, bo jak się zatnie, to ani go weź!... Widzi pan, Ignac to ma ten upór z ojca; nie ustąpi, choćby go na drobne kawałeczki porąbano. Więc mąż powiada do nich: „Kiedyście tacy mądrzy, to sobie gospodarujcie bezemnie!“ — i przestał zupełnie chodzić na cegielnię, ale za to, mój panie, wyciągnąć go nie można było to z bawaryi, to z handelku, to potem już po prostych szynkach się włóczył. Tylko niech pan tego nikomu nie powtarza, bo ja panu mówię wszystko, jak na świętej spowiedzi!
Otarła oczy i nos, ręce znów pod fartuch założyła i szeptała dalej z widoczną ulgą, jaką jej te zwierzenia sprawiały:
— Tak się, krótko mówiąc, nieborak rozpił, że go trzeba było do dom przynosić. Ach, panie!... cośmy się wszyscy z tego wstydu zmartwienia najedli, to jeden Bóg widział tylko. Przyszło do tego, żeśmy mu już pieniędzy do rąk nie dawali, bo zaraz wszystko na — wódkę poszło. Cóż było robić, mój drogi panie?... Niech pan sam powie!... Wtedy zaczął pomstować i wymyślać i mnie, i synom, i wszystkim w domu. Piekło mieliśmy, mój panie, oj piekło!... Ale co tam!... przynajmniej w oczy ludziom można było popatrzeć bez wstydu, bo co w familii, to w familii. Kto tam potrzebował co o tem wiedzieć?... Aż, proszę pana, coś mu do głowy strzeliło i powiada jednego razu: „To wy ze mną tak?... to mi grosza dać nie chcecie!... to wy myślicie, że ja sobie nieporadzę?... Będę ja was o wszystko prosił?... A niedoczekanie wasze!... Zabraliście sobie moją pracę, moją krwawicę, dobrze!... — poszedł, siadł przy drodze i...
Łzy jej głos zatamowały, musiała przestać.
— No, widział pan co podobnego?... Żeby na takie pohańbienie wystawić siebie i całą familię!... przecież nas tu znają za całemi rogatkami; ja się tu urodziłam, i tu zamąż wyszłam, i tuśmy naszą cegielnię założyli, tu wszystkie nasze dzieci na świat przyszły!...
Płakała cicho, rzewnie, aż się jej broda trzęsła i głową kiwała nad sobą i nad swoim losem; nie ocierała już łez, tylko pozwalała im spływać po zapadłej i pomarszczonej twarzy.
Roztajało mi serce tym widokiem niedoli, uścisnąłem ją ze współczuciem za ramię i rzekłem:
— Tak, to nieszczęście!... żal mi panią bardzo, ale któż mógł o tem wiedzieć?.. przypadek chciał, że się ten fakt dostał do druku i z tego porobiły się potem takie awantury.
— A widzi pan!... potrzeba to było zaraz drukować?.. Kiedy Ignac to przeczytał, to myślałam, że go na miejscu krew zaleje. A mój biedny Pawełek tłukł głową o mur i wolał tylko: „Co nam ojciec naroblł!... co nam ojciec narobił!... teraz żaden porządny człowiek ręki nam nie poda!“ Jemu to najbardziej do serca poszło, bo na św. Michał chce się żenić z córką jednego tu rzeźnika, co mieszka naprzeciw nas.
— No, a cóż mąż na to? — spytałem.
— Ba, cóż?... pan myśli, że się zawstydził?...porwał czapkę i poleciał na cztery wiatry. Trzeci dzień już go niema w domu, nawet nie wiemy, gdzie go szukać!...
Byłem tak zajęty słuchaniem tego rodzinnego dramatu, że nie uważałem nawet, co się podczas tego działo w pokoju; ocknął mnie dopiero głos Admirała, dziwnie zmieniony, nabrzmiały patosem i emfazą:
— Kochana pani!... pani mnie nie zna, ale niech powie mój kolega... ja jestem kat!... marmur, żelazo kiedy potrzeba. We mnie płynie rycerska krew od sześciu wieków!... W moim rodzie kładli się ludzie w hełmie i puklerzu do łóżka! To byli Pukalscy z Pukał, wszystko chłopy, jak dęby. Powiadano o nich, że takiego nie dosyć zabić, trzeba jeszcze przewrócić, bo sam nie padnie. Żaden Pukalski nie brał i nie dawał pardonu!... Ale to byli ludzie sprawiedliwi i ja jestem sprawiedliwy!... Jestem człowiek rycerskiego animuszu, jak Bayard, jak Cyd, jak Fryderyk z ugryzioną gębą; pani słyszała co o nim?... trzeba pani wiedzieć, że Pukalscy z baronów pochodzą. Przyszedłem tu w imię honoru wyzwać męża pani na sądy Boże. Pojedynek, to rzecz święta, niech mi pani wierzy bez względu na to, że ksiądz wikary innego będzie zdania!... Kto obraził, musi głowy nadstawić, to trudno. Jako sekundant mam obowiązek dbać o to, aby wyzwany żywy, czy umarły stanął na placu. Mąż pani obraził, powinien dać satysfakcyę; tego wymaga kodeks honorowy.
