Strona:Maryan Gawalewicz - Szkice i obrazki.djvu/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ignac! Ignac! — zawołano nieśmiało podczas chwilowej przerwy — chodź-no tu na słóweczko!
Bielak niechętnie zwrócił się ku drzwiom.
— Czego tam?...
Wciągnięto go za rękaw i nagle zmieszane szepty stały się żywsze; kilka głosów jednocześnie na rozmaite tony w przyspieszonem tempie zaczęło mówić, dziwić się, przerywać sobie, a od czasu do czasu jakiś głośniejszy wyraz dochodził do naszych uszu:
— Ani mi się waż!...
— Przyjmij!... a ja ci mówię, przyjmij!
— Cicho bądź, smarkata!... nie wtrącaj się!
— Co się nie mam wtrącać?.. albo do famielii nie należę!
— Ignac, na rany Boskie, nie bij się!...
— Właśnie, że się bij!...
— Nie bij!
— Bij!...
— Nie bij!...
Tłumiony płacz kobiecy wmieszał się nagle do tej rozmowy za ścianą; nietrudno było się domyśleć, że to pani Ignacowa w obawie o męża łez swoich powstrzymać nie mogła.
— Co nam też ojciec najlepszego narobił! — wyrwał się z jej ust niebaczny wykrzyknik, który bezwiednie był najlepszem potwierdzeniem wydrukowanej w piśmie wiadomości.
Sytuacya stawała się coraz drażliwszą, ale i coraz bardziej interesującą; Lubczyński był w moich oczach zrehabilitowany. Fakt żebraniny przez starego Bielaka nie ulegał teraz wątpliwości, a jednak