— Ale, proszę pana barona — chciała mu przerwać pani Ignacowa z miną skruszoną i spokorniałą pod wpływem tej bombastycznej wymowy, która ją oszołomiła — no, ja wiem, ja to rozumiem, że Ignac...
— Pozwoli pani, jeszcze słówko!... państwo jesteście ludźmi z innej sfery, sytuacya, widzi pani, jest skomplikowana — wykładał jej dalej, trzymając ją za rękę, a drugą kładąc na ramieniu starszego Bielaka, który przy nim przykucnął na kanapie pod lustrem z miną nabożnie zasłuchaną — pan Ignacy zapomniał się i postąpił nie po szlachecku. Ja teraz mówię do państwa nie w urzędowym moim charakterze, tylko jak człowiek prywatny. Bielak!... postąpiłeś sobie nie po szlachecku!
Nachylił mu się do ucha i niby dyskretnie, ale z jakąś dobroduszną poufałością dodał:
— To było po chamsku!... daj pokój, panie Ignacy, nie broń się!... Czujesz to sam, że źle zrobiłeś.
Ignacy głową pokręcił i z jakąś potulnością i zawstydzeniem, które nie licowało wcale z jego butną i zamaszystą poprzednio miną, przytwierdził:
— No, niby... co prawda, tom trochę...
— Bielak, daj pokój!... — przerwał mu Pukalski, traktując go z coraz większą poufałością i nadając sobie coraz więcej przewagi nad swojem otoczeniem. — Masz, panie Ignacy, swego brata, który tu stoi i nic nie mówi, ale z którego twarzy widzę, że podziela moje zdanie. Szlachetny młodzieniec! Powiem panu, panie Pawełku, że mi się pan bardzo podobałeś!... Zuch chłop!... takich lubię!...„Przepraszam panów, ja się będę bił!“ O, widzicie, to się nazywa po rycersku, Szanuję pana, panie Pawle i podaję panu rękę, ale zawsze, jako człowiek prywatny, bo jako sekundant nie powinienem z panami nawet dwóch słów więcej zamienić. Jednak po tem, coście mi opowiedzieli, to widzę, że ten wasz stary, to jakaś okrutna kanalia!... No, daj pokój, mój panie Ignacy, daj pokój, kanalia jest!... Niech was to nie obraża, moi drodzy, ale mówię, że jest kanalia, bo w ten sposób własnych dzieci się nie kompromituje.
Słuchałem tego wszystkiego zdumiony, podziwiając Admirała z jegowy mową, jego grą fizyognomii, przybierającej naprzemian to wyraz surowej godności, to dobrodusznej poufałości, to napuszonej pewności siebie, z jaką zalewał ich potokami frazesów, zapominając coraz bardziej o swojej roli sekundanta.
Wrażliwa jego i w gruncie miękka natura, pomimo pozorów niewzruszonego hartu i srogości, wypadła z równowagi pod wpływem wysłuchanej tajemnicy rodzinnej, którą przed nim odsłonili Bielakowie, podczas tego, gdy mi jednocześnie stara robiła swoje zwierzenia.
Przejednały go łzy pani Ignacowej i ładna twarzyczka jej młodszej siostry, która z zachmurzonej Junony stała się teraz uśmiechniętym Chochlikiem i zauważywszy pomyślny zwrot sytuacyi, przy każdym wymowniejszym argumencie Admirała klepała rączką po plecach to — jednego, to drugiego szwagra, mówiąc:
— A widzisz Ignac!... a widzisz Pawełek!... a co?...
Wreszcie, oparłszy ręce na kolanach i nachyliwszy się do Pukalskiego z uśmiechem i minką filuterną, spytała:
— Ale panie, prawda panie, że już nie będą strzelać do siebie? prawda?... Teraz, kiedy pan już wie wszystko, to już ich pan nie będzie więcej podjudzał?... Niech pan to jakoś po dobremu załatwi, niech pan to dla nas zrobi, dla Nastusi i dla mnie!... no?
Pukalskiemu te słowa przypomniały, że się dał zbić z tropu i że jednak dotąd żadnego zakończenia sprawy nie znalazł.
Nie będzie pojedynku, no dobrze, ale co będzie?.. coś przecież być musi. Dryziewicz tam z niecierpliwością wyczekiwał rezultatu wyzwania i należnej mu satysfakcyi i ani się domyślał, jaki obrót wzięła cała ta sprawa.
Admirał wyszczerzył do niej swoje szerokie, białe zęby, oczy mu się śmiały i twarz przybrała dobroduszny, jowialny wyraz.
— Niema innej rady, tylko teraz pani za szwagra musi nam stanąć na placu! — mówił żartobliwie — inaczej być nie może!... No?... zgadza się pani, panno Józio?...
— O joj!... pan myśli, żebym się bała?... Ja nie taka!
— No, cóż ty na to!... — zwrócił się do mnie Pukalski — słyszałeś?... Tu paskudne komplikacyje zachodzą. Ten stary Bielak ich urządził!...
— Wiem, wiem — przerwałem mu — z tem wszystkiem trzeba jakoś złe naprawić, Dryziewiczowi należy się jakieś zadosyćuczynienie.
— A to się rozumie!
Przytwierdził żywo, ale czoło zmarszczył, nie znajdując widocznie żadnego wyjścia.
— Ja myślę, że... że trzeba będzie... Jak uważasz?... — mówił, patrząc mi badawczo w oczy — cóż byś ty proponował?...
Milczałem, namyślając się, bo wobec zaszłych okoliczności, nie wiedziałem, co odpowiedzieć.
Wyręczyła mnie jednak stara Bielakowa, zabierając nieśmiało głos:
— Ja myślę, proszę panów, że skoro Ignac nie jest w porządku i kiedy zrobił taki wstyd temu panu z gazety, to... to możeby..
— Cóż matka myśli? — zagadnął ją niespokojnie starszy syn, ożywiwszy się nagle.
— Ja myślę, moje dziecko, żeś powinien pójść i pięknie przeprosić pana, i ty, i Pawełek. Na mój głupi rozum, to tylko tak trzebaby zrobić.
— Przeprosić?!...
Zerwał się i poczerwieniał tak, że mu omal krew z policzków nie trysnęła.
Pawełek tylko zachrząknął, jakby go co w gardle zadławiło, i przestąpił z nogi na nogę.
— Przeprosić?... — powtórzył starszy Bielak i jąkając się zmieszany, mówił — nie... to... to... to ja już wolę... to ja nie...
Matka jednak nie ulękła się tej instynktowej odmowy syna i ciągnęła dalej:
— Bo widzisz, moje dziecko, człowiek jest słaby i zbłądzi nieraz, ale kiedy uzna swoją niesłuszność, to jeszcze gorzej robi, gdy się przy niej upiera. Pokora niebo przebija!... Ja cię od maleńkości uczyłam, ażebyś był pokornym. Skrzywdziłeś tego pana, to musisz pójść i przeprosić go za to, powiedzieć wszystko, jak co było, a panowie, co już wiedzą, to ci pomogą i będzie zgoda. Widzisz, ja myślę, że kiedy człowiek jest sprawiedliwy i postępuje, jak Pan Bóg przykazał, to wtedy jest i honorowy. Ignac, ja, matka, mówię tobie: ty idź i przeproś!... pójdziesz Ignac, pójdziesz?... Widzisz przecież, że tu wszystkiemu tylko ojciec jeden winien! — szepnęła ciszej z zawstydzeniem, miękim załzawionym głosem. — Co tu pomoże zapierać się, kiedy siedział przy drodze i dziada udawał...
Admirał wąsy motał i usta wydymał; nie wydawało mu się to dostateczną satysfakcyą.
— Tak... — burknął pod nosem — przeprosić?...przeprosić...to jeszcze mało.
— Mało? — powtórzyło jednocześnie kilka głosów na inne tony.
— A mało!... bo cóż to znaczy wobec świata, wobec opinii? zniewaga była publiczna, to i zadosyćuczynienie powinno być publiczne. Nie, nie widzę z wielkim żalem innej rady, tylko musimy wrócić do pojedynku!...
Nastała chwilowa cisza; twarze się znów przeciągnęły i spochmurniały, wszyscy stali zadumani i wystraszeni. Jedna Bielakowa nie dawała za wygranę.
— A proszę pana — zaczęła znów po namyśle — kiedy trzeba coś dla świata zrobić, to niechby może syn dał... dziesięć, choćby piętnaście fur cegły na kościół, co się teraz buduje. Zawsze to ofiara dla Pana Boga i pożytek dla ludzi. Przecież, żeby go nawet w sądzie skazali, to więcej nie każą zapłacić, a mnie się widzi, że tu nie o pieniądze chodzi, tylko o dobrą wolę. Cóż ty Ignac na to?
Spojrzałem na starą z szacunkiem i podziwem dla jej pomysłowości w rozwiązywaniu „spraw honorowych“ na gruncie jej ograniczonych, ale praktycznych pojęć.
— Tak, tak — doradzała coraz gorliwiej i z coraz większem przejęciem, widząc, że projekt jej nie wywołał opozycyi — będzie i wilk syty, i koza. Przeprosisz Ignac i dasz piętnaście fur cegły na kościół. Niech będzie i dla ludzi, i dla Pana Boga.
Synowie pospuszczali głowy i przyglądali się z zakłopotaniem swoim butom.
— A no... chyba... dziesięć fur byłoby dosyć!szepnął tylko Ignac, próbując wytargować coś u matki, która zamknęła mu usta słowami:
— Wstydź się!... będziesz Panu Bogu trochę gliny żałował?...

∗             ∗

Około południa powracaliśmy z Admirałem od Bielaków w dziwnem usposobieniu; kareta podskakiwała po nierównym bruku, konie parskały, nadychawszy się świeżego powietrza za rogatkami, słońce przypiekało, duszno nam było obu.
Każdy z nas, wychyliwszy się przez okno, ćmił papierosa i rozmyślał nad oryginalnem i niezwykłem rozwiązaniem honorowej sprawy.
Czuliśmy obaj, że według utartych pojęć światowych, nie udało nam się uczynić zadość obowiązkom sekundantów; mieliśmy wprawdzie satysfakcyę za uczynioną zniewagę, jedyną, jaką w danych warunkach można było uzyskać, ale mieliśmy poważną wątpliwość, czy z niej Dryziewicz będzie zadowolony i czy tak zwana „opinia publiczna“ uznać ją zechce.
Pukalski milczał długo, bijąc się z myślami, w końcu jednak zwrócił się nagle do mnie i rzekł:
— Ha, zrobiliśmy co było można!... prawda?
— Tak sądzę.
— Wiesz, co ci powiem?... Pierwszy raz mi się zdarza załatwiać w ten sposób pojedynek, ale jak Boga kocham, nie wiem, coby było większą satysfakcyą: czy żeby ten Bucefał, co pistoletu nigdy zapewne w rękach nie miał, stanął Dryziewiczowi na placu i pozwolił strzelać do siebie, czy też, że go się zgodził przeprosić i daje tych piętnaście fur cegły na kościół?...
— Zepsuliby parę ładunków prochu — rzekłem — ale huk wystrzałów zagłuszyłby szemrania opinii.
Admirał usta wydął i wąsami poruszył.
— Opinia!... no, niech się poważy słówko pisnąć, to będzie miała ze mną do czynienia! — zawołał i zrobił tak groźną minę, zmrużając lewe oko, jak gdyby całą opinię brał na cel. — Bielakom wolno się nie strzelać, ale Pukalscy z Pukał nie mają takich przesądów, — Rycerska krew!... baronowie! — wtrąciłem złośliwie.
Admirał spojrzał na mnie rozjaśniony, z jakiemś naiwnem zadowoleniem i zdziwiony spytał:
— A ty zkąd wiesz o tem?
— Słyszałem dziś od ciebie samego.
Roześmiał się szeroko, pokazując; wszystkie swoje zęby i zawołał:
— A co?... to im zaimponowało, uważałeś?... Prości jacyś ludzie, ale muszą być poczciwi z kościami. Ja tam jeszcze do nich kiedy pojadę. Ta Józka, ma ładne ślepki i wygadana szelma!... Ja takie kozy pasyami lubię!...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie .